Prof. Joanna GOCŁOWSKA-BOLEK: Ameryka Łacińska. Dekada zawiedzionych nadziei

Ameryka Łacińska. Dekada zawiedzionych nadziei

Photo of Prof. Joanna GOCŁOWSKA-BOLEK

Prof. Joanna GOCŁOWSKA-BOLEK

Latynoamerykanistka, ekonomistka. Ekspertka do spraw Ameryki Łacińskiej w Ośrodku Analiz Politologicznych (OAP) Uniwersytetu Warszawskiego. Promotorka współpracy akademickiej uczelni polskich i latynoamerykańskich. Uwielbia wędrówki po zatłoczonym São Paulo i po kolumbijskich lasach deszczowych. Miłośniczka prozy Gabriela Garcíi Márqueza i poezji Maria Benedettiego.

Ryc. Fabien CLAIREFOND

zobacz inne teksty Autorki

To miała być „dekada Ameryki Łacińskiej”. Na początku drugiego dziesięciolecia obecnego wieku, a właściwie aż do 2013 roku region wciąż osiągał wysoki wzrost w wyniku boomu surowcowego. Perspektywy były obiecujące – pisze prof. Joanna GOCŁOWSKA-BOLEK

Nawet najwięksi sceptycy zdawali się być przekonani, że kontynent słynący ze swoich wzlotów i upadków, cykli wielkich oczekiwań i bolesnych rozczarowań, kryzysów przeplatanych okresami rozkwitu tym razem stanął przed ogromną szansą, której nie sposób nie wykorzystać. 

Intensywny wzrost Chin, zdrowe perspektywy fiskalne i stabilne instytucje, poprawa dostępu do opieki zdrowotnej i edukacji, systematyczne podnoszenie poziomu wykształcenia, unikalne szanse demograficzne, szeroki dostęp do internetu i nowoczesnych technologii, a także niemal powszechne rozprzestrzenianie się demokracji, uznawanej wreszcie za naturalny element latynoamerykańskiej panoramy politycznej – wszystkie te zjawiska były wymieniane jako czynniki, które miały z Ameryki Łacińskiej uczynić wschodzącą gwiazdę w nadchodzących latach.

A jednak coś poszło nie tak.

Zamiast ogólnej prosperity, zamiast dogonienia, a przynajmniej przybliżenia się w poziomie rozwoju do gospodarek rozwiniętych, Ameryka Łacińska pozostała w tyle za resztą świata. W drugiej dekadzie obecnego stulecia region osiągnie średni wzrost nieprzekraczający 2,2 proc., czyli znacznie poniżej średniej światowej (3,8 proc.), pozostając w tyle za rynkami wschodzącymi i rozwijającymi się, takimi jak wschodzące kraje Azji (7,1 proc.), Afryki Subsaharyjskiej (4,1 proc.), a nawet za Bliskim Wschodem i Afryką Północną (3,3 proc.). W wielu krajach latynoamerykańskich odnotowano w tym czasie – mimo wzrostu gospodarczego – zauważalny wzrost poziomu ubóstwa, rozwarstwienia, bezrobocia, a ponadto niepokojący wzrost niezadowolenia z demokracji. Choć region nie jest pod tym względem jednolity i są pozytywne przykłady, to druga dekada w wielu krajach oznacza po prostu skrajne rozczarowanie (Meksyk, Peru, Kolumbia, Ekwador), upadek gospodarczy (Brazylia, Argentyna) lub wręcz katastrofę (Wenezuela).

Dzisiejsza Ameryka Łacińska doświadcza bolesnej i spektakularnej eksplozji niezadowolenia, rozczarowania i żalu do polityków. O ile fala gwałtownych protestów społecznych w Ekwadorze, Hondurasie i na Haiti nie przyciąga już uwagi świata, to nieoczekiwane nasilenie wydarzeń w Chile oraz całkowity odwrót od neoliberalnej linii rządów w Argentynie – owszem. 

Chile jako epicentrum protestów społecznych

.Epicentrum protestów społecznych oraz symbolem dezaktualizacji haseł towarzyszących rozwojowi regionu niespodziewanie stało się Chile – kraj stosunkowo bogaty i nowoczesny, powszechnie uważany za najlepszy przykład powodzenia reform neoliberalnych. Chile niosło dotąd zasłużone miano gospodarki najbardziej stabilnej i zrównoważonej w całej Ameryce Łacińskiej, a także, obok Panamy i Kostaryki, najbardziej konkurencyjnej i innowacyjnej.

Chile to prekursor i najgorętszy orędownik latynoamerykańskiego neoliberalizmu, podziwiany i chwalony za liczne sukcesy. Pozytywny przykład dla innych gospodarek w regionie i poza nim. Najbardziej ze wszystkich państw latynoamerykańskich przypomina Europę – zarówno pod względem poziomu, jak i stylu życia. Mniej uważni obserwatorzy Ameryki Łacińskiej nie ukrywali swojego zaskoczenia, że najgwałtowniejsze w ostatnich tygodniach protesty społeczne wybuchły właśnie tam. Wygląda na to, że te protesty zaskoczyły niemal wszystkich. Wszystkich poza samymi Chilijczykami.

Protesty zaczęły się od demonstracji młodych ludzi przeciwko kolejnym w tym roku podwyżkom cen biletów komunikacji miejskiej, jednak szybko przerodziły się w ogólny ruch sprzeciwu wobec nierówności społecznych, podwyżek cen prądu, gazu, leków, komunikacji publicznej, a także czesnego w szkołach i na uczelniach. Władze przez długi czas zupełnie ignorowały tę sytuację, co jeszcze nasiliło rozgoryczenie społeczeństwa. W końcu prezydent, skrajnie liberalny Sebastián Piñera, zareagował, wysyłając na ulice wojsko, po raz pierwszy od zakończenia przed 30 laty dyktatury generała Augusta Pinocheta. To z kolei podsyciło antyrządowe nastroje. Po gwałtownej eskalacji niepokojów społecznych władze zastosowały specjalne środki bezpieczeństwa, wprowadzając po raz pierwszy od czasu przejścia do demokracji stan wyjątkowy i godzinę policyjną. Do patrolowania ulic w czasie stanu wyjątkowego wysłano ponad 20 tysięcy żołnierzy i policjantów. W mediach społecznościowych pojawiły się zdjęcia brutalnych ataków na protestujących (i na siły bezpieczeństwa również), w tym przypadki oczywistego przekraczania uprawnień i przemocy. Zginęło co najmniej 19 osób, a około 500 odniosło obrażenia. Spalono wiele kiosków, samochodów, zniszczono kilkadziesiąt stacji metra – najbardziej nowoczesnej i rozbudowanej sieci metra w całej Ameryce Łacińskiej, chluby Santiago. Obrabowano ponad 200 supermarketów, wiele mniejszych sklepów i aptek.

Przez trzy tygodnie Chile przeżywało wstrząsy. O skali protestów świadczy fakt, że jednego dnia na ulice Santiago wyszło ponad milion ludzi. „Chile się obudziło” – skandowały tysiące demonstrantów w parku O’Higgins w centrum stolicy.

Próbując przywrócić porządek, prezydent Sebastián Piñera wycofał się z planów podwyżki opłat za metro, które wywołały demonstracje. Jednak było już za późno i ten drobny gest nie mógł stłumić protestów. Sebastian Piñera zmuszony był poprosić Chilijczyków w telewizji o wybaczenie, obiecał wyższe emerytury, lepszy dostęp do opieki zdrowotnej, wyższe podatki dla bogatych i obniżki płac polityków, a nawet poprosił swój gabinet o rezygnację. Ale demonstranci pozostali nieprzekonani. 

„Nie chodzi o 30 peso, chodzi o całe 30 lat”

.Gwałtowność protestów i bezmiar gniewu społeczeństwa w kraju podziwianym jako przykład wielkiego sukcesu gospodarczego Ameryki Łacińskiej zszokowały świat. Tymczasem Chilijczycy w tym chaosie widzą oczywisty i konieczny rozrachunek. Podwyżka cen biletów metra o 30 peso (ok. 4 centów) – w sumie niewielka – była tylko iskrą, która wywołała reakcję łańcuchową, spowodowała wybuch gniewu gromadzącego się od lat. W Chile protestowali nie tylko najubożsi, którzy tradycyjnie byli spychani na margines społeczeństwa i mimo wzrostu gospodarczego od dziesięcioleci nie odczuli żadnej poprawy swojej sytuacji. W Chile, tym najbogatszym kraju regionu, nierówności społeczne są najwyższe. „Mamy dwa bochenki chleba. Pan zjada oba. Ja żadnego. Średnie spożycie: jeden bochenek na osobę” – ta sentencja, przypisywana chilijskiemu poecie i matematykowi, Nicanorowi Parra Sandovalowi, stała się symbolicznym manifestem nierówności. 

Ale na ulice Santiago wyszła też klasa średnia, rozgoryczona uporczywym niespełnianiem obietnic, które przywódcy polityczni zarówno lewicy, jak i prawicy składali przez dziesięciolecia. Obietnic, że wolny rynek doprowadzi do dobrobytu, a dobrobyt rozwiąże wszystkie inne problemy. Klasa średnia Chile zmaga się z wysokimi cenami, niskimi płacami i całkowicie sprywatyzowanym, niewydolnym systemem emerytalnym, który wpędza wielu starszych ludzi w głębokie ubóstwo. A seria skandali związanych z korupcją i unikaniem podatków podważyła wiarę w elitę polityczną i biznesową kraju.

Przez długi czas obietnice polityków spełniały swoje zadanie. W 1990 roku kraj przeszedł z dyktatury do demokracji i od tej pory jeden rząd zastępowany był kolejnym, naprzemiennie prawicowym i lewicowym, w wyniku demokratycznych wyborów. Kolejne rządy, niezależnie od barw politycznych, zasadniczo pozostawały wierne ideologii gospodarczego laissez faire, narzuconej przez Pinocheta w latach 70. i 80. XX wieku.

Nastąpiły dekady wzrostu gospodarczego, a społeczeństwo cierpliwie czekało na efekty reform i na obiecywany dobrobyt. Kraj był podziwiany w regionie i na świecie za stabilny rozwój. Ale efekty tego wzrostu nie dotarły do wszystkich Chilijczyków. Ba, nie dotarły do większości Chilijczyków. Skorzystali przede wszystkim najbogatsi. Skorzystała klasa polityczna, do której dziś społeczeństwo ma ogromne pretensje. A prezydent Piñera – miliarder związany z sektorem bankowym i telewizyjnym, jeden z najbogatszych ludzi w kraju – wyniośle ignorując przez długi czas protestujących, stał się uosobieniem tej oderwanej od rzeczywistości, skorumpowanej klasy politycznej.

Według Fundación Sol, niezależnego think tanku z Santiago, średnia pensja wynosi obecnie około 540 USD miesięcznie, czyli poniżej granicy ubóstwa dla typowej czteroosobowej rodziny. Średnia emerytura w prywatnym programie emerytalnym to około 200 USD miesięcznie. Nawet niewielka podwyżka cen biletów metra miała znaczenie dla wielu osób zmuszonych korzystać z komunikacji miejskiej.

Nie tylko Chile

.Zatem dzisiejsza powszechna frustracja z powodu nierówności i niepewności gospodarczej, którą wielu Chilijczyków postrzega jako konsekwencję tego systemu, oznacza, że ​​konserwatywna polityka gospodarcza może być bardziej zagrożeniem dla stabilności politycznej niż sposobem jej zapewnienia. Zresztą okoliczności odpowiedzialne za wywołanie chilijskiego kryzysu politycznego nie są specyfiką tylko tego jednego kraju. Wskazują na problemy, które mogą leżeć u podstaw konfliktów politycznych w całym rozwiniętym świecie. Globalizacja, wolny handel, nowe technologie, gwałtowny wzrost Chin, poważne zmiany geopolityczne i ekonomiczne nie tylko znacząco przekształciły światową gospodarkę, ale zaostrzyły podziały polityczne między tymi, którzy czerpią korzyści z obecnego systemu, a tymi, którzy tych korzyści nie odczuwają.

.Dla wielu tych, którzy zauważyli skromną obiektywną poprawę własnego standardu życia, obserwowanie, jak wiele zyskują inni, sprawia, że czują się rozczarowani. Masowa frustracja prowadzi do wybuchu demonstracji w Chile, ale też ruchu „żółtych kamizelek” we Francji. Badania pokazują, że w wielu krajach zaufanie do instytucji spada, przecież nie tylko w Ameryce Łacińskiej, borykającej się z ogromnymi skandalami korupcyjnymi. Te same zmiany – tak w Ameryce Łacińskiej, jak w innych częściach świata – doprowadziły do upadku wieloletnie koalicje polityczne, osłabiając partie głównego nurtu. Czasem (vide: Brazylia) wynosząc do władzy politycznych outsiderów, zyskujących popularność na fali kompromitacji tradycyjnych partii politycznych.

Joanna Gocłowska-Bolek

Materiał chroniony prawem autorskim. Dalsze rozpowszechnianie wyłącznie za zgodą wydawcy. 9 listopada 2019