Wojna z Iranem zgodnie z planem [Sueddeutsche Zeitung]

Niemieccy komentatorzy ((m.in. Sueddeutsche Zeitung) uznali amerykański atak na Iran za sukces premiera Izraela Benjamina Netanjahu. Dalszy przebieg konfliktu zależy ich zdaniem od reakcji władz w Teheranie. Rosja postępuje ostrożnie, ponieważ nie chce zadzierać z Trumpem.
„Sueddeutsche Zeitung”: Trump i Netanjahu razem za sterami bombowca
„Od początku było wiadomo, że Stany Zjednoczone nie mogą nie włączyć się do tej wojny. Izrael jest najważniejszym bastionem Waszyngtonu na Bliskim Wschodzie. (…) Więzi między obu narodami istnieją od powstania państwa Izrael. Natomiast Republika Islamska od 45 lat jest najpotężniejszym przeciwnikiem Waszyngtonu w regionie. Wzięcie zakładników w ambasadzie USA w Teheranie w 1979 r. wcześnie zdeterminowało wzajemne relacje jako najgorsze z możliwych” – pisze Tomas Avenarius.
Zdaniem komentatora przywódca religijny Iranu Ali Chamenei, „pomimo zepchnięcia pod względem militarnym do narożnika”, ma jeszcze atuty – może rozszerzyć wojnę, atakując amerykańskie bazy wojskowe lub blokując cieśninę Ormuz, ważną dla globalnych dostaw ropy naftowej. Może też wypowiedzieć umowę o nierozprzestrzenianiu broni atomowej (NPT) i otwarcie rozpocząć prace nad bombą. Wygląda na to – pisze Avenarius – że plan Netanjahu się sprawdza.
„Wojna toczy się według jego planu. Po włączeniu się USA w wojnę premier Izraela może, nie obawiając się przeszkód ze strony innych państw, kontynuować walkę ze swoim odwiecznym wrogiem. (…) Trump i Netanjahu siedzą razem za sterami bombowca. Jeżeli ajatollah Chamenei nie ustąpi i nie zgodzi się na negocjacje lub jeśli oficerowie Gwardii Rewolucyjnej nie przeprowadzą przeciwko niemu puczu, Izrael i USA będą musiały zwyciężyć lub poniosą fiasko w konfrontacji z siłą oporu ajatollahów” – pisze komentator „Sueddeutsche Zeitung”.
„Frankfurter Allgemeine Zeitung”: wojna Trumpa
”Irańskie władze przeliczyły się, ale Trump, decydując się na atak, również podjął duże ryzyko. Netanjahu nie pozostawił mu żadnego wyboru” – pisze w „FAZ” Berthold Kohler. Jego zdaniem reżim w Teheranie do ostatniej chwili nie wierzył, że amerykański prezydent da rozkaz do ataku. Odnosząc się do postawy Rosji, komentator tłumaczy, że Putin, pomimo umowy z Iranem i dostawami irańskich dronów, nie chce zadzierać z Trumpem, gdyż obawia się zwiększenia amerykańskiej pomocy wojskowej dla Ukrainy. Żadne z mocarstw atomowych nie jest zainteresowane zwiększeniem liczby członków atomowego klubu. Trump i Netanjahu zatroszczyli się o to, żeby Iran nie wślizgnął się tylnymi drzwiami. Ryzyko jest duże. Ocena uderzenia przeciwko Iranowi, która znajdzie się kiedyś w podręcznikach do historii, zależy także od reakcji irańskiego reżimu.
„Der Spiegel”: Europa na marginesie
„Atak USA na instalacje atomowe w Iranie pokazał po raz kolejny, że Niemcy i Europejczycy nie mogą w żaden sposób wpłynąć na rozwój sytuacji” – pisze Severin Weiland. Autor podkreślił, że kanclerz Niemiec Friedrich Merz dowiedział się o ataku na Iran dopiero po jego rozpoczęciu. Podobnie było podczas ataku Izraela na Iran 13 czerwca. Państwa Europy są jedynie „widzami przyglądającymi się (wydarzeniom) zza płota”. Ich wysiłki zmierzające do zakończenia programu atomowego Iranu za pomocą dyplomacji spaliły na panewce – zaznaczył Weiland.
Uderzenie USA jest „zwycięstwem na punkty” Netanjahu. Premier Izraela sprytnie wykorzystał okazję, jaka powstała dzięki drugiej kadencji Trumpa. Komentator przypomniał, że obecna sytuacja jest skutkiem ataku Hamasu na Izrael 7 października 2023 r. Akcja, która miała osłabić Izrael, uruchomiła „wojskowy i polityczny efekt domina” i może na nowo nakreślić mapę Bliskiego Wschodu.
„Tajemnicze postępowanie Trumpa, jego gra niepewnością jest jego największym atutem. Dla Europy jest wielkim wyzwaniem, z którym muszą żyć” – ocenił komentator, stwierdzając, że niemiecka i europejska polityka zagraniczna nie ma w tej sytuacji żadnej opcji. Dalszy rozwój sytuacji nie zależy od rządów w Waszyngtonie i Jerozolimie, lecz od tego, co zrobi kierownictwo w Teheranie. Paryżowi, Londynowi i Berlinowi pozostała rola widzów.
„Handelsblatt”: Trump zbombardował swój wizerunek prezydenta pokoju
„Decydując się na atak lotniczy na irańskie instalacje nuklearne, prezydent USA złamał swoją obietnicę bycia prezydentem pokoju” – pisze Annett Meiritz. Komentatorka nazywa atak „historyczną interwencją”. Trump „przekroczył granicę wyznaczoną przez swoich poprzedników i przez samego siebie”. USA zbliżyły się do sytuacji, której Trump chciał uniknąć – kraj może zostać wciągnięty do wojny na Bliskim Wschodzie, stając się bezpośrednim agresorem, który przyczynia się do eskalacji konfliktu i odrzuca dyplomatyczne inicjatywy.
Prezydent USA potrzebuje pewności, iż jego atak zakończy wojnę prewencyjną wszczętą przez Izrael
.Donald Trump zrobi wiele, ba… niemal wszystko, aby nie musieć uderzyć na Iran. Jego sławne: „I may do it, I may not”, w odpowiedzi na uporczywe pytania ze strony mediów, świadczy o tym dobitnie. To przecież nic innego, jak dobrze nam znana i ulubiona Trumpa metoda nacisku i szantażu, tym razem mająca trzymać w szachu nie tylko spanikowanych perskich mułłów, ale na dobrą sprawę cały świat. Po historii z megacłami, wprowadzanymi dla postrachu i traktowanymi przez Trumpa jako optymalna metoda negocjacji, nauczyliśmy się już, że jeśli Trump mówi, że MOŻE ci zrobić krzywdę, to znaczy, że bardzo nie chce jej zrobić. Bo jak chce ją zrobić naprawdę, to ją po prostu ROBI, bez oglądania się na przeciwności. Tę oczywistą intuicję wspierają wiarygodne przecieki z Waszyngtonu, takie choćby jak ten opublikowany na portalu Axios, któremu anonimowy współpracownik amerykańskiego przywódcy mówi: „Bardzo chcemy być w tej wojnie niepotrzebni, ale prezydent musi mieć pewność, że nie jesteśmy potrzebni”. Dlatego Trump domaga się od armii pewności, że uderzenie amerykańskimi bunker busters w podziemne fabryki broni nuklearnej, położone w pustynnym środkowym Iranie, daje gwarancję militarnego sukcesu.
Ta pewność to kluczowa sprawa w całej grze. Ameryka w żadnym razie nie może sobie pozwolić na uwikłanie się w dłuższą i nierozstrzygalną wojnę z Persami. Coś takiego byłoby w dzisiejszych okolicznościach nieszczęściem politycznym dla kraju, a dla samego Trumpa – polityczną katastrofą. Po Iraku i Afganistanie, gdzie USA bezsensownie próbowały siłą zaprowadzić liberalne rządy, prawa kobiet, swobodę aborcji i jeszcze kilka równie nonsensownych rzeczy, Ameryka musi odreagować te własne dziwaczne eksperymenty, podejmowane wcześniej bez sukcesu. Pod tym względem Trump (skądinąd podobnie jak niegdyś Nixon) trafnie i precyzyjnie zdefiniował współczesne interesy swojego kraju. To Amerykanie nie chcą dziś żadnej nowej wojny, a ostatnie badania opinii pokazują, że owa niechęć panuje ponad partyjnymi podziałami i dotyczy zarówno elity społecznej, jak i prostych ludzi z amerykańskiego interioru. I Amerykanie, nie chcąc wojny, intuicyjnie pojmują to, czego dziś potrzebuje Ameryka.
Sam Trump ma jednak sytuację jeszcze bardziej skomplikowaną. Przez lata budował swoje zaplecze tak, aby przekonać je do swoich nadzwyczajnych talentów negocjacyjnych, które rzekomo potrafią zastąpić każdą wojnę, a tym samym bez śmierci i bez rosnącego długu publicznego obronić najlepiej amerykańskie interesy. W końcu jeszcze długo przed prezydenturą napisał książkę właśnie o tym, jak należy prowadzić negocjacje. To dzięki temu piętnowaniu wojen Trump osiągnął to, że do jego wielkiego i niejednorodnego ideowo obozu przyłączyli się też skrajni izolacjoniści, naiwnie wierzący w to, że najpotężniejsze mocarstwo świata może prowadzić jakieś idylliczne życie na marginesie wszystkiego, co dzieje się w globalnej polityce. Trump zawsze wiedział, że to nonsens; sam zresztą nie krył nigdy swego imperialnego nastawienia do świata, wedle dość prostej zasady, iż Ameryki ma się słuchać, a jak się nie słucha, to można solidnie oberwać. Tyle że Trump zdawał się do niedawna wierzyć, iż sam strach przed potęgą Ameryki i krzywdą, jaką może ona wyrządzić, komu zechce, w połączeniu z jego talentami do oswajania i schlebiania najrozmaitszym tyranom zrobi swoje i da nadzwyczajne efekty. Ale na Ukrainie już się przekonał, że – niestety – to tak nie działa.
Współczesna Ameryka jest – można by rzec – „huntingtonowska” albo (jakby może lepiej mówić w Polsce) „konieczniańska”. O wielości cywilizacji czy też Zderzenie cywilizacji – to klasyczne książki, których Trump zapewne nie czytał, ale nie w tym przecież rzecz, bo to logika tych właśnie książek kształtuje jego politykę. Trump jest jak najdalszy od tego, aby komukolwiek w świecie (np. Moskalom albo muzułmanom) narzucać zachodni styl życia albo tym bardziej – uprawiać tam propagandę modnych teraz na Zachodzie, rzekomo zachodnich, wartości. I tak też myśli w zasadzie całe zaplecze trumpistowskiego ruchu MAGA. Tyle tylko że wewnątrz tego ruchu Trump ma, i musiał mieć, fanatyków, którzy nie mają ochoty bawić się w żadne polityczne dystynkcje, tylko po prostu każdą wojnę z udziałem Ameryki pod wodzą Trumpa są skłonni traktować jako zdradę. Po trumpowym „I may do it, I may not” zapanowało tam wielkie i nieprzyjazne dla przywódcy podniecenie, spektakularnie widoczne w sieci. Jak to!? To znów Ameryka ma iść na wojnę, a Trump złamie swoje zobowiązania?
Dlatego właśnie prezydent USA potrzebuje pewności, iż jego rozkaz uderzenia za pomocą potężnych bunker bustersów zakończy wojnę prewencyjną wszczętą przez Izrael. W żadnym bowiem razie Trump nie może sobie pozwolić na wojnę z Iranem. Może natomiast zrobić coś całkiem innego. Chirurgicznie przeciąć kwestię, czy Iran będzie mieć, czy też nie będzie mieć broni atomowej, kończąc tym samym trwającą wojnę, a nie rozpoczynając jakąś nową. Takie rozwiązanie, o ile tylko zostanie uznane przez fachowców z Pentagonu za technicznie wykonalne, jest tym, czego i Ameryka, i świat potrzebują najbardziej. W przeciwnym razie będziemy mieć do czynienia na Bliskim i Środkowym Wschodzie z przewlekłą, gnijącą wojną, z kolejną hekatombą niewinnych ofiar, dla żadnej stron niemożliwą do zakończenia. Coś podobnego jak to, z czym mamy już do czynienia na Ukrainie i w Strefie Gazy. Tylko Trump może to przeciąć: łupnąć i skończyć. Zamknąć temat. Czyli zrobić coś, w czym nikt nie jest w stanie wyręczyć Ameryki. A resztą Ameryka nie musi się zajmować. Od tego są Żydzi, Persowie, Arabowie; jakoś będą musieli dawać sobie radę. Tyle że w już całkiem zmienionej geopolitycznej sytuacji, gdy nad niczyją głową nie będzie wisieć miecz Damoklesa: bomba atomowa w rękach fanatycznych szyickich mułłów.
Teks dostępny na łamach Wszystko co Najważniejsze: https://wszystkoconajwazniejsze.pl/jan-rokita-20-czerwca-2025/
PAP/MB