
Elegia dla demokratów
Donald Trump, mimo kontrowersji związanych z jego prezydenturą, ponownie zdobył poparcie wyborców, a jego zwycięstwo w wyborach to sukces, którego skali chyba nikt się nie spodziewał. Demokraci bezradnie rozkładają ręce, jakby zapominając, że mimo tego sukcesu Donald Trump nie jest wieczny – pisze Michał KŁOSOWSKI
.Po przegranej w 2020 roku i dramatycznych wydarzeniach związanych z zamachem na Kapitol wydawało się, że kariera polityczna Donalda Trumpa się zakończyła. Wyniki wyborów prezydenckich w USA wskazują jednak na coś innego: wielu Amerykanów uważa, że to Partia Demokratyczna się skończyła, i to w sposób najgorszy z możliwych.
Inne Stany
.Niedawno wpadł mi w oko Instagram Piotra Kraśki, gdzie w wideo z Waszyngtonu nagranym już po zwycięstwie republikanów mówił on, że nie poznaje Stanów Zjednoczonych. Kto jak kto, ale kiedy mówi to człowiek, który w 2005 roku przeniesiony został na telewizyjną placówkę do Waszyngtonu, warto się wsłuchać. Wiele lat spędzonych przez Kraśkę w Ameryce pozwala uwierzyć, że jego słowa są prawdziwe – Ameryka się zmieniła. Dobrze, że zauważył to dziennikarz. Pytanie: dlaczego nie dostrzegli tego demokraci? Albo może inaczej: jaką zmianę w USA dostrzegł Donald Trump, że udało mu się zwyciężyć w wyścigu wyborczym 2024 roku?
Od początku jednak. Kiedy Donald Trump obejmował urząd prezydenta Stanów Zjednoczonych w 2016 roku, reakcje elit i mediów były skrajnie podzielone. Wielu komentatorów i liderów opinii wyrażało poważne obawy co do jego politycznych kompetencji, braku doświadczenia w administracji państwowej oraz bezkompromisowego stylu bycia, uznając ten wybór za jakąś aberrację, pomyłkę historii. Przez lata kadencji Donalda Trumpa często koncentrowano się na jego kontrowersyjnych decyzjach, wypowiedziach oraz nieprzewidywalnym podejściu do polityki, zarówno zagranicznej, jak i wewnętrznej. Słowem: skupiano się wyłącznie na jego osobie, wpisując się w ikonoklastyczny charakter całego ruchu MAGA, niesłusznie jednak, jak pokazał czas, przypisując mu irracjonalność. Obecnie, po zakończeniu pierwszej kadencji i blamażu, jaką okazał się czas Joe Bidena, obraz Donalda Trumpa, jaki kreują media międzynarodowe, a nawet część amerykańskich, ewoluuje; część jego rozwiązań, pomimo kontrowersji tego aktora, po prostu działa. Trumpowi przywracana jest racjonalność, choć motywacja jego działań jest zdaniem mediów niezmienna – to czyste zło.
Z perspektywy czasu jednak wiele czołowych mediów – zarówno konserwatywnych, jak i liberalnych – zaczyna na nowo oceniać bilans pierwszej prezydentury Donalda Trumpa, odchodząc od jednoznacznie krytycznych narracji. Zmiany w podejściu mediów są szczególnie widoczne w świetle wyzwań, przed którymi stoją dziś Stany Zjednoczone i cały świat, takich jak kryzys energetyczny, konflikty zbrojne czy wzrost napięć między USA a Chinami. Nawet te media, które w przeszłości krytykowały politykę Donalda Trumpa, zaczynają doceniać niektóre jego inicjatywy, jak choćby strategiczne zbliżenie do Izraela, dialog z Koreą Północną czy też wysiłki w zakresie ochrony amerykańskiego przemysłu i rynku pracy. Te dwa ostatnie elementy są najważniejsze – jeśli coś zmieniło się w Stanach Zjednoczonych to to, że z powodu kryzysu na rynku pracy Amerykanie przestali wierzyć w siebie, jak napisał magazyn „Time”.
Mapa, duma i terytorium
.Rozmawiając z przyjaciółmi z Ameryki, wielokrotnie słyszę: „Nie wiem, co się dzieje z moim krajem; nie czuję się bezpiecznie w Ameryce”. To podejście da się wyczuć zwłaszcza w Europie, gdzie całkiem sporo Amerykanów zaczyna szukać swojej ziemi obiecanej. Ameryka, najlepsze państwo świata, globalny policjant, w obliczu polikryzysu, próby przebiegunowania świata, po traumach terroryzmu oraz bogaceniu się niektórych ponad wszelką miarę – zaczęła wątpić w samą siebie.
Na ten kryzys wiary znalazła się jednak odpowiedź. To podejście Donalda Trumpa do polityki międzynarodowej, które kiedyś wydawało się zbyt agresywne i izolacjonistyczne, w miejscach takich jak Europa zaś kompletnie nieprzystające i aroganckie, oddaje to, do czego przez ostatnich blisko siedemdziesiąt lat Amerykanie przywykli – do dyktowania warunków. Teraz więc w oczach wielu komentatorów Trumpowska polityka silnej ręki nabiera nowego kontekstu. Rośnie liczba głosów przekonanych, że jego twarda postawa wobec Chin mogła przygotować USA na obecną rywalizację z Pekinem, a surowa polityka imigracyjna i antyglobalistyczna retoryka rezonują dziś wśród wyborców bardziej niż kiedykolwiek. Krytycy, którzy wcześniej postrzegali Donalda Trumpa jako zagrożenie dla stabilności międzynarodowej, obecnie zastanawiają się, czy jego pragmatyczne, często impulsywne działania nie były w rzeczywistości próbą wzmocnienia pozycji USA w globalnym układzie sił. I – czy to nie działało.
Ewolucja w postrzeganiu Trumpa wynika też z porównań z obecnym przywództwem w Białym Domu. Niezależnie od politycznych sympatii niektórzy komentatorzy zaczynają dostrzegać, że styl byłego i przyszłego prezydenta, choć kontrowersyjny, mógł przynosić efekty w kluczowych kwestiach, takich jak przeciwdziałanie rosnącej pozycji gospodarczej i militarnej Chin czy też wywieranie nacisku na sojuszników w NATO, którzy dzięki Trumpowskiej presji zaczęli poważniej zastanawiać się nad własnym bezpieczeństwem i wydatkami na nie.
Rethinking Trump
.Również w Europie zmienia się ton debaty na temat Donalda Trumpa. Oczywiście wobec wyników minionych wyborów to po prostu konieczność. Z drugiej jednak strony wielu europejskich komentatorów zauważa, że choć jego polityka wprowadziła niemały chaos, to jednak zmusiła Stary Kontynent do refleksji nad własnym bezpieczeństwem i suwerennością energetyczną. Kraje europejskie, które początkowo odwróciły się od Donalda Trumpa, teraz rozważają jego spuściznę z nowej perspektywy, zwłaszcza w kontekście rosnących napięć na wschodniej flance NATO i w obliczu wojny na Ukrainie.
W ciągu ostatniej dekady zmieniły się zarówno świat i otoczenie międzynarodowe, jak i same Stany Zjednoczone. Dlatego też demokratyczne przemyślenie polityki Donalda Trumpa nie jest jedynie wyrazem tęsknoty za czasami sprzed obecnych kryzysów, lecz raczej próbą obiektywnej oceny jego polityki przez pryzmat skuteczności, potrzeby silnego przywództwa oraz adaptacji w obliczu narastających zagrożeń. A przede wszystkim: wyciągnięcia wniosków z tego, jakie hasła doprowadziły go do drugiej tury. I nie, nie pomogą tutaj okrzyki na temat faszyzmu czy głupoty ludu. Ktoś bowiem mógłby powiedzieć, że demokraci sami doprowadzili do jego zwycięstwa.
Nie od dziś, a w zasadzie od końca prezydentury Baracka Obamy demokraci znajdują się w stanie zamieszania i niepewności co do swojej przyszłości. Choć analitycy i działacze partyjni wciąż próbują rozgryźć, co poszło nie tak, większość zgadza się co do jednego: sytuacja, w jakiej demokraci się znaleźli, jest wyjątkowa i nie ma jasnej odpowiedzi na pytanie, co należy zrobić, by odzyskać utraconą popularność – wiadomo tylko, że miniona przegrana Kamali Harris, mimo że jej kampania miała na celu zaoferowanie alternatywy wobec kontrowersyjnego stylu Trumpa, ujawnia głębsze problemy w strukturze i strategii demokratów.
I tu znów wracamy do kwestii amerykańskiej tożsamości. Porażka Kamali Harris jest wynikiem nie tylko nieudanej kampanii, ale także braku zrozumienia, dlaczego wielu wyborców, zwłaszcza z klasy pracującej, przeszło na stronę Donalda Trumpa. W jednym z badań, zorganizowanych już po debacie prezydenckiej, jego uczestnicy, którzy głosowali na Donalda Trumpa w 2016 roku, a na Joe Bidena w 2020 roku, określili tego pierwszego mianem „szalonego”, a sposób prowadzenia polityki przez drugiego jako „moralizatorski”. To odzwierciedla głęboki rozdźwięk między wyborcami a elitami politycznymi, które chyba nie rozumieją obaw i frustracji zwykłych ludzi; stara mądrość mówi, że łatwiej jest z ludzkim szaleńcem niż z bujającym w obłokach bufonem.
Wniosek jest prosty: demokraci, symbolizujący elity, nie rozumieją ludzi spoza swojej bańki, co staje się coraz bardziej wyraźne w kontekście przegranej Harris, która nie potrafiła dotrzeć do grup uważanych za wyborczą bazę demokratów.
Elity kontra lud
.Kiedy Barack Obama wygrał w 2008 roku, wielu wierzyło, że demokraci wkrótce już na stałe będą dominować w amerykańskiej polityce, korzystając ze zmian demograficznych, takich jak rosnąca liczba Latynosów czy osób pochodzenia afroamerykańskiego. Jednak w 2024 roku te zmiany nie tylko nie przyniosły oczekiwanych efektów, ale wręcz doprowadziły do spadku poparcia w kluczowych stanach, takich jak Teksas, który stał się jeszcze bardziej skłonny głosować na republikanów i Donalda Trumpa. Na Trumpa postanowili głosować Latynosi, afroamerykanie i inne marginalizowane grupy.
Demokraci zaczęli więc tracić wpływy w miejscach, które wcześniej były uważane za ich bastiony. Już Bernie Sanders, choć na poziomie krajowym, zdobył mniejszą liczbę głosów niż Kamala Harris; wiele lat temu krytykował Partię Demokratyczną za to, że „porzuciła klasę robotniczą”. Choć niektóre działania administracji Bidena, takie jak polityka propracownicza, miały na celu poprawę sytuacji tej grupy, nie przełożyły się one na wynik wyborów.
Demokratyczni stratedzy coraz częściej dostrzegają, że problem nie tkwi w podziałach ideologicznych ani nawet demograficznych, lecz w braku zrozumienia oczekiwań klasy pracującej – tej, która od lat stanowi jądro Ameryki. Najlepiej oddają to słowa kongresmena z Nowego Jorku: „Chodzi o to, czy jesteś z ludźmi, przeciwko elitom” – stwierdził Pat Ryan, który uzyskał dobry wynik w swoim okręgu, wygrywając m.in. z Kamalą Harris (sic!). Demokraci, którzy zdołali wygrać w tym roku, twierdzą, że nie można liczyć tylko na tradycyjne metody i strategie, ale trzeba skupić się na przedstawianiu konkretnej oferty skierowanej do ludzi, którzy czują się ignorowani przez elity polityczne.
Jak można zbudować tę ofertę? Pomimo progresywnego wizerunku Kamali Harris wielu komentatorów (nawet w CNN) zaczęło zwracać uwagę na to, jak mało elastyczna i otwarta była jej kampania na zmieniające się realia społeczne. Z jednej strony demokraci starali się promować inicjatywy takie jak ulga w spłacie długów studenckich, ale z drugiej strony ignorowali obawy klasy pracującej, dla której temat długów studenckich był mało istotny. Dla osób, które nie ukończyły studiów, propozycje takie jak „odpuszczenie długów studenckich” były postrzegane jako element elitarny i oderwany od ich rzeczywistej sytuacji.
Próbę zbliżenia ze światem akademickim zrozumieć można z jednego przede wszystkim powodu: zbliża się czas, kiedy pokolenie liderów, takich jak Obama czy Biden, powoli zacznie schodzić z politycznej sceny. Kolejne pokolenia demokratów muszą znaleźć nowych liderów, którzy będą w stanie przyciągnąć zarówno klasy pracujące, jak i młodszych wyborców. Na razie jednak na horyzoncie pustki.
Niektórzy eksperci wskazują, że demokraci muszą ponownie przywrócić temat sprawiedliwości ekonomicznej do centrum swojej polityki, przypominając o tradycjach New Dealu, które kiedyś przyciągały szerokie grupy wyborców. Ideologia i wiara w postęp okazują się nie być wszystkim, a demokraci, którzy odnieśli sukces w tych najważniejszych stanach, wskazują, że ich propozycje muszą koncentrować się na gospodarce i na realnych problemach ludzi, takich jak dostępność tanich usług zdrowotnych, mieszkalnictwa czy pracy.
Ekonomia, głupcze
.Konieczność przemyślenia Donalda Trumpa na nowo wynika więc z jednej jeszcze kwestii – nie tylko z pragmatyzmu politycznego, ale i z głębszych rozterek o przyszłości liberalnej demokracji oraz dylematów, przed którymi stanęły amerykańskie partie polityczne – szczególnie w kontekście rozpędzonej debaty ekonomicznej, którą porównać można do debaty nad wartościami Wielkiego Społeczeństwa minionego wieku.
W ostatnich amerykańskich wyborach konkurowały ze sobą w zasadzie dwie wizje gospodarki: Trumpowska, obiecująca ciężką, ale przynoszącą rezultaty pracę, i Bidenowska, od której odoru Kamala Harris nie zdołała się oderwać. Co ciekawe, możliwe, że to Bernie Sanders, który reprezentował tęsknotę za inną drogą, która opierała się na krytyce dzikiego kapitalizmu, zainaugurowanego przez reaganowską rewolucję lat 80., mógłby mieć w tej sprawie najwięcej do powiedzenia. W jego retoryce kluczowym momentem były zmiany polityczne 1980 roku, które odsunęły Stany Zjednoczone od socjaldemokratycznych ideałów na rzecz drapieżnej wolnorynkowości. Podczas swojej kampanii Sanders wielokrotnie wskazywał na kraje skandynawskie jako na wzór socjalizmu demokratycznego, który unikał reaganowskiej i thatcherowskiej drogi – jednak jego wizja ostatecznie nie przebiła się na szeroką skalę. Może to w nią teraz powinni wsłuchać się demokraci?
Ktoś powie oczywiście, że to błąd, bo Joe Biden przyznał już – przejmując retorykę Sandersa – że czterdziestoletni „eksperyment” nadmiernej koncentracji kapitału i deregulacji gospodarki okazał się porażką. Tamten zwrot ku bardziej socjalistycznemu językowi ujawnił głębszy problem amerykańskiej polityki: ani centryzm Clintona, ani lewicowy program Sandersa nie znalazły pełnej akceptacji w dzisiejszym społeczeństwie, bo jest po prostu mało wiarygodny; nikt przecież nie uwierzy bogaczowi żebrzącemu o kawę. To stawia demokratów przed większą jeszcze koniecznością ponownego zdefiniowania swojej tożsamości.
.Jaki z tego wszystkiego morał? Otóż taki, że nie da się zrobić wszystkiego za jednym zamachem. Prowadzi to nas ponownie do Donalda Trumpa. Przewidywać można bowiem, że wytyczona przez niego polityczna droga szybko się nie skończy. Przyznać trzeba jednak, że wyzwoliła amerykańską politykę z iluzji starego porządku. Być może to właśnie Donald Trump, a nie Harris, Sanders czy Biden jest katalizatorem, który pozwoli na „zresetowanie” amerykańskiego systemu politycznego i przemyślenie amerykańskiej tożsamości na nowo. Po raz pierwszy bowiem od lat 70. obie partie stoją przed realną szansą oderwania się od klisz historycznych i wkroczenia na nową ścieżkę. Pytanie, czy demokraci znajdą odwagę, by otworzyć oczy, rozejrzeć się dookoła i dostrzec to, co Piotr Kraśko nazwał na Instagramie „nową Ameryką”.