Europa w stanie bezwładu
Aby przygotować się na ewentualną groźbę wyniszczającej wojny ze strony Rosji, Europa musiałaby przede wszystkim znaleźć sposób na powstrzymanie cywilizacyjnego i strategicznego rozchodzenia się z Ameryką – pisze prof. Marek CICHOCKI
.Inwazja Rosji na Ukrainę udowodniła – bardziej naocznie już się nie da – że wielkie wyniszczające wojny materiałowe między państwami, przynoszące setki tysięcy ofiar, nie są wcale żadną historią zamkniętą wraz z końcem XX wieku. Nie są z pewnością czymś, czego nie da się już współcześnie pomyśleć, wyobrazić czy wziąć pod uwagę. Obrazy z filmów wojennych stały się teraźniejszością – są także niestety coraz bardziej prawdopodobną przyszłością, której nie można ignorować, gdy się myśli o swoim indywidualnym losie czy losie naszych wspólnot.
To zasadnicza geostrategiczna zmiana, która już dokonuje się w świecie, w którym żyjemy. Rzecz jednak nie tylko w geopolityce. Chodzi także o zachodzącą cały czas w naszej świadomości zmianę psychologiczną, jaką jest powolne oswajanie się wszystkich z odrażającym faktem, że życie jednych ludzi może mieć mniejsze znaczenie i wartość w porównaniu z życiem innych. Dla ludzi w różnych miejscach świata taka logika nie musi być wcale żadnym szokiem, gdyż przemoc i zabijanie w różnej skali nigdy nie przestawały być tam w ostatnich dekadach częścią rzeczywistości lub wręcz codziennego życia. Jednak przez Europę żyjącą od ponad siedemdziesięciu lat w pokoju takie miejsca postrzegane były raczej z góry, jako regiony przednowoczesne, upadłe lub obszary świata tkwiące w dawnych nowożytnych antagonizmach międzypaństwowych.
Dzisiaj ta ponowoczesna z ducha i przekonania Europa w swojej instytucjonalnej formie Unii Europejskiej musi zmierzyć się z rzeczywistością, w której przemoc i zabijanie, także w skali wielkich, wyniszczających wojen, znów są uznawane przez niektórych za uzasadniony środek osiągania celów w stosunkach międzynarodowych. Takie wyzwanie jest dla wielu w Europie szokiem nie tylko emocjonalnym i psychologicznym, ale wręcz natury filozoficznej, gdyż uderza w zespół najbardziej podstawowych dla współczesnej Europy przekonań. Implikuje na przykład pytanie, niewyobrażalne jeszcze dziesięć lat temu, czy sama UE lub jej jakaś część może stać się celem czyjejś zewnętrznej agresji i co w takiej sytuacji musielibyśmy zrobić. Jednak już tylko samo postawienie w ten sposób kwestii bezpośredniego zagrożenia wojną wprawia wielu w Europie w popłoch, tak jakby za wszelką cenę starali się uratować przekonanie, że rozlewająca się po świecie przemoc po prostu nie dotyczy naszego kontynentu. Czyż Robert Kagan nie przestrzegał nas na początku XXI wieku, że Europejczycy nie są z Marsa, ale z Wenus?
.Przez trzy dziesięciolecia od końca zimnej wojny Unia Europejska mogła opierać własne bezpieczeństwo oraz rozwijać swoją wielkoduszną i intratną soft power w świecie dzięki militarnemu parasolowi, który pod postacią NATO rozpostarły nad nią Stany Zjednoczone. Taka konstrukcja dawała Europejczykom stabilne poczucie bezpieczeństwa przy niewielkich w istocie kosztach własnych. Cięcia wydatków na własne siły zbrojne oraz redukcja ich potencjału stały się praktycznie normą, umożliwiającą przekierowanie środków na rozbudowanie systemów socjalnych, inwestycje na modernizacje infrastruktury cywilnej czy po prostu na konsumpcję i subwencje. Normą stało się także odejście od tradycyjnego modelu powszechnego poboru do wojska, co w horyzoncie jednego pokolenia całkowicie zmieniło w Europie relacje między społeczeństwem a państwowymi strukturami odpowiedzialnymi za obronę i bezpieczeństwo.
Ewolucja ta sprawiła, że z jednej strony współczesna Europa stała się celem masowego napływu imigrantów, z Afryki, Bliskiego Wschodu czy dalszej Azji, poszukujących na Starym Kontynencie bezpieczeństwa, pomocy socjalnej i lepszych perspektyw życia. Z drugiej jednak zamieniła Europę w kontynent bezbronny, a ściślej, całkowicie zależny od Stanów Zjednoczonych w najbardziej podstawowej kwestii – własnego bezpieczeństwa. Dopóki mogło wydawać się, że świat porusza się po torach wytyczonych przez zachodni model globalizacji, a konflikty mają charakter regionalny i odległy, taki rodzaj uzależnienia mógł być całkiem wygodny. Teraz jednak, kiedy perspektywa wielkich, wyniszczających wojen przesunęła się niebezpiecznie ku granicom Unii Europejskiej, a polityka powstrzymywania agresorów przypomina coraz bardziej balansowanie na linie, to uzależnienie zaczyna wyglądać na ryzykowny zakład z losem.
Tylko czy można ten stan rzeczy jeszcze zmienić? Mam niestety pesymistyczną hipotezę.
Dzisiaj Zachód nie jest w żadnym wypadku przygotowany na to, by stawić czoło ewentualnemu wyzwaniu wyniszczającej wojny materiałowej, która jak pokazuje przykład Ukrainy, staje się strategiczną i praktyczną specjalnością rosyjskiej doktryny państwowej. Równolegle z tym, zwłaszcza w ostatnim czasie, władze Kremla otwarcie sygnalizują, że właściwym wrogiem Rosji nie jest zaatakowana Ukraina, ale jest nim Zachód. W praktyce może to oznaczać wszystko. Ponieważ jednak, jak znów pokazuje przykład wojny w Ukrainie, groźba użycia broni masowego rażenia pozostała na szczęście nadal czerwoną linią, której Rosja nie zdecydowała się z różnych powodów przekroczyć, rośnie prawdopodobieństwo, że obok znanego już zestawu rozlicznych środków wojny hybrydowej także otwarta groźba rozpoczęcia pełnoskalowej i wyniszczającej wojny przeciwko jakimś europejskim państwom Sojuszu Północnoatlantyckiego i Unii Europejskiej może stać się w niedalekiej przyszłości sposobem wywierania presji Rosji na Zachód.
Wywołanie strachu, a nawet paniki, połączone z dezintegracją wzajemnego zaufania w ramach instytucjonalnej struktury bezpieczeństwa Zachodu, stanowiłoby podstawowy cel takiego właśnie działania. Lepiej jest na pewno założyć taką możliwość i przygotować się na nią, niż odsuwać ją jako zupełnie nieprawdopodobną lub, co gorsza, dezawuować ją jako „handlowanie strachem”. Nic nie zapowiada bowiem, aby ewolucja Rosji w kierunku państwa zmilitaryzowanego, agresywnego wobec Zachodu, mogła się zmienić, a liczenie na pojawienie się jakiejś nowej wersji Gorbaczowa w rosyjskiej polityce jest czystą fantazją. Co więc musiałoby się wydarzyć, aby Europa naprawdę była przygotowana na tak niekorzystny scenariusz wydarzeń?
.Ktoś powie, że rozwiązanie tej sprawy leży wyłącznie w mocy Sojuszu Północnoatlantyckiego. Kłopot jednak w tym, że NATO jest dziś zarówno rozwiązaniem dla europejskiego bezpieczeństwa, jak i źródłem jego problemów. W domenie wojskowej siły NATO to przede wszystkim Stany Zjednoczone, podczas gdy państwa europejskie stanowią konglomerat narodowych sił zbrojnych o zróżnicowanym poziomie gotowości, względnie słabego wspólnego zaplecza przemysłowego oraz rządów całkowicie zależnych od stanu świadomości i emocji własnych społeczeństw. Wynikające z tego problemy można było z trudem obchodzić jeszcze w czasach, gdy NATO stanowiło element prowadzonych przez Amerykę ekspedycyjnych działań wojskowych w różnych częściach świata. Jednak groźba rozpoczęcia na terytorium państw NATO wyniszczającej wojny materiałowej to całkiem inna sytuacja. Dotyczy ona samej istoty NATO jako sojuszu kolektywnej obrony swych członków. A jak nie do końca jest to jednoznaczna sprawa, możemy przekonać się za każdym razem, gdy zaczynamy pytać o szczegóły związane z konsekwencjami artykułu 5 Traktatu północnoatlantyckiego i możliwych interpretacji casus foederis, czyli wspólnej, kolektywnej reakcji państw na atak. W końcu warto też pamiętać i o tym, że ostatni raz realna zdolność Sojuszu do konwencjonalnej obrony własnego terytorium była testowana ponad trzydzieści lat temu w czasach zimnej wojny. Dlatego nie można po prostu oprzeć przyszłości bezpieczeństwa Europy na rozpowszechnionym przekonaniu, że w przypadku realnego zagrożenia „NATO przyjdzie i nas obroni”.
Przez wszystkie powojenne dziesięciolecia polityczną i ideową podstawą istnienia NATO było funkcjonowanie wspólnoty transatlantyckiej, której początki sięgają jeszcze pierwszych lat II wojny światowej i powołanej przez Winstona Churchilla i Franklina Roosevelta Karty Atlantyckiej w 1941 roku. Dzisiaj jednak dynamika relacji między Ameryką i Europą – uściślając: między dostawcą bezpieczeństwa a jego odbiorcą – nie napawa optymizmem na przyszłość i to pomimo ostatnich dwóch lat wielkiej mobilizacji i zjednoczenia Zachodu wokół obrony Ukrainy przed rosyjską agresją. Relacje między Ameryką i Europą w czasach zimnej wojny i po jej końcu zawsze naznaczone były kryzysami i wzajemnymi oskarżeniami, zaczynając od kryzysu sueskiego w 1956 roku, a kończąc na amerykańskiej ewakuacji z Afganistanu w 2021 roku. Obecnie jednak mamy do czynienia ze znacznie poważniejszymi zmianami, które grożą głębokim strategicznym i cywilizacyjnym rozejściem się obu zasadniczych części składających się na tradycyjnie rozumiany i ukształtowany po II wojnie światowej obraz Zachodu – Ameryki i Europy.
Internacjonalizm Joe Bidena może więc okazać się ostatnim akordem amerykańskiej polityki zmierzającej do utrzymania pozycji Stanów Zjednoczonych jako globalnego, światowego mocarstwa. Z kolei zaś transakcjonizm Donalda Trumpa z epizodu i „wypadku przy pracy” może utrwalić się jako coraz silniejsza tendencja pozycjonowania się Stanów Zjednoczonych w roli samodzielnego amerykańskiego państwa cywilizacyjnego oraz potęgi gospodarczej i technologicznej – a więc skupiającego w swoich rękach zasoby kontynentalnego, samowystarczalnego państwa, realizującego własne globalne interesy. Takiej tendencji sprzyjają kulturowe, społeczne i etniczne przemiany w Ameryce oraz strategiczna kalkulacja o koniecznym uwolnieniu się od obciążeń wynikających z rozlicznych zobowiązań, które Stany Zjednoczone mają wobec nie zawsze uczciwych wobec siebie sojuszników w Europie. W przypadku zaś UE także widać pogłębiającą się zmianę, gdzie za sprawą wojny w Ukrainie uruchomiony został proces nowej, przyśpieszonej centralizacji. W obu przypadkach mówimy o dynamice, która bezpośrednio będzie wpływać na kondycję relacji transatlantyckich, a przy negatywnym scenariuszu (trzeba byłoby tutaj dodać przecież jeszcze osobny problem Turcji) może prowadzić do sytuacji, kiedy NATO jako struktura wojskowa znajdzie się w politycznej próżni.
.Aby przygotować się na ewentualną groźbę wyniszczającej wojny materiałowej ze strony Rosji, Europa musiałaby więc przede wszystkim znaleźć sposób na powstrzymanie cywilizacyjnego i strategicznego rozchodzenia się z Ameryką. Musiałaby także zainwestować potężne środki we własny przemysł zbrojeniowy i własne armie oraz, co być może jest jeszcze trudniejsze do wykonania, całkowicie przeorientować kulturę bezpieczeństwa własnych społeczeństw. Mówiąc krótko, Europejczycy mentalnie musieliby naprawdę znów stać się „z Marsa”, a nie „z Wenus”. A co z moją pesymistyczną hipotezą? Niestety zakłada ona, że tak się nie stanie; że zwycięży siła bezwładu, myślenie życzeniowe podporządkowane krótkoterminowej logice najbliższych demokratycznych wyborów, a groźba wyniszczającej wojny materiałowej na terytorium NATO i UE będzie stale spychana za horyzont tego, co nieprawdopodobne. Przecież w taki właśnie sposób Europa funkcjonuje od przynajmniej już kilkunastu lat.
Tekst ukazał się w nr 61 miesięcznika opinii „Wszystko co Najważniejsze” [PRENUMERATA: Sklep Idei LINK >>>]. Miesięcznik dostępny także w ebooku „Wszystko co Najważniejsze” [e-booki Wszystko co Najważniejsze w Legimi.pl LINK >>>].