Patriotyzm, nacjonalizm, imperializm
Proponuje się dziś nowy „liberalny imperializm”, który zastąpi stary porządek oparty na logice niepodległych, samostanowiących państw narodowych. To imperium ma nas uratować od zła nacjonalizmu. Czy to dobra droga? – pyta prof. Yoram HAZONY
Nacjonalizm powrócił. To niepokojące dla wielu, zwłaszcza dla światowych elit, przez które globalna integracja od dawna jest postrzegana jako wymóg zdrowej polityki, a nawet przyzwoitości moralnej. Z tej perspektywy Wielka Brytania z jej brexitem oraz hasło „America First” Donalda Trumpa wydawały się zwiastować powrót do prymitywnego etapu historii, kiedy otwarcie podżegano do wojny i rasizmu, a nawet pozwalano tym zjawiskom wpływać na bieg dziejów. Obawiając się najgorszego, osoby publiczne, dziennikarze i naukowcy, w ostrych słowach ubolewają nad powrotem nacjonalizmu do amerykańskiego i brytyjskiego życia politycznego.
Ale nacjonalizm nie zawsze był rozumiany jako zło. Jeszcze kilkadziesiąt lat temu nacjonalistyczna polityka była powszechnie kojarzona z otwartością i hojnym duchem. Polityki Woodrowa Wilsona, dokumenty takie jak Karta atlantycka Franklina D. Roosevelta czy postępowanie Winstona Churchilla były latarnią nadziei dla ludzkości właśnie dlatego, że uważano je za przejawy dobrego nacjonalizmu, obiecujące niezależność i samostanowienie zniewolonym narodom na całym świecie. Konserwatyści od Teddy’ego Roosevelta do Dwighta Eisenhowera również mówili o nacjonalizmie jako o pozytywnym dobru. Podobnie było później z „nowym konserwatyzmem” Ronalda Reagana i Margaret Thatcher, którzy wprowadzili go do życia politycznego swoich narodów. W innych krajach mężowie stanu, tacy jak Mahatma Gandhi czy Dawid Ben Gurion, kierowali ruchami nacjonalistycznymi, zdobywając przy tym powszechny podziw i szacunek, wydobywając swoje narody ku wolności.
Z pewnością mężowie stanu i intelektualiści, którzy kilka pokoleń temu przyjęli nacjonalizm, mieli powody, by podjąć takie decyzje, i wcale nie próbowali po prostu wrócić z powrotem do bardziej prymitywnego etapu historii, do podżegania do wojny i rasizmu. Co zatem widzieli w nacjonalizmie? W sferze publicznej czy w środowisku akademickim – znajdziemy niewiele odpowiedzi.
Moje własne pochodzenie pozwala mi na pewien wgląd w zagadnienie. Całe życie byłem żydowskim nacjonalistą, syjonistą. Jak większość Izraelczyków, odziedziczyłem ten pogląd po moich rodzicach i dziadkach. Moja rodzina przybyła do żydowskiej Palestyny w latach 20. i na początku lat 30. XX wieku w celu utworzenia tam niezależnego państwa żydowskiego. Udało im się, a ja większość życia spędziłem w kraju, który został założony przez nacjonalistów i do dziś jest przez nich w dużej mierze rządzony. Przez lata poznałem bardzo wielu nacjonalistów, w tym osoby publiczne i intelektualistów, zarówno z Izraela, jak i z innych krajów. I chociaż nie wszyscy z nich przypadli mi do gustu, na ogół są to ludzie, których głęboko podziwiam: za lojalność i odwagę, zdrowy rozsądek i przyzwoitość moralną. Nacjonalizm nie jest u nich jakąś chorobą polityczną, która okresowo obejmuje wybrane kraje. Jest to raczej teoria polityczna, w której zostali wychowani, teoria porządkująca to, jak świat powinien być ułożony.
O czym mówi ta nacjonalistyczna teoria polityczna? Nacjonalizm, w którym dorastałem, jest pryncypialnym punktem widzenia, według którego świat jest najlepiej rządzony wówczas, gdy narody same są w stanie wytyczyć sobie własny, niezależny kurs, kultywować tradycje i realizować własne interesy bez zewnętrznej ingerencji. To pogląd sprzeczny z imperializmem, który stara się przynieść światu pokój i dobrobyt, jednocząc ludzkość pod jednym reżimem politycznym.
Oczywiście nie sądzę, by argumenty przemawiające za nacjonalizmem były jednoznaczne. Dziś jednak nie można uniknąć wyboru między dwoma stanowiskami: albo popierasz ideał międzynarodowego rządu lub reżimu, który narzuca swoją wolę poddanym narodom, gdy jego urzędnicy uznają to za konieczne, albo uważasz, że narody powinny mieć swobodę wyznaczania własnego kursu.
Debata między nacjonalizmem a imperializmem ponownie nabrała znaczenia wraz z upadkiem Muru Berlińskiego w 1989 roku. W tym czasie skończyła się walka z komunizmem, a umysły zachodnich przywódców zajęły dwa wielkie imperialistyczne projekty: Unia Europejska, która stopniowo zagarnia uprawnienia wielu narodów, zazwyczaj kojarzonych z niezależnością polityczną, oraz projekt powołania amerykańskiego „porządku światowego”, w którym narody nieprzestrzegające prawa międzynarodowego są do tego zmuszane, często z wykorzystaniem amerykańskiej potęgi militarnej. Oba projekty są imperialistyczne, chociaż ich zwolennicy nie lubią ich tak nazywać. Ich celem jest usunięcie procesu decyzyjnego z rąk niezależnych rządów narodowych i przekazanie go w ręce rządów lub organów międzynarodowych. Czerpią też z imperialistycznej tradycji politycznej, inspirując się historią Cesarstwa Rzymskiego, Cesarstwa Austro-Węgierskiego i Imperium Brytyjskiego. Wedle tej logiki, tak jak Imperium Rzymskie ustanowiło Pax Romana, który zapewnił bezpieczeństwo i spokój całej ówczesnej Europie, tak Ameryka zapewniła teraz bezpieczeństwo i spokój całemu światu poprzez Pax Americana.
Ten rozkwit imperialistycznych ideałów politycznych i projektów w ostatnim pokoleniu powinien był wywołać debatę między nacjonalistami a imperialistami na temat tego, jak powinien być zorganizowany świat polityczny. Ale nie wywołał. Jeszcze do niedawna unikano tego rodzaju dyskusji. Od 1990 roku, kiedy Margaret Thatcher została usunięta przez własną partię za wyrażanie wątpliwości dotyczących Unii Europejskiej, praktycznie nikt mający wpływ na politykę w Ameryce czy Europie nie wykazał większego zainteresowania podjęciem walki z wizją budowania bliźniaczych imperializmów: amerykańskiego i europejskiego. Ta niesamowita jednomyślność pozwoliła zarówno Unii Europejskiej, jak i amerykańskiemu „światowemu porządkowi” podążać naprzód bez wywoływania odpowiedniej debaty publicznej.
Rzecznicy obu tych projektów byli w pełni świadomi, że Europejczyków może nie cieszyć perspektywa odnowienia „cesarstwa niemieckiego”, nawet gdyby nominalnie rządziła nim Bruksela, a nie Berlin. Twórcy obu tych projektów imperialnych mieli też świadomość, że i sami Amerykanie często wzdragali się przed pomysłem powołania amerykańskiego imperium. W rezultacie prawie cała publiczna dyskusja na temat wysiłków powołania obu organizmów była prowadzona w mrocznej nowomowie pełnej eufemizmów: „nowy porządek światowy”, „coraz ściślejsza unia”, „otwartość”, „globalizacja”, „globalne zarządzanie”, „połączona suwerenność”, „porządek oparty na zasadach”, „jurysdykcja powszechna”, „wspólnota międzynarodowa”, „liberalny internacjonalizm”, „transnacjonalizm”, „amerykańskie przywództwo”, „amerykańskie stulecie”, „jednobiegunowy świat”, „niezbędny naród”, „hegemon”, „subsydiarność”, „gra zgodna z zasadami”, „prawa strona historii”, „koniec historii” i tak dalej – wymieniać można by długo. Wszystko to trwało przez całe pokolenie – aż w końcu znaczenie tych wyrażeń stało się jasne dla szerokiej publiczności. To, czy wybuch nastrojów nacjonalistycznych w Wielkiej Brytanii i Ameryce ostatecznie jest korzystny, dopiero się okaże. Ale wszyscy możemy zgodzić się co do jednego: czas bezsensownych rozmów już minął.
Na naszych oczach rozpoczyna się debata między nacjonalizmem a imperializmem. Oba są potężnymi i sprzecznymi ideałami, które rywalizowały ze sobą na przestrzeni dziejów. W naszych czasach wznowiły swój przygaszony konflikt. Miejmy nadzieję, że ta spóźniona debata zostanie przeprowadzona w sposób szczery, uzasadniony i przejrzysty.
.Wielu zapyta o to, jak do nacjonalizmu odnosi się patriotyzm. Uważam je za synonimy, uznanie miłości lub lojalności jednostki wobec jej własnego niezależnego narodu. Ale nacjonalizm może być też czymś więcej niż patriotyzm.
Istnieje długa tradycja używania tego terminu w odniesieniu do teorii najlepszego porządku politycznego – to znaczy do teorii antyimperialistycznej, która dąży do ustanowienia świata wolnych i niezależnych narodów. Trzeba jednak rozróżnić między porządkiem politycznym opartym na państwie narodowym, które dąży do panowania tylko nad jednym narodem, i takim, którego celem jest przyniesienie pokoju i dobrobytu poprzez zjednoczenie ludzkości pod jednym reżimem politycznym, jakim jest państwo imperialne. To rozróżnienie ma kluczowe znaczenie dla myśli politycznej Biblii hebrajskiej, a po reformacji zainspirowało do zrzeczenia się władzy Świętego Cesarstwa Rzymskiego przez państwa narodowe, takie jak Anglia, Holandia i Francja. W ten sposób rozpoczął się czterowiekowy okres, w którym narody Europy Zachodniej i Ameryki żyły w nowej protestanckiej konstrukcji świata politycznego, w której narodową niezależność i samostanowienie zaczęto uważać za fundamentalne zasady i jedne z najcenniejszych dóbr ludzkich oraz podstawę wszystkich naszych wolności.
Nawet jeszcze podczas II wojny światowej wielu nadal wierzyło, że zasada wolności narodowej jest kluczem do sprawiedliwego, zróżnicowanego i stosunkowo pokojowego świata. Ale po dojściu do władzy Adolf Hitler zmienił to wszystko i dzisiaj żyjemy w świecie, w którym uproszczona narracja, nieustannie powtarzana, zapewnia, że „nacjonalizm spowodował dwie wojny światowe i Holokaust”. A kto chciałby być nacjonalistą, jeśli nacjonalizm oznacza wspieranie rasizmu i rozlewu krwi na niewyobrażalną skalę?
Ponieważ nacjonalizm uznano za przyczynę największego zła naszych czasów, nic dziwnego, że stare intuicje sprzyjające niepodległości narodowej zostały osłabione, a w końcu nawet zdyskredytowane. Wielu zaczęło uważać osobistą lojalność wobec państwa narodowego i jego niepodległości za coś nie tylko niepotrzebnego, ale i moralnie podejrzanego. Nie uważają już lojalności i tradycji narodowych za solidną podstawę do określania praw, według których żyjemy, do regulowania gospodarki i podejmowania decyzji dotyczących obrony i bezpieczeństwa, do ustanawiania norm publicznych dotyczących religii i edukacji lub do decydowania, kto ma zamieszkiwać daną część świata. Nowy świat, który sobie wyobrażają, to taki, w którym liberalne teorie rządów prawa, gospodarki rynkowej i praw jednostki – wszystkie wyewoluowały w kontekście wewnętrznym państw narodowych, takich jak Wielka Brytania, Holandia i Ameryka – są uważane za uniwersalne. Uznano je nawet za właściwą podstawę międzynarodowego reżimu, który sprawi, że niezależność państwa narodowego stanie się niepotrzebna.
Proponuje się dziś nowy „liberalny imperializm”, który zastąpi stary porządek protestancki oparty na logice niepodległych, samostanowiących państw narodowych. To imperium ma nas uratować od zła nacjonalizmu. Ale czy zwolennicy nowego imperializmu poprawnie opisali, czym jest nacjonalizm i jakie są jego źródła? Czy mają rację, przypisując nacjonalizmowi największe zło ostatniego stulecia? I czy odnowiony imperializm rzeczywiście jest rozwiązaniem? Moim zdaniem wszystkie te rzeczy są niezwykle wątpliwe. Opowiadam się za uznaniem świata opartego na niepodległych państwach narodowych za najlepszy porządek polityczny i uważam, że powinniśmy odrzucić tak dzisiaj modny imperializm.
Dotychczasowe próby porównania globalistycznego porządku politycznego ze światem państw narodowych koncentrowały się na proponowanych korzyściach ekonomicznych i bezpieczeństwie jednolitego reżimu prawnego dla całego świata. Jednak argumenty oparte na ekonomii i bezpieczeństwie są zbyt słabe, aby dać adekwatną odpowiedź na pytanie o najlepszy możliwy porządek polityczny. Wiele z tego, co dzieje się w życiu politycznym, jest motywowane obawami wynikającymi z naszego uczestnictwa w kolektywach, takich jak rodziny, plemiona i narody. Istoty ludzkie rodzą się w takich kolektywach lub adaptują się do nich w późniejszym życiu i są z nimi związane silną wzajemną lojalnością. W rzeczywistości nawet zaczynamy uważać te kolektywy za integralną część nas samych. Wiele, jeśli nie większość celów politycznych wywodzi się z odpowiedzialności lub obowiązków, które zaczynamy przyjmować względem siebie nie indywidualistycznie, ale jako rozszerzone „ja”, które obejmuje naszą rodzinę, plemię lub naród. Obejmują one troskę o życie i mienie członków kolektywu, któremu jesteśmy lojalni. Ale silnie motywują nas również wspólna potrzeba utrzymania wewnętrznej spójności rodziny, plemienia lub narodu oraz potrzeba wzmocnienia ich unikalnego dziedzictwa kulturowego i przekazania go następnemu pokoleniu.
Nie możemy dokładnie opisać tych wymiarów ludzkiej motywacji politycznej w kategoriach jednostki, jej pragnienia ochrony swojego życia, wolności osobistej i własności. Każdy z nas w rzeczywistości potrzebuje jeszcze czegoś innego, co proponuję nazwać zbiorowym samookreśleniem: wolności rodziny, plemienia czy narodu. Jest to wolność, którą czujemy, gdy kolektyw, któremu jesteśmy lojalni, zyskuje na sile i rozwija te szczególne cechy, które nadają mu wyjątkowe znaczenie w naszych oczach.
W liberalnej tradycji politycznej potrzebę takiego zbiorowego samostanowienia uważa się za prymitywną i zbędną. Zakłada się, że wraz z nadejściem nowoczesności jednostki uwalniają się od tego rodzaju motywacji. Ale tak naprawdę nic takiego się nie dzieje. Brytyjskie i amerykańskie koncepcje wolności jednostki nie są uniwersaliami, które mogą być natychmiast zrozumiane i pożądane przez wszystkich, jak często się twierdzi. Same są dziedzictwem kulturowym pewnych plemion i narodów. Amerykanie czy Brytyjczycy, którzy dążą do rozszerzenia tych koncepcji na cały świat, nadal dają głos odwiecznemu pragnieniu kolektywnego samostanowienia, co skłania ich do chęci zobaczenia, jak ich własne dziedzictwo kulturowe rośnie w siłę – nawet jeśli oznacza to niszczenie dziedzictwa innych, którzy mogą postrzegać rzeczy inaczej.
Sugeruję jednak, że porządek państw narodowych daje największą możliwość zbiorowego samookreślenia. Wpaja niechęć do podboju obcych narodów i otwiera drzwi do tolerancji dla różnych sposobów życia. Ustanawia życie w zdumiewająco produktywnej rywalizacji między narodami, w miarę jak każdy z nich dąży do maksymalnego rozwoju swoich zdolności i zdolności poszczególnych jednostek. Ponadto uważam, że potężna wzajemna lojalność, która leży u podstaw państwa narodowego, daje nam jedyny znany fundament rozwoju wolnych instytucji i swobód indywidualnych.
Rozważania te prowadzą do wniosku, że świat niezależnych państw narodowych jest najlepszym porządkiem politycznym, do którego możemy dążyć.
Argumentem najczęściej wysuwanym przeciwko polityce nacjonalistycznej jest to, że zachęca ona do nienawiści i bigoterii. I z pewnością jest w tym trochę prawdy – w każdym ruchu nacjonalistycznym można znaleźć osoby, które są hejterami i bigotami. Ale jaki wniosek powinniśmy wyciągnąć z tego faktu? Moim zdaniem jego znaczenie osłabia świadomość, że uniwersalne ideały polityczne – widoczne na przykład w Unii Europejskiej – wydają się niezmiennie generować nienawiść i bigoterię przynajmniej w takim samym stopniu jak ruchy nacjonalistyczne.
Porównajmy nienawiść między rywalizującymi ze sobą grupami narodowymi lub plemiennymi, które czują się zagrożone przez siebie, z nienawiścią, jaką żywią zwolennicy imperialistycznych lub uniwersalistycznych ideologii wobec grup narodowych lub plemiennych, które odmawiają zaakceptowania ich roszczeń, by nieść światu zbawienie i pokój. Najbardziej znanym przykładem nienawiści wywoływanej przez imperialistyczne lub uniwersalistyczne ideologie jest być może chrześcijański antysemityzm. Ale islam, marksizm i liberalizm okazały się zdolne do podsycania podobnie okrutnej nienawiści wobec grup, które są zdeterminowane, by oprzeć się proponowanym im uniwersalnym doktrynom. Liberalno-imperialistyczne ideały polityczne stały się jednymi z najpotężniejszych czynników podżegających nietolerancję i nienawiść w dzisiejszym świecie zachodnim. To samo w sobie nie jest zaleceniem dla nacjonalizmu. Sugeruje jednak, że nienawiść może być endemiczna dla ruchów politycznych w ogóle i że spór między nacjonalizmem a imperializmem powinien być rozstrzygany na innych podstawach.
.Wiele jest niepewności co do kursu, jaki obierze odrodzony dziś nacjonalizm w Wielkiej Brytanii, Ameryce i innych krajach. Ale bez względu na kierunek, w jakim zwrócą się wiatry polityczne, pewne jest, że linia uskoku, która została odsłonięta w sercu zachodniego życia publicznego, nie zniknie. Polityka narodów przebudowuje się wzdłuż tego pęknięcia, oddzielając tych, którzy chcą zachować stare nacjonalistyczne fundamenty naszego świata politycznego, od wykształconych elit, które w takim czy innym stopniu zaangażowały się w przyszłość w imperialnym porządku.
Odpowiedzią na przytoczoną na początku nowomowę niech będą więc zakorzenione w naszej historii i tradycji pojęcia polityczne, takie jak naród, imperium, niezależność, wolność narodowa, samostanowienie, lojalność, plemię, tradycja i tolerancja. Wiele z tych terminów ma nieco przestarzały charakter. Prawdą jest, że te i związane z nimi koncepcje zostały w ostatnich latach w dużej mierze odsunięte na margines na rzecz dyskursu, który stara się ujmować problemy polityczne prawie wyłącznie w kategoriach państwa, równości, wolności osobistej, praw, zgody i rasy. Ale to ograniczenie w naszej wizji politycznej jest samo w sobie jedną z głównych trudności, przed którymi dzisiaj stoimy. Świata politycznego nie da się zredukować do jakichkolwiek terminów, a próba uczynienia tego sprawia, że znikają nam z oczu obszary kluczowe. Powoduje też dezorientację, gdy zaczynamy zderzać się z rzeczami, które wciąż są całkiem realne, nawet jeśli już ich nie dostrzegamy. Szerszy, zaktualizowany zakres koncepcji politycznych może w dużym stopniu przyczynić się do tego, aby przywrócić pełny zakres naszej wizji i zażegnać zamęt, który dziś nas ogarnął. Bo kiedy już wyraźnie widzimy drogę, decydowanie, czy nią podążać, staje się łatwiejsze.
Yoram Hazony
Tekst ukazał się w nr 37 miesięcznika opinii „Wszystko co Najważniesze” [LINK]