W USA toczy się wojna domowa, której nie chcemy dostrzec
Kryzys już nadszedł, Stany Zjednoczone po raz kolejny zmierzają w stronę wojny domowej. Wojna domowa w USA jest o krok. A my czekamy już tylko na incydenty podżegające – pisze Stephen MARCHE
.Najinteligentniejsi, najlepiej poinformowani i najbardziej zaangażowani ludzie w Stanach Zjednoczonych nie spodziewali się pierwszej wojny domowej [wojny secesyjnej – przyp. tłum.], nawet tuż przed jej wybuchem. Mało tego, nieuchronność konfliktu wydawała się czymś nieprawdopodobnym nawet już po rozpoczęciu bombardowania Fortu Sumter przez Konfederację. Północ była do tego stopnia nieprzygotowana do wojny, że nie posiadała broni.
Zimą 1861 roku Henry Adams, wnuk Johna Quincy’ego Adamsa, oświadczył w Waszyngtonie, że „ani jeden człowiek w Ameryce nie chciał wojny domowej, nie spodziewał się jej i nie miał jej na celu”. Senator z Karoliny Południowej James Chestnut, który bardziej niż ktokolwiek inny przyczynił się do nadejścia katastrofy, obiecał wypić całą krew przelaną w konflikcie. Powszechnie uważało się, że nie będzie musiał wypić choćby „naparstka”.
Dziś Stany Zjednoczone po raz kolejny zmierzają w stronę w wojny domowej i po raz kolejny nie potrafią spojrzeć prawdzie w oczy. Problemy polityczne mają charakter zarówno strukturalny, jak i bezpośredni, a kryzys jest jednocześnie długotrwały i przyspieszający. Amerykański system polityczny został tak przytłoczony przez gniew, że nawet najbardziej podstawowe zadania rządu stają się coraz bardziej niewykonalne. Legalność systemu prawnego maleje z dnia na dzień. Zaufanie do rządu na wszystkich jego szczeblach spada na łeb na szyję, chyba że – jak w przypadku Kongresu – aprobata spada do 20 proc. i nie może spaść niżej. W tej chwili szeryfowie otwarcie promują opór wobec władzy federalnej. W tej chwili bojówki szkolą się i zbroją, przygotowując się do upadku Republiki. W tej chwili doktryna radykalnej, nieosiągalnej, mesjanistycznej wolności rozprzestrzenia się w internecie, radiu, telewizji i centrach handlowych.
Konsekwencje załamania amerykańskiego systemu dopiero teraz zaczynają być odczuwalne. 6 stycznia nie był sygnałem ostrzegawczym – był okrzykiem bojowym. Policja kapitolińska odnotowała wzrost gróźb wobec członków Kongresu o 107 proc. Fred Upton, republikański kongresmen z Michigan, opublikował niedawno otrzymaną wiadomość: „Mam nadzieję, że umrzesz. Mam nadzieję, że umrze cała twoja rodzina”. Problem nie dotyka tylko polityków, ale każdego, kto jest zaangażowany w obsługę systemu wyborczego. Groźby śmierci stały się standardem życia zawodowego pracowników komisji wyborczych i członków zarządu szkół. Jedna trzecia pracowników systemu wyborczego deklaruje, iż z powodu wydarzeń w 2020 roku nie czuje się bezpiecznie.
W takich warunkach polityka partyjna nie jest już niczym więcej, jak tematem zastępczym. Partie i jej członkowie nie mają już większego znaczenia, lecz obwinianie jednej lub drugiej strony oferuje perwersyjny rodzaj nadziei. „Gdyby tylko więcej urzędów było pełnionych przez umiarkowanych republikanów! Gdyby tylko dwupartyjność stała się znów tym, czym była kiedyś!”. Jednak takie nadzieje są nie tylko lekkomyślne, ale i nieodpowiedzialne. W rzeczywistości problemem jest bowiem struktura władzy, a nie to, kto ją aktualnie sprawuje.
Stany Zjednoczone już nie raz stawały w płomieniach. Wojna w Wietnamie, protesty na rzecz praw obywatelskich, zabójstwo Johna F. Kennedy’ego i Martina Luthera Kinga, afera Watergate – wszystkie te wydarzenia miały wymiar katastrofy narodowej, które żyją w pamięci do dziś. Ale Stany Zjednoczone nigdy nie stały w obliczu takiego kryzysu instytucjonalnego, z jakim mierzą się obecnie. W latach 60. zaufanie do instytucji było znacznie większe. Ustawa o prawach obywatelskich miała szerokie poparcie obu partii. Morderstwo Johna F. Kennedy’ego opłakiwano zgodnie jako tragedię narodową. Afera Watergate stała się z czasem dowodem na wadliwość systemu. Prasa informowała o przestępstwach prezydenckich, a Amerykanie traktowali ją poważnie. Partie polityczne czuły się zobowiązane do reagowania na ujawnianą korupcję. Dziś nie można z pełnym przekonaniem wygłosić żadnego z tych stwierdzeń.
W pewnym sensie kryzys już nadszedł. Czekamy już tylko na incydenty podżegające. W przypadku pierwszej amerykańskiej wojny domowej przemówienie Buchanana o stanie państwa poprzedzało samą wojnę o pięć miesięcy. Jednak wygłoszone przez niego wówczas oświadczenie – że secesja jest bezprawna, lecz zgodnie z konstytucją nie może on w tej kwestii nic zrobić – wyznaczyło moment podziału Ameryki. Wojna stała się nieunikniona. Od tamtej chwili kraj funkcjonował w ramach dwóch odrębnych systemów politycznych, dwóch systemów prawnych. Kraj pękł, zanim się podzielił.
Prezydent Konfederacji Jefferson Davis ogłosił, że wydarzenie, w którym nikt nie zginął, było „albo początkiem przerażającej wojny, albo końcem politycznej rywalizacji”. Tymczasem było ono zarazem jednym i drugim, i żadnym z nich. Wojna zaczęła się wcześniej. A polityczna rywalizacja trwała jeszcze długo potem.
W którym dokładnie momencie pierwsza wojna domowa stała się nieunikniona? Pytanie to jest tym bardziej nurtujące, że nie ma na nie odpowiedzi. Obecność delegatów z Georgii w Karolinie Południowej w celu uczczenia budowy linii kolejowej między dwoma stanami stała się dla Południa zastrzykiem zbiorowej odwagi do przeprowadzenia secesji. „Czy gdyby linię kolejową Charleston-Savannah oddano do użytku miesiąc wcześniej lub później, rozłam nastąpiłby w innym czasie, w innej formie lub nie nastąpiłby wcale?” – pyta William W. Freehling w książce The Road to Disunion. Zaledwie miesięczne opóźnienie w budowie jednej linii kolejowej mogło zapobiec śmierci tysięcy Amerykanów.
Im bliżej wydarzenia, tym bardziej wydawało się ono możliwe do uniknięcia. Czy doszłoby do wojny, gdyby Lincoln nie został wybrany na prezydenta? George Custer, wówczas kadet w West Point, widział południowców zmierzających do przystani morskiej, by dołączyć do swoich stanów. „Gdy dostrzegli mnie, niechętnie płacącego kary za naruszenie przepisów, byli zbyt daleko, by wymienić słowo adieu, nawet gdyby pozwalała na to dyscyplina wojskowa, więc na znak pożegnania podnieśli kapelusze” – wspominał. – „Upewniwszy się, że w zasięgu wzroku nie ma czujnych przełożonych, odpowiedziałem im, »prezentując« broń”. Dwie strony, silnie połączone braterstwem, lecz rozdzielone salutami, odchodziły w smutku. Ludzie z West Point od lat kłócili się, a nawet pojedynkowali o kwestię niewolnictwa. Lecz pomysł, że zaczną się nawzajem zabijać, wydawał się absurdalny.
Jednak im dalej wstecz, tym wyraźniej widać nieuchronność konfliktu. Jak mogło nie dojść do wojny domowej po „Krwawiącym Kansas”, po najeździe Johna Browna na Harpers Ferry? Jak mogło nie dojść do wojny po tym, jak Preston Brooks, kongresmen będący również właścicielem niewolników, pobił do nieprzytomności abolicjonistycznego senatora Charlesa Sumnera laską ze złotą rękojeścią w sali obrad Senatu? Jak mogło nie dojść do wojny domowej po tym, jak Karolina Południowa zignorowała federalne cła podczas kryzysu nullifikacyjnego w 1832 roku? Jak mogło nie dojść do wojny po walkach w związku z „zasadą knebla” [ang. gag rule – zbiór zasad zakazujących wspominania, rozważania lub dyskutowania o niewolnictwie w Izbie Reprezentantów USA w latach 1836–1844 – przyp. tłum.]? Z perspektywy czasu widać, że amerykańska polityka „Objawionego Przeznaczenia” uczyniła wojnę domową nieuniknioną. Włączenie nowych terytoriów – Missouri, Kansas, Teksasu – wymagało określenia, czy Ameryka jest krajem niewolniczym, czy wolnym, jednak odpowiedzi nie było. Innymi słowy, włączenie nowych terytoriów pociągało za sobą niemożliwe pytanie: Czym jest Ameryka?
.Nikt nie widział nadciągającej wojny domowej, ale gdy już się rozpoczęła, była czymś ewidentnie nieuniknionym. Dzisiejsze wydarzenia z bliska wydają się chaotyczne i zagmatwane, ale sięgając wzrokiem dalej, poza wściekłość, nietrudno dostrzec ich kierunek. Inercja i optymizm mają potężną moc. Bardzo łatwo jest udawać, że wszystko się jakoś rozwiąże. Łatwo też obsesyjnie myśleć o chaosie czyhającym za najbliższym rogiem, o tej czy innej iskrze, która może nagle zamienić się w płomień i pochłonąć cały kraj. Nikt nie chce tego, co nadchodzi, więc i nikt nie chce tego zobaczyć. W krytycznych momentach historii przyszłość patrzy nam prosto w twarz. Lecz my nie potrafimy odwzajemnić spojrzenia.
Stephen Marche