Mateusz PYREK: Katedra Notre Dame. Trzeba spalić ten Paryż

Katedra Notre Dame.
Trzeba spalić ten Paryż

Photo of Mateusz PYREK

Mateusz PYREK

W Polsce jestem Mateusz, w Ameryce Południowej Mateo, w Australii Matti, a dla Indian z plemienia Czarnych Stóp jestem "Małym Robaczkiem, Co Przepłynął Wielką Wodę". Przez prawie 4 lata odwiedziłem 40 krajów. Mam 8 lat. Jestem podróżnikiem. A teraz napisałem książkę.

Katedra to taki naprawdę duży kościół.

I na dodatek taki, który ma więcej kości od innych kościołów. Kości świętych i innych ważnych rzeczy świętych też ma więcej.

A ten kościół, to nie tylko był wielki, ale jeszcze pełen ludzi. Jak handlowa galeria w niedzielę. Tylko bez wózków z zakupami. Ale za to z aparatami fotograficznymi.

Bo tu wszyscy robili zdjęcia. Ciągle. Każdemu i wszystkiemu. A przede wszystkim, to robili sobie. Takie selfi.

I wtedy mama powiedziała mi, że takie selfi to jest niebezpieczniejsze nawet od rekinów. Bo w ciągu roku to ginie w czasie robienia selfi prawie 30 osób a od rekinków trzy razy mniej. Więcej ludzi też ginie od krowy i od uderzenia piłeczką golfową niż na Mount Evereście. Mount Everest to jest taka największa góra na świecie, która jest cztery razy bezpieczniejsza niż ukąszenie pszczoły. Dobrze, że my z tatą nie gramy w golfa, tylko pływamy z rekinami. Mam szansę dłużej żyć.

Już nigdy nie zrobię sobie selfi. Nie będę ryzykował.

Gdyby moja babcia wiedziała, jak niebezpieczne jest robienie sobie zdjęcia, to by nie martwiła się, kiedy pływam z rekinami.

Ludzie stali w kolejce do tej katedry i w kolejce chodzili po niej i w kolejce z niej wychodzili. Więc tak to naprawdę nie byliśmy w kościele, tylko w kolejce.

Tata powiedział, że rocznie w katedrze Notre Dame stoi w kolejce 14 milionów ludzi. Czyli codziennie prawie 40 tys. ludzi stoi w kolejce do tej katedry. Co daje 3 tysiące osób na godzinę a 50 osób na minutę.

Straszny tłok.

Ale w jednym miejscu w ogóle nie było ludzi. Bo nie można było tam robić zdjęć. A jak nie można się sfotografować, to tak, jakby nas nie było. Więc pewnie dlatego tam ludzie nie chodzili.

I dlatego my tam właśnie poszliśmy.

To był mały ołtarz, a przed nim zatopiona w czerwonym szkle była korona cierniowa Jezusa.

– Tą koronę założyli na głowę Chrystusa żołnierze, kiedy go krzyżowali. Ona była z takiego drzewa, co ma kolce, ciernie i one się w głowę Jezusa wbiły – powiedział tata.

I on jeszcze strasznie dużo mówił o tym, jak znaleziono tą koronę i jak się tutaj znalazła. Ale ja go nie słuchałem. Bo tata to czasami gada za dużo. A właściwie to zawsze gada za dużo.

– Więc tam jest krew? Ta sama, co w kielichu? Czyli jakbyśmy ją wzięli, to moglibyśmy robić te same cuda, co z Graalem?

– I tak i nie… – zaczął tata.

– Ale tak, czy nie? Zdecyduj się – powiedziałem – bo przecież albo coś jest tak, albo coś jest nie.

– Więc nie – powiedział tata – bo każdy ze świętych przedmiotów ma inna moc. Taką specjalizację. I tak Włócznia, którą przebito Chrystusa daje zwycięstwo we wszystkich bitwach.

– A co jeszcze? – zapytałem.

– Gwoździe z krzyża Chrystusa przyczepione do ubrania powodują, że nie można nas zranić. W walce jesteśmy więc niezniszczalni.

– A co jeszcze? – zapytałem.

– Są jeszcze Trąby Jerychońskie, które używano do burzenia murów i miast.

– A co jeszcze? – zapytałem.

– Arka Przymierza, która niszczyła wszystkich, którzy ją dotknęli.

– Super – powiedziałem – czyli prawie wszystkie te przedmioty oprócz Graala mogły zabijać na śmierć?

– No tak – odpowiedział tata.

– A dlaczego tak dużo świętych gadżetów zabija, a nie daje życia?

– Nie wiem – powiedział tata – ale to jest dobre pytanie.

Przesuwając się z szybkością 50 osób na minutę wyszliśmy z katedry. Mama powiedziała, że nie będzie stała w kolejnej kolejce żeby wejść na dach i zobaczyć maszkary, których tak się bał tata i tylko mi je pokazała z dołu. Wyglądały jak jakieś potwory patrzące na nas z góry. Z dachu.

A potem tata pokazał nam miejsce przed katedrą, gdzie parę lat po przyznaniu się Wielkiego Mistrza do herezji król i papież zorganizowali mu ponowny sąd.

– Filip Piękny – mówił tata – razem z papieżem chcieli zakończyć sprawę Templariuszy. Nie mieli ich skarbu. Nie mieli Graala. Nie zarobili tyle ile chcieli, ale mieli już dosyć Templariuszy.

Zorganizowali wiec sąd gdzie Wielki Mistrz miał przyznać się do herezji.

Po tym przyznaniu się do winy mieli go zamknąć na całe życie do więzienia i mieć go z głowy.

Ale stojąc pod katedrą Wielki Mistrz zaskoczył króla – zamiast przyznać się do herezji to powiedział, że jest niewinny i że go przez lata torturowali. I wtedy Filip Piękny tak się zdenerwował, że postanowił jeszcze tego samego dnia zabić Wielkiego Mistrza. Zabić na śmierć. A dokładniej spalić na śmierć.

A ja wtedy zobaczyłem, jak nadlatują na nas gołębie. Były jak eskadra. Jak statki rebelii atakujące Gwiazdę Śmierci w Gwiezdnych Wojnach.

Tylko że teraz ja byłem Gwiazdą Śmierci.

– Mamo! – krzyknąłem – gołąb na mnie patrzy!

Wszystkie gołębie na nas patrzyły. Były jak szaro-biała chmura krążąca nad placem. Ale potem zobaczyłem, ze gołębie nie krążą nad nami tylko nad sprzedawcą pokarmu dla ptaków. Tata podszedł do niego i kupił dla nas ziarno. Potem rzucaliśmy je w górę, a one polowały na jedzenie. Pikowały w dół. Siadały na ramionach i głowie taty. Ślizgały się jak po lodzie po jego łysej głowie. A on się śmiał. Potem podszedł do niego ten pan, co mu sprzedawał jedzenie i zaczęli rozmawiać. I znowu się śmiali. I znowu gadali. Pan dał mu jakiś płyn, który tata wtarł sobie w głowę i ręce.

– Co wcierasz w głowę? – zapytałem.

– To jest płyn do zabijania bakterii. Bo gołębie roznoszą zarazki i nie chcę, żeby twój tata był chory – powiedział po polsku ten pan, co sprzedawał ziarno.

– A mówiłem, że gołębie są groźne – powiedziałem – pan jest Polakiem?

– Nie – uśmiechnął się pan, nasypał mi na rękę ziarna – Francuzem. A to na koszt firmy – dodał i odszedł.

– Ten pan był szpiegiem – powiedział tata – i zna z sześć języków.

– Szpiegiem? – zapytałem.

– Tak w czasie „zimnej wojny” – odpowiedział tata.

– Haha, a może być gorąca? – tata zawsze coś głupiego wymyśla – A może „zimna wojna” znaczy taka, co była w zimie? – zapytałem i popatrzyłem na sprzedawcę ziarna. Wyglądał na takiego, co by mógł walczyć w zimie. Miał rękawiczki, kilka warstw ubrania, więc powinien w czasie zimnej wojny nie zmarznąć. A poza tym, to był mój pierwszy szpieg w życiu. Myślałem, że szpieg to będzie miał pistolet, noże, kapelusz, czarne okulary, miotacz płomieni na plecach albo przynajmniej będzie wyglądał bardziej szpiegowo. A nie będzie wyglądał jak sprzedawca ziarna w podartych rękawiczkach. I wełnianej czapce. A może właśnie szpieg powinien wyglądać jak nie szpieg? Bo jakby wyglądał jak szpieg, to jakby mógł szpiegować? Wszyscy by wiedzieli, że jest szpiegiem i wtedy nici z jego roboty.

– „Zimna wojna” była jak twoi rodzice byli dziećmi – tłumaczył mi tata. – To była taka wojna, w czasie której wszyscy udawali, że nie ma wojny. I z jednej strony byli Rosjanie, Czesi i my Polacy, a z drugiej Amerykanie, Niemcy i Francuzi. I on – tata pokazał na karmiącego gołębie pana – miał za zadanie szpiegować nas. Polaków. Kraść tajemnice. I inne rzeczy.

– I zabijał? – zapytałem. Trochę chciałem, żeby ten pan też zabijał, bo wtedy poznałbym pierwszego w swoim życiu szpiega i pierwszego mordercę. To byłby wtedy naprawdę dobry dzień.

– Tego nie chciał powiedzieć – odpowiedział tata – ale może. A kiedy się wojna skończyła, to nie miał pracy. Więc zaczął sprzedawać jedzenie dla gołębi.

Popatrzyłem na sprzedawcę i gołębie. Teraz ptaki wyglądały jeszcze groźniej. Jak tajemnicza armia skrytobójców szkolona przez super mistrza. Takiego Jodę.

– A może on teraz ciągle szpieguje – zapytałem – tylko teraz używa do tego gołębi? Gołębi-morderców?

– Może – powiedziała mama – chodźmy dalej.

Na końcu wyspy, na której stała katedra. Na samym koniuszku. Tam gdzie dalej była już sama woda i statki – był most. Most, a przed nim wisiał ogromny plakat z takim filmem o amerykańskim super mordercy. Możliwe, że takim samym jak nasz sprzedawca karmy dla ptaków. Na moście wszędzie były kłódki. A na nich imiona ludzi i daty. Kłódki wyglądały na tym moście jak winogrona albo liście bluszczu. Obrastały most. Jak się pochyliłem i patrzyłem na park pod mostem, to wyglądało, jakbym patrzył z więzienia. Kłódki. Kraty. Mama powiedziała, że te kłódki zawieszają tutaj ludzie, którzy chcą w ten sposób zamknąć swoja miłość. Na zawsze. Tak by trwała do końca świata i jeszcze dłużej. Każda para podpisuje swoją kłódkę – dużą, małą, średnią, ładną, brzydką – i zamyka, a potem wrzuca kluczyk do Sekwany, rzeki. Most więc był jedną wielką pamiątką miłości.

– To tutaj – powiedział tata – spalono na stosie ostatniego Wielkiego Mistrza Zakonu Templariuszy.

– Przy tych kłódkach? – zapytałem.

– Wtedy w tym miejscu nie było kłódek – powiedział tata – podobno Mistrz chciał patrzyć przed śmiercią na Katedrę Notre Dame. I podobno – tata pochylił się do mnie, jakby miał jakąś wielką tajemnicę i wyszeptał mi do ucha – i on przeklął…

– To znaczy powiedział brzydkie słowo? – zapytałem

– Nie, przekląć to znaczy życzyć komuś złych rzeczy – powiedziała mama.

– Możecie mi nie przerywać? – zapytał tata.

– Nie! – powiedzieliśmy z mamą.

– Olewam was – powiedział tata i się odwrócił – i już nigdy się do was nie odezwę. Nigdy.

Razem z mamą zaczęliśmy po cichu liczyć, kiedy się odwróci. Zwykle obracał się szybko. Chęć dokończenia była u niego większa od chęci obrażania się.

– Raz, dwa, trzy…- mama odginała palce u rąk licząc w ciszy.

Na cztery się odwrócił.

I dokończył:

– Mistrz przeklął Króla Filipa Pięknego i Papieża Klemensa mówiąc: „Klemensie, sędzio niesprawiedliwy, powołuję ciebie przed Sąd Boży w 40 dni od dnia dzisiejszego… A ciebie królu Filipie, równie niesprawiedliwy, w ciągu roku jednego. Przeklinam! Przeklinam cię do trzynastego pokolenia

– I co?

– I się sprawdziło i to szybciej niż myślisz – powiedział tata – bo w ciągu miesiąca Papież Klemens zmarł w wielkim bólu. Podobno zaszkodziło mu mszalne wino. A na dodatek w czasie jego pogrzebu piorun wpadł przez kościelne okno i… spalił jego ciało. Na popiół.

– A król? A król? – pytałem.

– Kilka miesięcy później zmarł Filip Piękny. Miał wypadek na polowaniu. Dziki dzik – tata zaczął udawać, że walczy z dzikim dzikiem – A w ciągu kilku następnych lat wszyscy jego potomkowie aż do 13 pokolenia zmarli w dziwnych okolicznościach. Zatrucia, wypadki na polowaniu, na budowie, choroby, wojny. Cały ród Filipa Pięknego wyginął.

I wtedy Mama nam przerwała i powiedziała, że może byśmy porozmawiali o przyjemniejszych rzeczach, bo Paryż powinien być romantyczny. I ja się wtedy zapytałem mamy, co znaczy „romantyczny” a ona, że chodzi o miłość, o pozytywną energię, optymizm, bagietki, wino, wiersze, kwiaty, zachody słońca, uśmiech, trzymanie się za ręce a my tylko trupy i tortury. I stosy. Nawet na moście gdzie ludzie deklarują sobie wieczną miłość my zajmujemy się przekleństwami i paleniem Wielkich Mistrzów. I że tata zrobił już wystarczająco dużo żeby jej obrzydzić Paryż. Więc ona nas już nigdy nie zabierze do Paryża. A wtedy tata powiedział, że ją bardzo kocha i że ma jeszcze tylko kilka trupów i to dla dobra ich dziecka. I że potem już będzie mniej krwawo.

– Ale po tych trupach to do powrotu do Polski żadnych morderstw, zabójstw, tortur! – mama pogroziła tacie palcem – obiecujesz?

– Tak jest – tata podniósł do góry dwa palce – Obiecuję. Ostatnie zabójstwa. I nic więcej.

I wtedy tata zaczął opowiadać o tym, że Templariusze żyli zgodnie z bardzo surowymi zasadami, które porządkowały całe ich życie. Zakon mówił, co mają jeść, jak się ubierać i jak się myć. Jak żyć i jak umierać.

– W czasie walki Templariusze mogli się poddać lub uciekać tylko w sytuacji, kiedy na jednego Templariusza przypadało więcej niż 3 wrogów. Rycerze uważali, że są tak dobrzy, że bez problemu każdy z nich da rade 3 przeciwnikom za jednym zamachem. – tłumaczył mi tata – Templariusze byli tak dobrymi wojownikami, bo podobno uczyli się od asasynów… – tata przerwał i popatrzył na mnie.

Wyglądał jakby czekał, że cos powiem. Więc powiedziałem.

– Czy asa-syn to syn Asa?

– Nie – odpowiedział tata i wyglądało, że zadałem mu złe pytanie.

– Acha. A czy wiadomo jak templariusze liczyli wrogów? – dopytałem – bo skąd wiedzieli, że jest więcej niż trzech na jednego? Tak na ulicy to łatwo policzyć. Ale na polu walki to już trudno…

– Nie wiem.

– Acha – powiedziałem, miałem nadzieję, że teraz zadam mu dobre pytanie – czyli kim byli assasyni?

I tutaj tata się rozsiadł na ławce parę metrów od stosu pogrzebowego Wielkiego Mistrza i zaczął mówić.

– Assasyni to byli super wyszkoleni zabójcy. W ogóle nie bali się śmierci. Więc wszyscy ich się bali. Bo trudno walczyć z kimś, kto nie boi się umrzeć. Trudno walczyć z samobójcą zabójcą. I ci assasyni walczyli o Jerozolimę przeciwko Templariuszom – tata popatrzył na mamę.

– I ? – dopytałem się.

– Pamiętaj, ze to miały być ostatnie trupy – mama popatrzyła groźnie na tatę.

– Już kończę z trupami… naprawdę – tata uśmiechnął się do mamy – ale niektórzy assasyni zaprzyjaźnili się z Templariuszami. I postanowili nauczyć ich wszystkiego, co sami potrafili – walczyć na noże, używać trucizn, zatrutych kolcy i strzałek, podchodzenia, wkradania się nocami do pałaców… Więc może to nie przekleństwo Wielkiego Mistrza zabiło papieża i króla tylko jacyś zabójcy-Templariusze?

– Ale przecież Templariuszy już nie było – powiedziałem – przecież zakon zamknięto. Zabrano im władze i wsadzono do więzienia.

– Ale czy na pewno? – zapytał się tata – może Templariusze przetrwali? I może to grupa najlepiej wyszkolonych przez assasynów Templariuszy chroni Graala?

Pod mostem była tabliczka informująca o spaleniu Wielkiego Mistrza, a przed nią park, w którym król kazał rozsypać popioły po spalonym Mistrzu. Król nie chciał, aby wiedziano, gdzie jest jego grób. Wielki Mistrz był więc wszędzie. W drzewach. Trawach. I w rzece.

– No właśnie, co ze skarbem? Co z Graalem? – zapytałem.

Mateusz Pyrek
Fragment książki „Mateusz na tropie Św.Graala”, wyd. Świat Książki. POLECAMY: [LINK]

Materiał chroniony prawem autorskim. Dalsze rozpowszechnianie wyłącznie za zgodą wydawcy. 13 maja 2017