
Potrzeba koalicji rozsądnych
Jak było do przewidzenia, przy obecnym rozkładzie sił nie jest w stanie wyłonić się żadna stabilna większość. Jak było do przewidzenia, w kraju narasta gniew, podsycany przez ekstrema, jedne z prawej strony sceny politycznej, skąd płyną żądania przyspieszenia wyborów parlamentarnych, drugie z lewej strony, oczekującej dymisji prezydenta. I jak było do przewidzenia, kiedy Francja wyrwie się w końcu z tej niekorzystnej spirali, będzie jeszcze bardziej osłabiona – pisze Nicolas BEYTOUT
.Jak było do przewidzenia, nieudolna próba uzyskania wotum zaufania od parlamentu przez rząd François Bayrou skończyła się fiaskiem. Od dziewięciu miesięcy było wiadomo, że budżet na 2026 rok oraz projekt ustawy o finansowaniu ubezpieczeń społecznych będą kością niezgody i że Bayrou nie uniknie natrafienia na tę samą rafę co poprzednik, Michel Barnier. Nikt jednak nie wyobrażał sobie, że Bayrou, równie zadufany, co roztrzepany, podejmie podwójne ryzyko przyspieszenia swojego upadku i niezrobienia niczego, aby się przed nim uchronić.
„Byli na wakacjach” – miał czelność stwierdzić, uzasadniając brak kontaktu latem tak ze Zjednoczeniem Narodowym, jak i Partią Socjalistyczną w celu „przehandlowania” głosowania nad wotum nieufności i uzyskania od nich co najmniej wstrzymania się od głosu.
Bayrou zdawał się wierzyć, że jakimś cudem się utrzyma. Był przeświadczony o swojej sprawczości oraz o tym, że jego nawoływania do odrzucenia niestabilności politycznej trafią na podatny grunt. Ta melodia była dobra, gdy obejmował stanowisko, ale od tamtego czasu mocno się zużyła. Bayrou przelicytował.
.„Jak było do przewidzenia”… Te cztery słowa zawierają w sobie jakieś poczucie niemocy. Jak było do przewidzenia, Francja zagłębia się w kryzys instytucji, zainicjowany piętnaście miesięcy temu przedwczesnym wyborami parlamentarnymi. Jak było do przewidzenia, przy obecnym rozkładzie sił nie jest w stanie wyłonić się żadna stabilna większość. Jak było do przewidzenia, w kraju narasta gniew, podsycany przez ekstrema, jedne z prawej strony sceny politycznej, skąd płyną żądania przyspieszenia wyborów parlamentarnych, drugie z lewej strony, oczekującej dymisji prezydenta. Jak było do przewidzenia, pogłębiająca się niepewność polityczna podsyca niepewność przedsiębiorców i ciąży na wzroście PKB. Jak było do przewidzenia, to spowolnienie ekonomiczne będzie swój negatywny wpływ na deficyt publiczny i zwiększy dług publiczny. I jak było do przewidzenia, kiedy Francja wyrwie się w końcu z tej niekorzystnej spirali, będzie jeszcze bardziej osłabiona.
Pozostają więc dywagacje, czy nie trzeba będzie (już niedługo?) napisać: jak było do przewidzenia, Emmanuel Macron zdecydował o kolejnym już rozwiązaniu parlamentu. A może wręcz: jak było do przewidzenia, sekwencja politycznych impasów wymusiła na głowie państwa decyzję o rozpisaniu przedwczesnych wyborów prezydenckich.
Scenariusz nie do pomyślenia? Nie do końca, ponieważ na dziś nie rysuje się na horyzoncie jakiekolwiek wyjście z tego totalnego kryzysu politycznego wstrząsającego Francją. Wybór nowego kandydata na premiera to coś z gatunku mission impossible. Logika instytucji nakazywałaby zwrócenie się do największego klubu parlamentarnego, ale powierzenie tej funkcji komuś ze Zjednoczenia Narodowego byłoby jednocześnie poniżające, niebezpieczne i jałowe, ponieważ ekipie Marine Le Pen i Jordana Bardelli daleko do ustawowej większości. Przewidywalne fiasko tej operacji skończyłoby się politycznym wstrząsem. Jeśli zaś chodzi o partie, o których mówi się, że mają zdolność sformowania rządu, wszystkie albo obrały kurs dryfujący, albo wstrząsane są konwulsjami podziałów. Partia Socjalistyczna, przywdziawszy owczą skórę troski o dobrostan obywateli, skrywa wilka łapczywego na wpływy z podatków, więc jak tylko wróci do władzy, zamieni kraj w podatkową krainę lodu, niwecząc w ten sposób solidne dokonania lat prezydentury Macrona. Co więcej, socjaliści nie ukrywają upodobania do rozluźniania wydatków publicznych, maskując je magicznym zaklęciem: aby zmniejszyć deficyt, potrzebujemy planu ożywienia wzrostu, nie oszczędności budżetowych.
Nie lepsza jest sytuacja u Republikanów. To właśnie od czasów premierostwa Michela Barniera datuje się powrót do debaty publicznej obietnicy sprawiedliwości fiskalnej i całego pakietu projektów mniej lub bardziej uderzających w ultrabogatych, bardzo bogatych i wystraczająco bogatych, a niedługo także w tych, którzy po prostu płacą podatek od dochodu. Republikanie deklarują publicznie swój przeciw wobec wszelkich podwyżek podatków, ale dostrzegalna labilność w tej kwestii zaczyna budzić niepokój już w ich własnych szeregach. Za każdym razem, gdy na horyzoncie majaczy się perspektywa odrodzenia tej partii, ambicjonalne wojny podjazdowe prowadzą do coraz większych podziałów.
Jeśli chodzi „porozumienie ponad podziałami”, a zwłaszcza o partię stworzoną przez Macrona, to nie zostało już z niego nic, co uzasadniałoby jego nazwę. Nie ma porozumienia, są podziały… Co więcej, porażka ideologiczna poskutkowała programową niemocą. Dotyczy to także kwestii podatków. Pod wpływem ciągłych ataków na ludzi zamożnych w wykonaniu Jean-Luca Mélenchona i Francji Nieujarzmionej, przy wtórze Partii Socjalistycznej, wspieranej ochoczo opiniami licznych rzesz ekonomistów spod znaku Thomasa Piketty’ego, część dawnej większości parlamentarnej stopniowo porzuca swoje przekonania o pożytku płynącym z budowania bogactwa i zagrożeniu, jakie niosą z sobą nadmierne obciążenia podatkowe. Francja, już teraz mistrzyni rozmaitych obowiązkowych składek i liderka wśród państw lubujących się w podnoszeniu podatków, powoli wkracza w nowy okres fiskalnej matni.
Wszyscy jesteśmy otoczeni, zamknięci w diabolicznym kwadracie, między presją agencji ratingowych na dług Francji, paraliżem parlamentarnym, widmem blokady państwa przez anarchistów czy związki zawodowe oraz odmową przyznania przez wszystkie składowe opinii publicznej, że ona również powinna ponieść swoją część wysiłków na rzecz poprawy sytuacji. Wszystko toczy się tak, jakby jedynymi celami dziewięciu miesięcy Bayrou na stanowisku premiera było uczynienie kroku wstecz w kwestii reformy emerytur, podłubanie przy wydatkach publicznych celem ich ewentualnego zmniejszenia w przyszłości oraz rozszczelnienie zaworów presji fiskalnej. W innych sprawach (szkolnictwo, bezpieczeństwo, imigracja, siła Francji w Europie) stoimy w miejscu. Oto cały dorobek tych kilku miesięcy.
.Nazajutrz po politycznej katastrofie trudno dostrzec kontury jakiegokolwiek rozwiązania. Nowy premier oczywiście dostanie nominację (i to szybko, jak obiecuje prezydent!), ale nie bardzo wiadomo, jak pokona on przeszkodę, jaką będzie ten i kolejne budżety. Manewrowanie między jednym a drugim kryzysem w oczekiwaniu na kolejne rozstrzygnięcia wyborcze nie wypełnia znamion programu politycznego. Być może jednak będzie trzeba uciec się do takiego rozwiązania, to zależy już tylko od tego, co zdecyduje Emmanuel Macron.
Pozostaje nadzieja na czas, który nadchodzi: że wraz z pogłębianiem się kryzysu zostanie usłyszany głos Francuzów. Głos tych, którzy nie chcą być instrumentalizowani przez ekstrema. Głos wyborców, którzy nie godzą się na to, aby to ulica czy dyktatura mediów społecznościowych mówiła im, na kogo mają głosować. Głos podatników, którzy wiedzą, że Francja potrzebuje zbiorowego zrywu obywateli, ale którzy równocześnie żądają od władzy, aby ta nie szczędziła wysiłków na rzecz urealnienia wydatków publicznych. Taka koalicja rozsądnych mogłaby powstać, tylko kto podejmie się tego zadania?

Nicolas Beytout
Tekst pierwotnie ukazał się w dzienniku L’Opinion [LINK]. Przedruk za zgodą redakcji.