
Architektura sensu
Współczesny świat pozbawiony jest architektury sensu. Skutkiem tej dekompozycji, poprzedzonej wcześniejszą dekonstrukcją dokonaną przez filozofię Zachodu, jest całkowita samotność za cenę źle pojętej ludzkiej wolności. Na naszych oczach wali się struktura, na której oparta była cała Europa – pisze prof. Piotr CZAUDERNA.
.Jak niedawno przeczytałem w najnowszej książce francuskiej filozof Chantal Delsol, kres ideologii oznacza, że zachodnie społeczeństwo jest obecnie pozbawione globalnej architektury sensu, co zdarzyło się po raz pierwszy od czasów starożytności. Jak pisze ona dalej, architektury sensu są złożonymi konstrukcjami, umocowanymi w kosmosie kulturowym. Są one jednak kruche, gdyż są uzależnione od wiary, jak to jest w przypadku religii, lub od tradycji albo wierzenia-przyzwyczajenia, które czas może zmienić. Do sfery architektur sensu należą także wielkie idee, np. oświeceniowego postępu czy emancypacji. Niektóre z nich są z jednej strony wielkie i święte, z drugiej – narażone na groteskowość, zrytualizowanie, a nawet wyśmianie, czego jesteśmy obecnie świadkami.
Intuicja Chantal Delsol jest niezwykle celna – istotnie, współczesny świat pozbawiony jest architektury sensu. Skutkiem tej dekompozycji, poprzedzonej wcześniejszą dekonstrukcją dokonaną przez filozofię Zachodu, jest całkowita samotność za cenę źle pojętej ludzkiej wolności. Na naszych oczach wali się struktura, na której oparta była cała Europa, choć naturalnie proces ten zaczął się dużo wcześniej. Zamiast trwałego i solidnego szkieletu wypełnionego spójnymi oraz powszechnie akceptowanymi ideami otrzymujemy wielość swobodnych narracji niepołączonych ze sobą i nietworzących jednej całości.
Nie jest to może zupełna pustka, jak trafnie pisze Chantal Delsol, ale luźny zbiór skrawków opowieści, które skutkują mnogością chwiejnych przekonań. Można je swobodnie przyjmować i w każdej chwili odrzucać, zastępując innymi. W ten sposób życie staje się szekspirowską „opowieścią idioty” pozbawioną głębszego sensu i opartą na synkretycznym łączeniu różnych elementów, wierzeń i przekonań.
Niestety, skutkuje to również brakiem możliwości porozumienia się. Każdy żyje własną prawdą. Pisałem o tym w jednym ze swoich poprzednich tekstów. Obserwujemy to na co dzień, choćby w polskiej polityce i mediach. W pewnym sensie każdy z nas czuje się ekspertem, i to niemal w każdej sprawie. Każdy też ma własną moralność i sposób postępowania. Nie mając wspólnego systemu wartości, który pozwalałby ująć świat w myślowe i etyczne ramy, nie możemy osiągnąć konsensusu co do życia zbiorowego, tak w polityce, jak i w codziennym życiu.
Wielu ludzi żyje w „tu i teraz”, pozostając w całkowitym odcięciu od własnych korzeni i od wspólnej przeszłości. Nie towarzyszy im też perspektywa przyszłości ze względu na pozbawienie poczucia sensu, a może nawet i potrzeby jego poszukiwania. Żyjemy w teraźniejszości skoncentrowani na własnych potrzebach, przede wszystkim w pędzie do nieustającej konsumpcji i wygodnego życia. Paradoksalnie pandemia COVID-19 tendencje te jeszcze uwydatniła. Ostatecznym celem wielu ludzi stało się własne życie w pomyślności i zdrowiu, dlatego pandemia koronawirusa, która dramatycznie podważyła poczucie wygody i osobistego bezpieczeństwa oraz uświadomiła nam chwiejność naszego losu, stała się takim szokiem dla świata zachodniego.
Nawet Kościół usiłował zamknąć się na duchowe potrzeby ludzi. Wystarczy wspomnieć słynną decyzję kard. Angelo De Donatisa, wikariusza Rzymu, z początków pandemii, który całkowicie zamknął rzymskie kościoły i zakazał odprawiania mszy świętej z udziałem wiernych. Dopiero otwarte przeciwstawienie się tym działaniom przez polskiego kardynała i papieskiego jałmużnika Konrada Krajewskiego sprawiło, że tę decyzję zmieniono. Lecz jeśli Kościół nie jest potrzebny człowiekowi w czasach kryzysu, to kiedy w ogóle jest potrzebny?
Coraz częściej szczęścia szukamy w prostych przyjemnościach, starając się nie dostrzegać całości naszej egzystencji i nie próbując nadawać jej nawet pozorów sensu. Przypomina to zwulgaryzowaną wersję stoicyzmu cesarza Marka Aureliusza, który w swoich Rozmyślaniach napisał: „Lekce sobie cenić będziesz i wesoły śpiew, i taniec, i zapasy, a gdy melodię dźwięku rozdzielisz na dźwięki poszczególne i przy każdym sobie zadasz pytanie, czy on cię porywa, […] pamiętaj rozważać wszystko w jego częściach, a wskutek rozdziału w części dojdziesz do lekceważenia. To samo stosuj i do życia całego”. Prowadzi to do odrzucenia tzw. pewników tożsamościowych (np. umiłowania własnej ojczyzny), jak nazywa je Chantal Delsol, i w konsekwencji do zakwestionowania wartości indywidualnego poświęcenia związanego z dążeniem do ich realizacji.
Z kolei inne drogi myślenia usiłują zrównać status człowieka z poziomem zwierząt, wskazując na to, jakim nieszczęściem dla Ziemi jest sama nasza obecność, a zwłaszcza posłuszeństwo pierwotnemu Boskiemu nakazowi „Czyńcie sobie ziemię poddaną”. Idealizuje się w ten sposób świat natury, stwierdzając, że między ludźmi a światem zwierzęcym, a nawet roślinnym, nie ma żadnej przepaści, co skutkuje między innymi propozycjami przyznania zwierzętom praw korespondujących z prawami człowieka. Natura ulega stopniowej sakralizacji, co prowadzi do pewnego rodzaju panteizmu.
Ale to wszystko już było… Markiz de Sade napisał w XVIII wieku: „Kim jest człowiek i jaka jest różnica między nim a innymi roślinami, między nim a wszystkimi innymi zwierzętami natury? Oczywiście żadna”. Dzisiejsi neomaterialiści idą jeszcze dalej, twierdząc, że oddziaływanie na materię wielu tzw. aktantów (którymi mogą być ludzie, robaki, chemikalia, a nawet porzucone odpady i śmieci) doprowadza do powstania jej nowych właściwości, wskutek czego przestaje ona być bierną mieszanką części mechanicznych, ale staje się sprawcza, co prowadzi do wyłonienia wielu nowych bytów. Tony Bennett nieco pokrętnie nazwał to zjawisko aleatoryczną dynamiką immanentną wobec materii. Samej materialności zaś, jak pisze znany lewicowy filozof Sławoj Żiżek, w miejsce bezwładnej substancji przypisano bogactwo elementów tworzących, tzw. asamblaże, czyli aktorów (aktantów) ludzkich i nieludzkich, przez co człowiek stał się tylko jednym z elementów w bezkresnej sieci sił działających w świecie. W ten sposób straciliśmy swoją unikalność i jedyność względem natury, a nawet wobec świata przedmiotów nieożywionych. Stąd już tylko krok do postulatów dobrowolnego wyeliminowania człowieka ze świata, choćby poprzez powstrzymanie się od płodzenia dzieci w celu ochrony zasobów planety. Przecież z takimi propozycjami, już całkiem na poważnie, mamy dziś do czynienia.
Fascynacja naturą przeciwstawioną działalności człowieka zaczęła się jednak u filozofów i myślicieli o wiele wcześniej. Już Jan Jakub Rousseau, stwarzając pojęcie „szlachetnego dzikusa”, głosił filozofię uczucia, uważając, że to właśnie cywilizacja odpowiada za zepsucie człowieka i tylko powrót do natury oraz pierwotnej irracjonalności gwarantuje wychowanie ku dobru i osiągnięcie stanu społecznej szczęśliwości.
Czyż ulubiona formułka Jana Jakuba Rousseau „Trzeba być sobą” nie przypomina nam sloganów z dzisiejszej epoki? I choć jak trafnie zauważył francuski neotomistyczny filozof Jacques Maritain, wiele prawd głoszonych przez Rousseau wywodzi się z chrześcijaństwa, to są to prawdy bez treści. Rozpadną się one w pył przy pierwszym wstrząsie, gdyż są oparte na twierdzeniu, iż natura jest dobra pod każdym względem i absolutnie, a rozum nie jest zdolny do osiągnięcia prawdy, lecz wyłącznie do spaczenia człowieka. Z kolei nasze sumienie jest tak nieomylne, a osoba ludzka tak godna i tak boska, że może być posłuszna tylko sobie samej. Według Maritaina, jeśli odrzucimy nadprzyrodzony porządek łaski, to wprowadzamy do świata zupełnie nowy porządek, zapełniając świat półprawdami i cnotami oszalałymi, jak nazwał je inny chrześcijański intelektualista Gilbert Chesterton. Chrześcijaństwo nie istnieje bowiem bez nadprzyrodzonej łaski. Jeśli odrzucić ten element, ulega ono rozkładowi.
Scott Peck, wybitny amerykański psychiatra, zdefiniował łaskę jako potężną siłę pochodzącą spoza naszej świadomości, która wspomaga i niejako karmi nasz duchowy wzrost. Dlaczego tak niewielu z nas decyduje się wysłuchać wezwania łaski? Scott Peck wini za to nasze lenistwo, grzech pierworodny entropii, którym wszyscy zostaliśmy naznaczeni. Tak jak łaska jest ostatecznym źródłem siły, która popycha nas do wspinania się po drabinie ewolucji człowieka, tak też entropia sprawia, że stawiamy opór tej sile, pozostajemy na wygodnym, łatwym szczeblu życia, na którym obecnie jesteśmy, a nawet potrafimy staczać się w niższe i coraz mniej wymagające formy egzystencji. Trudno bowiem jest poddać się samodyscyplinie, szczerze kochać i duchowo wzrastać. Święty Augustyn napisał: „Dilige et quod vis fac”, co zwykle tłumaczone jest jako „Kochaj i rób, co chcesz”. Jednak bliższe jego intencjom wydaje się inne tłumaczenie: „Jeśli jesteś kochający i pilny, możesz robić, co chcesz”. Jak pisze dalej Scott Peck, uświadomienie sobie wolności człowieka jest przerażającym doświadczeniem. Jeśli bowiem mogę robić, co chcę, to co może powstrzymać mnie przed popełnianiem poważnych błędów, niemoralnością czy też nadużywaniem mojej wolności i władzy?
Tym, co u większości ludzi budzi opór przed łaską, jest właśnie ta druga część maksymy św. Augustyna, pominięta w jej najbardziej znanym tłumaczeniu: „Bądź pilny”. Tymczasem większość z nas przypomina dzieci lub młodzież. Wierzymy, że wolność i moc dorosłości są nam należne, ale nie mamy ochoty na odpowiedzialność cechującą osoby dorosłe i niezbędną do tego samodyscyplinę. Często czujemy się uciskani przez innych: naszych rodziców, bezpośrednich przełożonych, władzę, opresyjne społeczeństwo lub choćby los. Pozwala nam to obwiniać za nasz stan kogoś z zewnątrz. Dojście do poglądu, że nie możemy winić nikogo oprócz nas samych, jest w pewnym sensie przerażającym stanem rzeczy. Gdyby nie obecność Boga, bylibyśmy przerażeni naszą samotnością, czego tak dotkliwie doświadczali egzystencjaliści. Dlatego większość ludzi pragnie spokoju bez konieczności dźwigania ciężaru samotności wynikającej z władzy nad własnym losem. Wolą bowiem fałszywe poczucie dorosłości bez konieczności przejścia przez bolesny proces dorastania.
Żyjemy w czasach powszechnej niedojrzałości. Przeczuł to już Witold Gombrowicz w Ferdydurke, wkładając w usta Filidora słowa „Wszystko podszyte jest dzieckiem”. Nietrudno zauważyć, że poniekąd w świecie zachodnim żyjemy w czasach powszechnej zabawy i nieustającego święta.
Dawniej święto miało to do siebie, że zdarzało się okazjonalnie i było czymś wyjątkowym w życiu danej społeczności. Dziś święto zaczęło być traktowane jako rodzaj czasu wolnego, co prowadzi do jego zaniku i upadku, jak pisze Kazimierz Żygulski. Pojęcie święta wiąże się nieodłącznie z pojęciem zabawy. Holenderski badacz Johan Huizinga w swej słynnej książce Homo ludens. Zabawa jako źródło kultury zdefiniował zabawę jako zachowanie swobodne, pozostające poza zwykłym życiem, podejmowane bezinteresownie i bez motywacji materialnych, w obrębie wydzielonego, sztucznego czasu, przebiegające zgodnie z przyjętymi regułami i powołujące do życia własne związki społeczne i grupy. Jego definicja zabawy obejmuje zatem zachowania znacznie bardziej zrytualizowane i oparte na ścisłych regułach w porównaniu z dzisiejszym rozumieniem tego pojęcia (patrz poglądy Rogera Caillois). Obejmuje też zarówno zabawy oparte na pozorowaniu rzeczywistości i naśladownictwie, jak i gry będące współzawodnictwem. Holenderskie słowo „spel” czy niemieckie „spiel” oznacza zarówno grę, jak i zabawę. Różnica polega na tym, że zabawa jest przedstawieniem czegoś, a gra – walką o coś.
Zabawa stanowiła od zawsze, podobnie jak i świętowanie, podstawowy element ludzkiej kultury, nieodłączny od ludzkiego losu, od zawsze towarzyszący naszemu życiu. Pozwalała bowiem oswoić całą grozę i nieprzewidywalność świata. Jednak dzisiejszy człowiek odrzucił tę perspektywę, uznając naukę za jedyną metodę umożliwiającą wytłumaczenie wszelkich ludzkich problemów. Doprowadziło to do zalewu wypowiedzi naukowców, dziennikarzy i popularyzatorów nauki zabierających głos na wszelkie możliwe tematy poza własnymi kompetencjami, ale za to z wykorzystaniem autorytetu i zaufania, jakim obdarzono naukę. Mimo że nauka umie wytłumaczyć zjawiska przyrody – i nie jest do tego potrzebna, jak niegdyś, religia – to jednak nauka nie jest w stanie odpowiedzieć na podstawowe pytania dotyczące ludzkiego życia: na pytania o sens świata i sens naszej w nim egzystencji. W rzeczywistości mimo skrzętnie podtrzymywanych pozorów na naszych oczach upada też autorytet nauki i naukowców. Dyskusja wokół szczepień przeciwko COVID-19 czy stosowania amantadyny jaskrawo to ilustruje. Wszyscy czują się uprawnieni do przedstawiania opinii. Wielu nie wierzy w samą epidemię i neguje sens szczepień. W końcu jeśli wszystkie prawdy są równoważne, to dlaczego moja prawda ma być gorsza od prawdy naukowców.
Podobnie upada na naszych oczach, przynajmniej w Polsce, autorytet religii, bo w Europie zachodniej stało się to już dawno temu. Wśród filozofów zdecydowanie przeważają ateiści (według internetowego indeksu PhilPapers ponad 70 proc. z nich skłania się ku temu stanowisku). Bertrand Russell powiedział kiedyś: „Nie dość dowodów, Boże, nie dość dowodów”. Jednak jak pisze Alvin Plantinga, jeden z niewielu teistów wśród współczesnych filozofów, brak dowodów, jeśli faktycznie ich brakuje, w żaden naukowy sposób nie uzasadnia ateizmu. W takiej sytuacji właściwym podejściem powinien być raczej agnostycyzm. Mimo że wielu ateistów temu przeczy, ateizm także wymaga racjonalnego uzasadnienia. Jak pięknie powiedział Alvin Plantinga, najważniejszą podstawą wiary nie jest argumentacja filozoficzna, lecz doświadczenie religijne.
.Podobnie zresztą wieleset lat temu słynny protestancki teolog i reformator Jan Kalwin napisał: „To, że w ludzkim umyśle rzeczywiście i przez naturalny instynkt istnieje jakieś poczucie Bóstwa [sensus divinitatis], uważamy za niepodważalne, ponieważ sam Bóg, aby uniemożliwić jakiemukolwiek człowiekowi udawanie niewiedzy, dał wszystkim ludziom jakąś ideę Bóstwa. […] Nie jest to doktryna, której po raz pierwszy uczy się w szkole, ale taka, w której każdy człowiek jest od urodzenia swoim własnym mistrzem; taka, o której sama natura nie pozwala człowiekowi zapomnieć”.
Piotr Czauderna