Prof. Pierre MANENT: Gdy Europa zatrze ostatnie ślady chrześcijaństwa, zatopi się w bezkształtnej ludzkości pozbawionej celu istnienia

Gdy Europa zatrze ostatnie ślady chrześcijaństwa, zatopi się w bezkształtnej ludzkości pozbawionej celu istnienia

Photo of Prof. Pierre MANENT

Prof. Pierre MANENT

Politolog i filozof, historyk idei. Profesor École des hautes études en sciences sociales w Paryżu. Wykładowca Centre d'études sociologiques et politiques Raymond Aron oraz Boston College.

Ryc. Fabien CLAIREFOND

zobacz inne teksty Autora

U podstaw religii ludzkości, która zawładnęła Europą, leży wrogość i resentyment do chrześcijaństwa – pisze prof. Pierre MANENT

Od kilku lat w opinii publicznej, zwłaszcza wśród chrześcijan, napotykamy skrót myślowy, który każe nam wiązać „chrześcijańskie przesłanie” z „przyjmowaniem migrantów”. Ma to być nagląca potrzeba chwili czy wręcz obowiązek wynikający z wierności Chrystusowemu przesłaniu. Ale czy rzeczywiście „bycie chrześcijaninem dziś” polegać ma na bezwarunkowym przyjmowaniu migrantów?

W dominującym dyskursie, tym, który rządzi rządzącymi, kwestia ta jest przedstawiana jako problem zasadniczo (jeśli nie wyłącznie) moralny. Przyjmowanie migrantów jest imperatywem kategorycznym, ograniczonym ewentualnie możliwościami kraju przyjmującego. Jest to więc dobry uczynek. Dyskusja jest dopuszczalna w kwestiach dotyczących jego okoliczności, ale on jako taki już jej nie podlega. Jednakże postawa ta, o czym mało się mówi, zasadza się na pewnym stereotypie politycznym. Otóż migracje mają stanowić najbardziej znaczące zjawisko naszych czasów, poprzez które powinniśmy spoglądać na wszystkie pozostałe. Możemy to wyczytać choćby z treści Światowego Paktu w sprawie Migracji.

Tymczasem migranci stanowią jedynie niewielki procent światowej populacji. Oprócz powoływania się na ich potrzeby i pragnienia nikt nie podał żadnego poważnego powodu, dla którego mielibyśmy co do zasady podporządkowywać im potrzeby i pragnienia populacji niemigrujących, które same nierzadko wymagają pomocy. Wywierając presję na państwa, aby te ułatwiały ruchy migracyjne, pozbawia się je tej zasadniczej składowej ich legitymizacji, jaką jest suwerenność w decydowaniu o warunkach pobytu obcokrajowców oraz zasadach nabywania obywatelstwa. A nakaz, aby władze publiczne nadzorowały sposób, w jaki o migrantach w y p o w i a d a j ą s i ę obywatele, jest uzurpowaniem sobie prawa regulowania zasad swobody wymiany myśli we wszystkich krajach świata. I tak pod pozorem oczywistości moralnej, będącej tak naprawdę jedynie arbitralnym postulatem politycznym, osłabia się legitymizację i stabilność państw, zwłaszcza tych, które są podatne na tę argumentację, czyli kraje demokratyczne, otwierające już dziś swoje granice migrantom i niosące im zresztą aktywną pomoc.

* * *

.Nasze demokracje stwarzają warunki pokojowego, wolnego, niemal braterskiego współistnienia rozmaitych populacji, różniących się, nierzadko znacznie, kondycją społeczną, poziomem wykształcenia, wyznawaną religią, poglądami, sposobem życia. Ta zdolność łączenia – owoc ogromnych wysiłków, czynionych przez wieki naszej historii – nie jest nieograniczona. Nikt nie wie, jaki jest próg wytrzymałości danej struktury politycznej na rosnącą heterogeniczność jej członków. Nie chodzi zresztą jedynie o „utrzymanie się” ani o obronę tego, co nasze – nawet jeśli łatwo przychodzi zrozumieć zasadność takiego myślenia – ale o obiektywną ochronę i, jeśli to możliwe, poprawę warunków życia.

Również migranci mają świadomość wagi obywatelstwa. Często nadal posiadają obywatelstwo krajów, w których się urodzili, chodzili do szkoły, wykształcili kompetencje, jednym słowem, w których wiedli życie nierzadko bardzo aktywnych obywateli. Patrzenie na migracje jedynie pod kątem humanitarnym jest bardzo powierzchowne. Oczywiście, migranci są nam podobni i powinniśmy, jeśli tylko grozi im niebezpieczeństwo, przychodzić im z pomocą w miarę naszych możliwości. Ale są oni również obywatelami, którym wpojono zasady społeczne lub religijne stojące często w jawnej sprzeczności z naszymi zasadami lub prawem.

Obowiązek pomocy migrantowi, który jest w potrzebie, nie oznacza obowiązku ułatwiania mu jego migracji, a tym bardziej czynienia go współobywatelem. Wszystko zależy od tak wielu uwarunkowań, że powinniśmy się kierować nie oceną moralną, ale polityczną czy wręcz etyczną, w dawnym znaczeniu tego słowa, to znaczy kryterium dobra wspólnoty obywateli. Nie jest to jedyne kryterium, ale jest ono najważniejsze.

Osobną kwestią jest treść, którą wypełnia się dzisiaj „chrześcijańskie przesłanie”. Co mają tak naprawdę na myśli ludzie, którzy się na nie powołują? Odpowiedź nie jest prosta, gdyż na przestrzeni wieków jego znaczenie zmieniało się wraz z ewolucją samego Kościoła, ale także z przemianami w jego interakcjach ze zmieniającym się równolegle światem. To, co chrześcijaństwo ma do zaoferowania społeczeństwu, zależy od pozycji Kościoła. Może to być pozycja władzy – jak działo się to w ogromnej części naszej europejskiej historii – lub pozycja zmarginalizowania czy podporządkowania, z czym mamy do czynienia dzisiaj.

* * *

.Na każdym kroku napotykamy ślady i znaki dawnej potęgi Kościoła. Ale dziś w społeczeństwach zachodnich jest on spychany coraz bardziej na margines. Kościół jako instytucja, ale także sami wierni już dawno się z tym pogodzili. Ceną za to jest jednak coraz większa trudność niesienia przesłania chrześcijańskiego światu, co przecież jest jednym z obowiązków ludzi wierzących. Kościół w dalszym ciągu wypełnia tę misję, ale jedynie wobec swoich aktywnych członków. Natomiast nie potrafi wyjść z tym przesłaniem w przestrzeń publiczną. Państwo narzuciło swój punkt widzenia wszystkim aktorom życia społecznego, w tym również Kościołowi. Dla państwa wiara chrześcijańska jest tylko opinią, jedną z wielu. Gwarantuje jej wolność, która jednakże nie daje prawa do szczególnego traktowania. Gdy Kościół staje się aktywny w sferze publicznej, państwo od razu daje mu do zrozumienia, że to nie jest jego miejsce. I choć Kościół nie domaga się szczególnego traktowania, to nie może zrezygnować z tego, co jest jego racją bytu. Ale jak ma kierować przesłanie do ludzi, gdy coraz bardziej rygorystyczna interpretacja świeckości państwa prowadzi je do piętnowania najmniejszego nawet przejawu religijności w przestrzeni publicznej?

Dużą pokusą dla Kościoła jest więc chęć przypodobania się opinii publicznej za cenę powiązania chrześcijańskiego przesłania z dominującym dyskursem. Czyniąc to, Kościół sprowadza chrześcijaństwo do pozycji „religii ludzkości”, która zatacza coraz szersze kręgi w Europie i w obu Amerykach. Jak wszystkie inne pokusy, ta również jest pójściem na łatwiznę i kłamstwem. Religia ludzkości zapowiada nadejście wspólnoty ludzi uzdrowionych, każąc nam dostrzegać pod ciągle żywymi podziałami istnienie ludzkości zjednoczonej, widzialnej i odczuwalnej, złożonej z ludzi różniących się, ale sobie podobnych.

Rozumiemy atrakcyjność perspektywy, która odwołując się do przyjemnych odczuć, obiecuje ujednolicenie ludzkości. Ale czy jesteśmy świadomi ceny, jaką przyjdzie nam za to zapłacić? Gdy już nastanie ten wspaniały świat, szybko okaże się, że ludzie przestaną współdziałać w realizacji swoich ambicji. Nie może być mowy o ambicjach i współdziałaniu bez wysiłku, którego sensem jest odróżnienie się od tych, którzy nie mają ambicji i nie chcą współdziałać. Ludzkość, której jedynym spoiwem ma być podobieństwo jednych do drugich, to ludzkość, która rezygnuje z działania, ponieważ jak wyjaśnia Rousseau, żeby działać, jesteśmy zmuszeni ciągle uwzględniać istniejące między nami różnice.

* * *

.Zwłaszcza z perspektywy chrześcijańskiej religia ludzkości jest powierzchowna. Nie dostrzega ona bowiem głębi tego, co różni ludzi między sobą, ani tego, skąd bierze się ich wzajemna wrogość. Jak zatem mają oni dostąpić uzdrowienia z podziałów, skoro opierać się ono ma na uczuciu sympatii, które samo w sobie jest nietrwałe? Zdolność ludzi do odczuwania sympatii jest w naturalny sposób ograniczona. Dlatego też projekty polityczne oparte na współczuciu w końcu muszą prowadzić do nowych podziałów i nowej wrogości. Jak zatem nie dostrzegać inspiracji politycznej i ideologicznej w projekcie „świata bez granic”, który będzie przecież logiczną konsekwencją uświadomienia sobie faktu, że wszyscy ludzie są do siebie podobni?

Przesłanie humanitarne trudno odrzucić, ponieważ postuluje ono, iż każdy może dostąpić sprawiedliwości, uzmysławiając sobie podobieństwo do drugiego człowieka. Przesłanie chrześcijańskie trudno zaś zaakceptować, ponieważ głosi ono, iż wszyscy ludzie są więźniami niesprawiedliwości, z której oków nie są w stanie wyswobodzić się swoimi siłami, a jedynie akceptując mediację Jezusa Chrystusa, zarazem człowieka i Boga, mediację, której mediatorem z kolei jest Kościół. Dużo pośredników, zwłaszcza gdy porówna się to z religią ludzkości, która proponuje natychmiastowe poczucie przynależności do wspólnoty ludzi sobie podobnych. Ale przesłanie chrześcijańskie oferuje coś więcej: nieporównywalnie wartościowszą i bardziej wymagającą ścieżkę samodoskonalenia. Jej kresem jest Bóg, na którego obraz i podobieństwo stworzony został każdy człowiek.

Byłoby nieuczciwością, gdybyśmy umniejszali cnotę współczucia humanitarnego i jego doniosłe osiągnięcia. Gesty miłosierdzia są w jakimś sensie również gestami współczucia. Ale wobec niesłychanych mocy przypisywanych współczuciu, wobec tej religii współczucia, która staje się naszą rzeczywistością, powinniśmy być świadomi jej ograniczeń. Chrześcijanie straciliby sens i cel swojej wiary, gdyby przestali odróżniać współczucie od miłosierdzia.

* * *

.Perspektywa polityczna, którą naszkicowałem na wstępie, a także rozważania o specyfice przesłania chrześcijańskiego mają nam pozwolić uwolnić się od obecnej u wielu z nas, chrześcijan bądź nie, fascynacji „migrantem” jako figurą, która symbolizuje człowieczeństwo z tej racji, iż migrant to człowieczeństwo utracił (jak pisał w podobnym tonie o proletariuszu Karol Marx), jako figurą chrystyczną również, która zastąpić ma Chrystusa jako centrum i cel wiary każdego chrześcijanina. Zauroczenie figurą migranta u części opinii publicznej znajduje nieodwołalnie swoje odbicie u drugiej części w postaci mniej lub bardziej zdecydowanego odrzucenia migrantów, do tego stopnia, że przyjmowanie lub nieprzyjmowanie migrantów staje się w naszych demokracjach przyczyną głębokich politycznych i moralnych podziałów.

Migracje nie powinny prowadzić do zmiany ani charakteru ustrojów politycznych w naszych krajach, ani znaczenia i kryteriów religii chrześcijańskiej. Jednakże jeśli nawet nie zmieniają zasadniczo kondycji politycznej naszych społeczeństw, migracje wywierają na nie presję, która jest odczuwalna zarówno na poziomie politycznym, jak i na poziomie religijnym. Presja ta jest zarazem przyczyną i skutkiem niesłychanego wręcz rozkwitu „religii ludzkości”, która przemienia dość głęboko warunki naszej współegzystencji. Ta nowa religia polityczna delegitymizuje system oparty na demokracji przedstawicielskiej, narzucając ideę, że jest coś radykalnie niesprawiedliwego we wspólnocie obywateli, którzy sami sobą rządzą, gdyż robiąc to, oddzielają się od reszty ludzkości. Ergo: odrzucają wszystkich tych, którzy do ich wspólnoty nie należą. Choćby nie wiem jak demokratyczna, nasza wspólnota wolnych obywateli uważana jest za radykalnie niesprawiedliwą, gdy tylko prawa, które przyznaje swoim członkom, nie są przyznawane wszystkim tym, którzy się ich domagają lub którzy do nich aspirują. Jedyną regułą sprawiedliwą jest ta, która odnosi się do wszystkich. To według tej samej logiki religia ludzkości próbuje delegitymizować chrześcijaństwo, które poprzez swoje odrębności – wspólnota wiary, własne kryteria oceny i sposób życia – oddziela się od reszty ludzkości. Każda zatem wspólnota działania czy wspólnota edukacji, wszystko wręcz, co ludzkość była zdolna wyprodukować, jest delegitymizowane przez religię ludzkości, która chce widzieć ludzi sobie podobnych tam, gdzie ludzie i wytwory ich cywilizacji są odmienne.

* * *

.Trudność, by nie rzec perwersyjność sytuacji, w której się znajdujemy, zawiera się w relacji między migracjami a religią ludzkości. Religia ludzkości każe nam otwierać się na migrantów, nie żądając od nich niczego w zamian, a na pewno nie otwarcia na istniejący u nas model współżycia społecznego. A przecież dla nich to my jesteśmy „innymi”. Tak naprawdę w drugą stronę nie ma już mowy o równości i podobieństwie. Spotkanie, na które jesteśmy zaproszeni, to spotkanie domniemanego niewinnego z domniemanym sprawcą.

Religia ludzkości nie jest wytworem wspólnym wszystkich ludzi na ziemi, ale starego, zmęczonego sobą lub zbuntowanego przeciwko sobie świata chrześcijańskiego. Humanitaryzm nie jest tylko przygaszonym chrześcijaństwem: u podstaw religii ludzkości, która zawładnęła Europą, leży wrogość i resentyment do chrześcijaństwa. To, co wydaje się problemem chrześcijan, dotyczy w równym stopniu także niechrześcijan, ponieważ skoro chrześcijaństwo zdaje się wycofywać z życia Europy, inna religia opanowała umysły, zabierając Europejczykom prawo do samostanowienia o nich samych i zachowania ich własnych form życia społecznego.

Gdy Europa zatrze już ostatnie ślady chrześcijaństwa, zatopi się w bezkształtnej ludzkości pozbawionej celu istnienia.

Pierre Manent
Przekład: Andrzej Stańczyk

Materiał chroniony prawem autorskim. Dalsze rozpowszechnianie wyłącznie za zgodą wydawcy. 28 marca 2021