Czy świat jest gotów na powrót Donalda Trumpa?
Kłamstwo o „ukradzionych wyborach” może stać się mitem założycielskim obecnego etapu aktywności politycznej byłego prezydenta – pisze prof. Andrzej K. KOŹMIŃSKI
.To „gorące pytanie” stawiane jest coraz częściej na całym świecie i staje się coraz gorętsze w miarę przybliżania się amerykańskich wyborów. Zanim jednak na nie odpowiem, przede wszystkim – z profesorskiego nawyku – dokonam kilku uściśleń.
Po pierwsze, wbrew pozorom Trump nigdzie nie odszedł. Nadal jest silnie obecny w amerykańskiej, nie tylko republikańskiej polityce. Wiele wskazuje też na to, że będzie (może raczej musi być) republikańskim kandydatem i że to będzie ten sam Donald Trump, bo nic nie wskazuje, że chciałby cokolwiek zmienić, że czegokolwiek żałuje. Można też wyobrazić sobie sytuację, w której Trump powraca w formie „trumpizmu” uprawianego przez innych polityków, mniej lub bardziej „trumpopodobnych”. Na tej zasadzie w Argentynie do dziś dnia żywy jest peronizm, a w Rosji stalinizm.
Po drugie, pojęcie „świata” dziś nieco trąci myszką, bo pochodzi z okresu szybkiego postępu globalizacji i unipolarnego obszaru zdominowanego przez jeden wzorzec cywilizacyjny, ekonomiczny, ustrojowy. Obecny świat jest coraz bardziej zróżnicowany, wielobiegunowy. Zakłócone zostały nie tylko łańcuchy dostaw, ale także przepływy informacji, wiedzy, ludzkiej mobilności. Osłabione zostały zdolności do uzgadniania rozbieżnych interesów i sprzecznych zamierzeń. Z punktu widzenia powrotu (lub nie) Donalda Trumpa najważniejsza jest oczywiście Ameryka, która jest światem samym w sobie. Dzisiejszy „koncert mocarstw” uzupełniają ponadto dwa autorytarne giganty: Chiny i chyba nadal Rosja (ze względu na obszar geograficzny i potencjał broni nuklearnej), z rozproszoną grupą mniejszych autokracji lub krajów skłaniających się ku takiemu modelowi rządzenia jak np. Turcja czy Brazylia.
Trzecim mocarstwem jest Unia Europejska: ekonomiczna, kulturowa i intelektualna potęga, zatrzymana „w pół drogi” procesów integracyjnych i raz zdolna, a raz niezdolna do jednolitego działania. O tym, w jakim stopniu stanowią one „jeden świat”, świadczy niewielka i wciąż malejąca siła sprawcza ONZ.
Po trzecie zaś, słowo „gotowy” może oznaczać zarówno to, że ponowny wybór Donalda Trumpa jest oczekiwany z dużym prawdopodobieństwem, jak i to, że brak jest zapasowych planów czy strategii reagowania na ten fakt. Takie plany na przyszłość mogą obejmować zarówno strategie współdziałania, jak i przeciwdziałania – i to nawet w wykonaniu tych samych podmiotów.
Przewidywanie wyniku wyborów w Stanach Zjednoczonych pozostawiam wróżkom i jasnowidzom, którzy – wobec licznych porażek ekspertów i badaczy – zapewne spodziewają się olbrzymiego wzrostu zapotrzebowania na swoje usługi. Mogę jednak przytoczyć przesłanki, które – moim zdaniem – zwiększają szanse wyborcze Donalda Trumpa, i przesłanki, które te szanse zmniejszają.
Przede wszystkim sprzyja mu niewątpliwie niska popularność obecnego prezydenta wśród demokratów, z których 70 proc. nie chce, by Joe Biden ubiegał się o reelekcję. Brak równocześnie w obozie demokratów wyrazistych propozycji innych kandydatów. Demokraci bywają często oskarżani o nadmierny przechył na lewo, wręcz o tzw. „lewactwo”. Przypisuje się im absurdy politycznej poprawności, takie jak burzenie pomników, groteskowe zmiany nazw i patronów, których ofiarą padają ojcowie amerykańskiej demokracji, jak George Washington, lub odkrywcy, jak Krzysztof Kolumb; demokratom przypisywane są nawet tak skrajne żądania, jak likwidacja policji. Wyborcy demokratyczni chcą umiarkowania, rozsądku i wyraźnego odcięcia się od extremum. Te wartości dobrze uosabia Joe Biden, ale przeciwko niemu przemawia wiek i długość politycznej kariery, a przede wszystkim skojarzenia z pandemią, wojną na Ukrainie, inflacją i kryzysem, z którymi zmaga się Ameryka. Na razie alternatywnego kandydata nie widać, a najwyższy byłby na to czas. Analitycy uważają więc, że najprawdopodobniej nominację partii demokratycznej otrzyma jednak Joe Biden.
Sytuacja ekonomiczna nie sprzyja jednak Bidenowi i demokratom. FED (Federalna Agencja Rezerw – przyp. red.) rozpoczyna serię podwyżek stóp procentowych, które w okresie poprzedzającym wybory mogą zaowocować wzrostem bezrobocia. Tempo wzrostu cen zostanie zapewne przyhamowane, ale koszty utrzymania bynajmniej nie spadną. Znane powiedzenie, że Amerykanie głosują portfelem, uzyskuje potwierdzenie w trudniejszych czasach. A czasy zapowiadają się dla obywateli raczej trudne i wielu z nich może opowiedzieć się za zmianą. Oczywiście administracja Bidena i demokraci zdają sobie sprawę z tych zagrożeń i próbują im przeciwdziałać, na przykład uruchamiając część rezerw federalnych lub wprowadzając finansowane przez rząd federalny dodatkowe świadczenia zdrowotne (szczepionki, testy itp.). O ile prezydent i jego administracja mają niewielki wpływ na fazy cyklu koniunkturalnego w gospodarce, to z pewnością współkształtują politykę w dziedzinie imigracji, zwłaszcza nielegalnej, i zwalczania przestępczości. W obu tych dziedzinach brak było zdecydowanego i koherentnego przywództwa Bidena i jego ekipy. Tym samym Trump zyskuje pole do popisu w tych swoich ulubionych obszarach.
Polityka Bidena w stosunku do Rosji i jego działania w Ukrainie zyskały pozytywną ocenę i poparcie znacznej części Amerykanów. I to pomimo poważnych kosztów. Istnieje jednak zagrożenie, że w miarę przybliżania się terminu wyborów prezydenckich ten temat będzie się stopniowo zużywał i straci na aktualności. Coś innego skupi na sobie uwagę opinii publicznej, a o wynikach amerykańskich wyborów decydują sprawy aktualne.
Podobnie rzecz się ma z ponownym pojawieniem się USA w roli lidera na międzynarodowych forach i w lekceważonych przez Trumpa międzynarodowych organizacjach, takich jak NATO, ONZ czy WHO. Wielu Amerykanów odczuwa satysfakcję i dumę z powodu ponownego objęcia przez USA przywództwa wolnego świata. Nie wiadomo jednak, jak długo utrzymają się takie postawy. Sprawy międzynarodowe nie mają jednak większego wpływu na wyniki wyborów, jeśli nie są to wojny, w których uczestniczą amerykańscy żołnierze.
Obecnie Donald Trump jest coraz bardziej aktywny na amerykańskiej scenie politycznej. Jego ogromne wiece są perfekcyjnie zorganizowanymi seansami dwóch emocji: samouwielbienia z racji sukcesów poprzedniej kadencji i nienawiści wobec tych, którzy ten ciąg sukcesów przerwali, „kradnąc” Trumpowi jego „wygraną” w wyborach prezydenckich. Trump zapowiada wyraźnie, że najważniejszy dla niego będzie wróg wewnętrzny. „The Economist” z końca lipca 2022 roku cytuje jego charakterystyczną wypowiedź: „Mimo wielkich zagrożeń zewnętrznych naszym największym zagrożeniem pozostają chorzy, ponurzy i źli ludzie wewnątrz naszego kraju”. Zapowiada bezwzględną walkę z tym złem i można sądzić, że walka z „wrogiem wewnętrznym” będzie priorytetem ewentualnej drugiej prezydentury Trumpa.
Kłamstwo o „ukradzionych wyborach” może stać się mitem założycielskim obecnego etapu aktywności politycznej byłego prezydenta.
W mediach amerykańskich można się spotkać z dość powszechną w kręgach intelektualnych opinią, że jakąkolwiek decyzję podejmie Trump przed wyborami, stanowić ona będzie zagrożenie dla Ameryki. Jeżeli zdecyduje się nie kandydować (np. z powodu przeszkód prawnych), będzie kontynuował kampanię nienawiści i aktywnie wspierał polityków ekstremalnej prawicy. Jeżeli wystartuje w wyborach i przegra, powtórzy się scenariusz „szturmu na Kapitol”, znacznie lepiej przygotowanego i o znacznie większym zasięgu. Jeżeli z kolei wystartuje w wyborach i wygra je, wówczas rozpocznie bezlitosną walkę ze swymi rzeczywistymi i wyimaginowanymi wrogami, czyli z ogromną częścią amerykańskiego establishmentu i amerykańskich elit. To zaś z kolei nie obędzie się bez łamania prawa i stopniowej destrukcji instytucji demokratycznych, łącznie z wymiarem sprawiedliwości. Powraca kasandryczna przepowiednia, że amerykańska demokracja nie przeżyje drugiej prezydentury Trumpa.
Można jednak zaryzykować twierdzenie, że zarówno republikanie, jak i demokraci są gotowi na kandydaturę Trumpa w wyborach prezydenckich. Obie strony przygotowują się do takiego scenariusza i mobilizują do walki. Poziom tej mobilizacji wydaje mi się nieco przerażający.
USA stały się społeczeństwem skrajnie spolaryzowanym, zamieszkałym przez dwa wrogie plemiona, coraz mniej zdolne do współpracy i porozumienia, operujące odmiennymi kodami kulturowymi i wzajemnie sprzecznymi zasobami informacji. Biorąc pod uwagę skłonność do przemocy tak mocno wpisaną w amerykańskie DNA, można powiedzieć, że jest to groźna diagnoza, być może (oby!) zbyt uproszczona, ale na podstawie lat spędzonych w tym kraju podejrzewam projekcję zimnowojennej mentalności na wewnętrzne relacje między Amerykanami.
Amerykanie są zatem gotowi na kandydaturę Trumpa, wątpię jednak, by byli gotowi na jego prezydenturę.
Donald Trump jest w dużym stopniu nieprzewidywalny i mentalnie niezdolny do tworzenia i konsekwentnej realizacji długofalowych planów czy programów. Zawdzięcza to zarówno swojej osobowości, jak i doświadczeniu z biznesu, gdzie strategie tworzy się dziś wyłącznie w celach promocyjnych. Ten brak strategicznej orientacji wzmacnia, znana z poprzedniej kadencji, skłonność do prowadzenia na najwyższych szczeblach administracji kapryśnej i błędnej polityki personalnej na zasadzie „krótkiej piłki”.
Reszta świata przyjmuje możliwą kandydaturę Trumpa i ewentualność jego wyborów w sposób zróżnicowany. Z oczywistych względów nie jest to temat otwarcie i oficjalnie dyskutowany. Oprę się więc na własnych hipotezach oraz znanych mi wybiórczo analizach i ekspertyzach. Można przypuszczać na podstawie doświadczeń z poprzedniej kadencji Trumpa, że wielcy dyktatorzy Xi i Putin byliby zadowoleni z jego zwycięstwa. Wynika to z braku politycznego profesjonalizmu Donalda Trumpa i jego niezdolności trzymania się jakiegokolwiek skryptu, scenariusza i planu; z chorobliwego egocentryzmu i samouwielbienia. Z takim graczem doświadczeni, zaprawieni w bojach politycy, tacy jak Xi i Putin, radzili sobie i poradzą w przyszłości łatwo. Są więc gotowi na ewentualność drugiej prezydentury Trumpa, choć z pewnością przypisują jej różne i zmienne w czasie prawdopodobieństwo.
Dla obu dyktatorów szczególnie istotna jest zmiana polityki USA w sprawie Ukrainy i relacji z Rosją, której to zmiany z prawdopodobieństwem graniczącym z pewnością można się spodziewać po ewentualnym powrocie Trumpa do Białego Domu.
W warunkach narastającej konfrontacji z Chinami USA stają przed koniecznością ułożenia relacji z Rosją jako supermocarstwem atomowym i jednym z dominujących dostawców surowców. Kolejni prezydenci podejmowali bez powodzenia próby resetu stosunków z Rosją Putina. Polityka Joe Bidena opiera się jednak na – wynikającym z tych doświadczeń – przekonaniu, że porozumienie z Putinem jest niemożliwe, bo on z zasady żadnych porozumień nie przestrzega, a ponadto kieruje się irracjonalnym dążeniem do odbudowy imperium.
Joe Biden postanowił więc wykorzystać wojnę z Ukrainą dla maksymalnego osłabienia Rosji w kategoriach militarnych, ekonomicznych, społecznych i relacyjno-reputacyjnych, a tym samym wykluczenia jej z „koncertu mocarstw” i sprowadzenia do roli zdominowanego sojusznika Chin. Jak do tej pory program ten realizowany jest ze znacznym powodzeniem. Nie jest on zasadniczo sprzeczny z interesami Chin, które z pewnością wolą coraz słabszego i coraz bardziej uzależnionego od nich sojusznika. Tak więc ewentualny powrót Trumpa zapewne zostanie powitany z większą radością na Kremlu niż w Pekinie.
W amerykańskiej polityce wobec Ukrainy i Rosji szczególną rolę odgrywa Europa Środkowo-Wschodnia. Wynika to nie tylko z lokalizacji tych krajów na mapie Europy, ale także z doświadczenia Amerykanów z położonymi dalej na zachód krajami starej Unii. Doświadczenie to uzasadnia tezę, że w krótkim i średnim okresie (3–5 lat) bez dominującego udziału amerykańskiego Europa nie jest w stanie zbudować liczącego się i jednolicie dowodzonego potencjału militarnego, co wobec realnego zagrożenia ze strony Rosji okaże się konieczne w warunkach konfrontacji amerykańsko-chińskiej. Amerykanie tworzą więc wokół Rosji swego rodzaju pierścień bezpieczeństwa z krajów bezpośrednio zagrożonych przez Rosję i silnie motywowanych do wysiłku obronnego. Ten pas zaczyna się w Rumunii i Bułgarii, obejmuje Słowację, Czechy, Ukrainę, Polskę i kraje bałtyckie. Ze względu na potencjał kluczową rolę miałyby w nim do odegrania Ukraina i Polska.
Jeżeli administracji Bidena udałoby się jakoś skonsolidować tę „podgrupę” i zapewnić jej pewną trwałość, byłby to niemały sukces. To jednak wymaga konsekwentnej realizacji wieloletniego programu budowy – pod amerykańską kuratelą i we współpracy z amerykańskim sektorem wojskowym – wspólnego potencjału obronnego na wschodniej flance wolnego świata, przynajmniej przez następną kadencję demokraty w Białym Domu. Sądzę, że wybór Donalda Trumpa zakończyłby albo poważnie zakłócił realizację takiego projektu, pozostawiając pewną izolację wschodniej flanki zarówno w ramach UE, jak i NATO. Jest to zagrożenie szczególnie silne dla Polski uwikłanej w szereg sporów z UE angażujących gigantyczne środki finansowe i trudnych do pojęcia dla racjonalnie myślących, pragmatycznych zachodnich polityków. Ujmując rzecz wprost, jako konsekwencja długiej historii tych sporów i „dziwacznych” zachowań na forum europejskim Polsce grozi samoizolacja i osamotnienie. Dla każdego, kto choćby pobieżnie zna historię, jest to w warunkach otwartego militarnego konfliktu z Rosją najczarniejszy scenariusz. W Europie Środkowo-Wschodniej wybór Trumpa wydaje się więc mało atrakcyjną lub wręcz groźną alternatywą.
Europa z pewnością na ponowny wybór Trumpa nie jest gotowa w żadnym znaczeniu tego słowa. Po pierwsze, nie jest to jeszcze w Europie gorący temat, przyćmiewają go zagrożenia ekonomiczne (inflacja, kryzys) i wojna w Ukrainie. Po drugie, Trump w zasadzie nie uznawał Europy za partnera, ograniczając się do stosunków dwustronnych, i to zapewne by się nie zmieniło. Po trzecie, Europejczycy z ulgą powitali wybór Joe Bidena i powrót USA do płaszczyzny sojuszy i wielostronnych relacji. Na razie więc traktują powrót Trumpa jak możliwy zły sen. Jeżeli on się jednak ziści, będą próbowali realizować swoje różnorodne interesy w relacjach dwustronnych. Szereg rządów będzie zapewne namawiać Trumpa na wywarcie presji na Ukrainę i wymuszenie zawieszenia broni, które umożliwi upragnioną „normalizację” stosunków z Rosją. Nastąpi więc nieuchronnie bardzo poważne osłabienie europejskiej jedności. Podobnego efektu można się spodziewać w innych regionach świata, a zwłaszcza w Azji Południowo-Wschodniej, gdzie Amerykanie z pewnym powodzeniem próbują tworzyć koalicje skierowane przeciwko chińskiej dominacji militarno-politycznej.
.Ewentualne zwycięstwo Donalda Trumpa zastanie więc świat nieprzygotowany, podobnie jak w przypadku innych doniosłych wydarzeń, które znamy z historii. Nowe strategie będą się rodziły pod wpływem chwili, osobno w wielu różnych podmiotach, bo sam fakt ponownej zmiany postępowania supermocarstwa podważy wielonarodowe płaszczyzny wspólnych polityk i strategii. Ujmując rzecz metaforycznie, można powiedzieć, że świat się rozpadnie. Modne w latach 90. hasło one world przeszłoby już zupełnie do historii.
Andrzej K. Koźmiński