Magnus von Horn o „Dziewczynie z igłą”

Temat filmu wydał mi się przerażający i prowokujący. Moje dzieci były bardzo małe i sama myśl o tym, że mogłoby spotkać je coś złego, obudziła we mnie głęboki lęk. Potraktowałem ten strach jako twórcze paliwo - powiedział Magnus von Horn, reżyser

Temat filmu wydał mi się przerażający i prowokujący. Moje dzieci były bardzo małe i sama myśl o tym, że mogłoby spotkać je coś złego, obudziła we mnie głęboki lęk. Potraktowałem ten strach jako twórcze paliwo – mówi Magnus von Horn, reżyser „Dziewczyny z igłą”.

Magnus von Horn o inspiracji i pracy nad „Dziewczyną z igłą”

.Główną bohaterką opowieści jest młoda pracownica fabryki Karoline (grana przez Vic Carmen Sonne), która wskutek życiowych perturbacji zostaje sama, w zaawansowanej ciąży. Kobieta spotyka na swojej drodze prowadzącą nielegalną agencję adopcyjną Dagmar (Trine Dyrholm), która obiecuje, że za odpowiednią opłatą znajdzie jej dziecku najlepszy dom. Karoline postanawia skorzystać z jej usług, a wkrótce sama rozpoczyna pracę u Dagmar i znajduje schronienie w jej domu. Pewnego dnia odkrywa straszliwą prawdę o działalności swojej pracodawczyni.

Daria Porycka: „Dziewczyna z igłą” to obraz luźno inspirowany historią Dagmar Overbye. Makabryczne czyny, których się dopuściła, są powszechnie znane w Danii, ale niekoniecznie poza jej granicami. Kiedy dowiedział się pan o tej sprawie?

Magnus von Horn: Nie znałem wcześniej historii Dagmar. Dopiero producentka Malene Blenkov i współscenarzystka Line Langebek skierowały na nią moją uwagę. Bardzo zależało im, by opowiedzieć o czymś, co dawno temu wydarzyło się w Danii. Mnie ten temat wydał się przerażający i zarazem prowokujący. Moje dzieci były bardzo małe i sama myśl o tym, że mogłoby spotkać je coś złego, obudziła we mnie głęboki lęk. Postanowiłem potraktować ten strach jako twórcze paliwo, przenosząc go do filmu. Poza tym od dawna marzyłem, by zrealizować horror i nagle pojawiła się taka szansa. Rzeczywiście, początkowo zakładałem, że to będzie horror, jednak w kinie najbardziej interesują mnie postacie. Spodobało mi się, że mógłbym stworzyć historię, w której dramat przeplata się z horrorem. 

Pod względem stylistyki pana nowy film jest odległy od „Sweat”. W opowieści o fitness influencerce dominowały różowe, dynamiczne kadry. „Dziewczyna z igłą” przykuwa uwagę eleganckimi, czarno-białymi zdjęciami. A jednak oba te obrazy mają sporo wspólnego – dotykają tematu cielesności.

Magnus von Horn: To prawda. Te filmy pod wieloma względami są do siebie podobne. Poruszają kwestie związane z ciałem, fizjologią. Bohaterką poprzedniego była instruktorka fitness, której relacje śledziły setki tysięcy internautów. W tym pokazujemy kobietę w ciąży. Jednak każda z tych historii została inaczej opakowana. „Dziewczyna z igłą” powstała niejako w reakcji na „Sweat”. Praca nad tamtym filmem była dość spontaniczna. Tym razem chciałem zrobić coś kontrolowanego i maksymalnie oddalonego od mediów społecznościowych. Uznałem, że dramat kostiumowy to dobre wyzwanie. 

Od początku był pan pewien, że „Dziewczyna z igłą” powinna być czarno-białym filmem?

Magnus von Horn: Tak, chociaż niektórzy próbowali przekonać mnie do wersji kolorowej. Ja natomiast podświadomie czułem, że nie tylko w niczym nam to nie pomoże, ale wręcz utrudni pracę. Gdyby był to film o Goyi lub Velázquezie, na pewno nie zdecydowałbym się na czarno-białe zdjęcia – kolor najlepiej uchwyciłby ten świat.

Klimat opowieści przywodzi na myśl baśnie braci Grimm. Gdzie jeszcze szukali państwo inspiracji?

Magnus von Horn: Wielu bohaterów naszego filmu wzorowanych jest na archetypach postaci z baśni. Pojawia się w nim bestia o zniekształconej twarzy i wielkim sercu. Mamy księcia na białym koniu, ubogą dziewczynę mieszkającą na strychu i czarownicę prowadzącą sklep ze słodyczami. Czerpaliśmy również z kina. Inspirowały nas czarno-białe zdjęcia z „Listy Schindlera” Stevena Spielberga i sposób inscenizacji scen w „Oliverze Twiście” Davida Leana. Odtworzyliśmy „Wyjście robotników z fabryki” braci Lumiere. 

Naszymi punktami odniesienia były niemiecki ekspresjonizm filmowy, fotografie agencji Magnum, Sergio Larraina i Roberta Franka oraz materiały o I wojnie światowej. Wpletliśmy w historię wątek masek projektowanych dla okaleczonych żołnierzy. Nie dlatego, że były straszne. To, co na zewnątrz wygląda przerażająco, niekoniecznie jest takie w środku. I odwrotnie – przyjazny wygląd nie musi świadczyć o pięknym wnętrzu. Film gra twarzami. Ludzie, których spotyka Karoline, przybierają różne maski. 

Ta bohaterka także miała swój realny pierwowzór?

Magnus von Horn: Niezupełnie. Ona prowadzi nas przez społeczeństwo, w którym doszło do strasznych morderstw. Została zainspirowana przeszłością, surowym społeczeństwem, w którym wszechobecne były bieda, brak alternatyw i obojętność. Kopenhaga w tamtym okresie była przeludnionym miastem, a wskaźnik ubóstwa utrzymywał się na wysokim poziomie. W takim społeczeństwie nikt nie przejmuje się zniknięciem niechcianych ludzi. Może nawet jest ono traktowane przez resztę jako swoista przysługa, ponieważ i tak nikt nie zatroszczyłby się o niechcianych. W tym sensie jest to również film o tym, jak społeczeństwo traktuje niechcianych ludzi i jak bardzo ci niechciani chcieliby być chciani. Uważam, że ten temat nie ma daty. Jest zawsze aktualny.

Podoba mi się, że nie stawia pan Karoline w roli ofiary opresyjnego społeczeństwa. Mimo trudnych, niesprzyjających okoliczności ona podejmuje autonomiczne decyzje, sama stanowi o swoim życiu. Niejednokrotnie płaci za to bardzo wysoką cenę.

Magnus von Horn: Odtwarzając realia sprzed stu lat, musieliśmy ustalić, jakimi zasadami kieruje się główna bohaterka. Jako widzowie możemy bez trudu zrozumieć decyzje Karoline. Ale już sam sposób ich podejmowania jest ściśle związany z rzeczywistością, w której przyszło jej żyć. Gdyby była to współczesna opowieść, bohaterka raczej nie skreśliłaby męża tak od razu. Ich relacja stopniowo by się rozluźniała. W filmie ten proces trwa może pięć minut, po czym kobieta rozstaje się z partnerem. Karoline nie potrafi zaakceptować kart, które dał jej los. Dokonuje intuicyjnych wyborów, ponieważ tylko one dają jej nadzieję na lepszy byt. 

Akcja filmu rozgrywa się sto lat temu, ale w gruncie rzeczy jest to na wskroś współczesna opowieść o sytuacji kobiet w patriarchalnym społeczeństwie, prawach reprodukcyjnych. Chciał pan przypomnieć, że postęp trudno osiągnąć, a łatwo stracić?

Magnus von Horn: Recepcja tego filmu będzie różna w zależności od kraju, w którym żyją widzowie. Niektórym społeczeństwo przedstawione na ekranie wyda się znajome, przypomni o tym, skąd pochodzą. Inni, oglądając „Dziewczynę z igłą”, poczują wdzięczność za to, co mają. Uświadomią sobie, że muszą być ostrożni, bo sytuacja może się szybko zmienić. Dla mnie – reżysera mieszkającego w Polsce – ten obraz ma zupełnie inny wydźwięk niż dla Szweda żyjącego w Szwecji.

Pochodzi pan ze Szwecji, ale swoje dorosłe życie związał z Polską. Gdzie czuje się u siebie?

Magnus von Horn: Na pewno dzisiaj jestem bardziej zintegrowany z polskim społeczeństwem. Przyjechałem tu wiele lat temu na studia. Poznałem ludzi, których pokochałem – moją żonę, współpracowników. Zdecydowałem, że zostaję. Założyłem rodzinę, otrzymałem polskie obywatelstwo. W Polsce pracuję, płacę podatki. Długo obserwowałem ten kraj z perspektywy kogoś z zewnątrz. Teraz to w Szwecji częściej zdarza mi się tak czuć. 

Nawet jeśli pod pewnymi względami polskie prawodawstwo odbiega od europejskich standardów? Weźmy choćby dostęp do aborcji. Koalicja 15 października obiecywała reformę, ale ponad rok od wyborów wciąż mamy jedne z najbardziej restrykcyjnych przepisów w tym zakresie. 

Magnus von Horn: Nie byłem zwolennikiem poprzedniego rządu i cieszę się, że mamy nowy. To prawda, w kwestii prawa aborcyjnego nic się nie zmieniło. Sytuacja jest skomplikowana, a polskie społeczeństwo spolaryzowane. Ale to miejsce wymaga walki, prawda? Wyjeżdżając stąd i żyjąc gdzie indziej, traci się taką możliwość. Polska dała mi poczucie większego celu. 

Wróćmy jeszcze do filmu. Zaangażował pan wspaniałe aktorki – Vic Carmen Sonne i Trine Dyrholm. Od dawna miał je Pan na oku?

Magnus von Horn: Dania była dla mnie nowym terytorium, jeśli chodzi o dobór obsady. Wiele aktorek ubiegało się o rolę Karoline. Żadna z nich nie wydała mi się wystarczająco wiarygodna. Z Vic było inaczej. Coś w jej aparycji, energii, rejestrze emocjonalnym pozwoliło mi wierzyć, że mogłaby żyć przed I wojną światową. Patrząc na nią, miałem wrażenie, że nie należy do teraźniejszości. To było bardzo ważne.

Cieszę się też, że Trine ostatecznie przyjęła propozycję udziału w filmie. To jedna z najlepszych aktorek na świecie. Jest nieustraszona i głęboko zaangażowana w proces twórczy. Kiedy spotkałem się z nią po raz pierwszy, scenariusz nie był jeszcze ukończony. Trine powiedziała „nie”, a ja zyskałem motywację do dalszej pracy. Bardzo szanuję ją za tę odmowę. Jest niesamowicie doświadczoną aktorką i wie, jak opowiadać historie. Dzięki niej staję się lepszym reżyserem. 

Za muzykę odpowiada Frederikke Hoffmeier. Jak doszło do państwa współpracy?

Magnus von Horn: Pisząc „Dziewczynę z igłą”, słuchałem wyłącznie elektronicznego techno, muzyki ambient, eksperymentalnej. Ani razu nie włączyłem klasycznej kompozycji, która wydawałaby się najbardziej adekwatna do tej historii. Zależało mi, by muzyka kontrastowała z tym, co widzimy na ekranie. Vic Carmen Sonne zapoznała mnie ze swoją przyjaciółką Frederikke Hoffmeier. Artystka ta – występująca pod pseudonimem Puce Mary – tworzy ekstremalną odmianę elektroniki – noise. Praca z Frederikke była bardzo inspirująca. Uważam, że jej muzyka wyniosła film na nowy poziom. 

Budująca nastrój muzyka Hoffmeier w połączeniu z sugestywnymi obrazami wyprowadzają widzów daleko poza strefę komfortu. Myślał pan, by wpuścić do tej opowieści trochę światła?

Magnus von Horn: Wiemy, do jakich czasów i wydarzeń nawiązuje obraz. W tej historii nie było światła. Tylko pewne drobne czynności i gesty mogły ułatwić życie kobietom poddanym opresji, a raczej dać im iluzję chwilowej poprawy losu. W „Dziewczynie z igłą” odnajdziemy momenty niosące otuchę. Karoline nawiązuje romans z właścicielem fabryki. Przeżywają razem piękne chwile, ale później sprawy przybierają niekorzystny obrót. Przyjemna jest scena, w której bohaterki idą do kina. Również zakończenie filmu pozostawia nadzieję. Ale nie mogła ona być dominującą emocją, bo wówczas Karoline szybko odnalazłaby swoje miejsce w świecie. 

Rozmawiała Daria Porycka/PAP

Kultura w weekend

.„Kultura Najważniejsza” to newsletter, w którym podpowiadamy, co warto obejrzeć, co przeczytać, czego posłuchać, ale i czego – posmakować. Odrywając się od codzienności, chcemy przypomnieć o fascynującym świecie kultury i sztuki, na który warto znaleźć czas.

Sztuka wyraża nasze estetyczne potrzeby. Prowokuje do myślenia, pobudza kreatywność, wyzwala emocje. Pozwala poczuć się wyjątkowo, a co najważniejsze, wzbogaca nas samych. Chcemy razem, wspólnie z Państwem, wybierać, to co najważniejsze w kulturze. W każdy czwartek, punktualnie o godzinie 21.00 znajdą Państwo w swojej skrzynce e-mailowej zbiór propozycji kulturalnych, które warto uwzględnić podczas planowania weekendu.

Przedstawiamy premiery kinowe, a także filmy dostępne na platformach streamingowych dla tych, którzy wolą rozkoszować się kulturą w domowym zaciszu. Przypominamy o klasykach, wracamy do pozycji, które zdobyły największe nagrody filmowe i wywarły wpływ na pokolenia oraz do których nawiązuje współczesna kinematografia – i nie tylko.

Nie zapominamy również o koncertach czy płytach. Muzyka pełni tu ważną rolę. Dzięki „Kulturze Najważniejszej” nie ominie Państwa absolutnie żadne wartościowe wydarzenie. 

Zachęcamy do zapisania się do specjalnego, bezpłatnego newslettera „Kultura Najważniejsza”, który pozwoli Państwu zaplanować kulturalny weekend [LINK DO ZAPISÓW].

PAP/ Daria Porycka/ WszystkocoNajważniejsze/ LW

Materiał chroniony prawem autorskim. Dalsze rozpowszechnianie wyłącznie za zgodą wydawcy. 17 stycznia 2025