Prof. Andrzej K. KOŹMIŃSKI: Toksyczne przywództwo Donalda Trumpa

Toksyczne przywództwo Donalda Trumpa

Photo of Prof. Andrzej K. KOŹMIŃSKI

Prof. Andrzej K. KOŹMIŃSKI

Ekonomista, profesor nauk ekonomicznych, specjalizujący się w zakresie zarządzania, długoletni rektor Akademii Leona Koźmińskiego.

Ryc. Fabien CLAIREFOND

zobacz inne teksty Autora

Amerykańska klasa średnia to ludzie dumni ze swego kraju. Wierzyli w amerykański sen. Ale globalizacja podmyła ich pozycję. Pandemia pogłębiła polaryzację. Nastąpiło przebudzenie z amerykańskiego snu. To przebudzenie wykorzystał Trump – pisze prof. Andrzej K. KOŹMIŃSKI

Jeden z najwybitniejszych ekonomistów XX wieku, który nie dostał Nagrody Nobla, choć wielekroć na nią zasługiwał, John K. Galbraith, najtrafniej zdefiniował istotę przywództwa: „Wszyscy przywódcy mieli jedną cechę wspólną: była to wola stanowczego stawienia czoła najważniejszym niepokojom ich ludzi w ich czasie. To i niewiele więcej jest istotą przywództwa”. Jest to bardzo szeroka definicja. Obejmuje ona pełne spektrum, od Gandhiego począwszy, na Hitlerze i Stalinie skończywszy. Przywództwo okazywało się w dziejach zarówno zbawienne, jak i w najbardziej dosłownym znaczeniu tego słowa zabójcze. Różnice wynikają z tego, co proponują przywódcy swoim zwolennikom, a niekiedy wręcz „wyznawcom”: racjonalną, choć niekiedy trudną drogę wychodzenia z kryzysu (przysłowiowe „krew, pot i łzy” Churchilla) czy cudowne recepty na dobrobyt, szaleństwa, konflikty, walki klas, ras, narodów, „nasze plemię” przeciwko wszystkim. Są więc propozycje racjonalne i toksyczne: w ostatecznym rachunku zabójcze dla tych, którzy je stosują.

Na początku ubiegłej dekady prowadziłem badania empiryczne polskiego przywództwa. Mam za sobą pogłębione wywiady z grupą wybitnych przywódców, która obejmowała między innymi: kilku byłych prezydentów i premierów, szefów wielkich firm, instytucji naukowych, artystycznych, naukowych, NGO, przywódców religijnych i innych. Była to grupa wysoce zróżnicowana pod względem siły przywództwa, nie było jednak wśród nich przywódców toksycznych.

Klinicznym przypadkiem toksycznego przywództwa wydaje się Donald Trump, który mimo że przegrał wybory prezydenckie „o włos”, to powiększył grono swoich zwolenników, wśród których (jak pokazuje „szturm na Kapitol”) niemało jest fanatycznych wyznawców. Warto się zastanowić nad uwarunkowaniami takiego właśnie toksycznego przywództwa. Wydają się one bowiem znacznie trwalsze i poważniejsze niż polityczna pozycja Donalda Trumpa.

Kim są zwolennicy Trumpa? Patrząc na telewizyjny przekaz „insurekcji Trumpa”, nietrudno się zorientować, że są to przedstawiciele białej klasy niższej lub niższej średniej według socjologicznej terminologii, czyli biednych, słabo wykształconych, prowincjonalnych Amerykanów, o których tak mało wie i których ze zdumieniem „odkrywa” amerykańska elita (nie mówiąc już o polskiej). Profesor Joe Tropea, mój współpracownik i współautor z okresu pracy w Departamencie Socjologii George Washington University, uwrażliwił mnie właśnie na tę drugą, biedną Amerykę, którą spotyka się w takich miejscach jak „Hilly Billy Bars” położone przy starej drodze z Waszyngtonu do Nowego Jorku. Nie przedstawialiśmy się tam jako pracownicy uniwersytetu, nie zaakceptowano by nas przy barze, nieufność i niechęć wobec wykształconych elit były wyraźnie wyczuwalne.

Ci ludzie byli dumni ze swego kraju i gotowi mu służyć. W swoich wyborach i ocenach kierowali się bieżącym interesem ekonomicznym. Wierzyli w amerykański sen, ich bohaterami byli ci, którym się powiodło. Ten optymizm znajdował swoje uzasadnienie choćby w miejscu mego zamieszkania: Springfield (Virginia). Była to położona ok. 40 mil od Waszyngtonu typowa ostoja niższej i średniej klasy średniej, czyli tych, którym udało się znaleźć względnie stałe średnio płatne zajęcie, wymagające średnich kwalifikacji. Mieszkali tam w schludnych domkach urzędnicy zatrudniani przez rządy federalny, stanowy i lokalne, drobni kupcy, pośrednicy, rzemieślnicy, właściciele i pracownicy niewielkich biznesów, agenci biur podróży, linii lotniczych, towarzystw ubezpieczeniowych, sekretarki, asystenci itp. itd. Mimo że wszyscy musieli się nieźle starać, by spłacać co miesiąc raty rozlicznych kredytów: za dom, za samochody, za meble i inne zakupy, było to komfortowe i dostatnie życie. Była wyraźna nadzieja na dalszy awans materialny i prestiżowy, na lepsze wykształcenie dzieci, na podróże już na emeryturze. Świat objaśniały mainstreamowe media. O godz. 18.30, kiedy samochody były już z powrotem na podjazdach, wszędzie widać było przez okna ekrany telewizorów, na których takie osoby jak legendarny Walter Cronkite (CBS) czy John Chancellor (NBC) mówiły, jak jest i dlaczego. Walter Cronkite zwykł kończyć dziennik stwierdzeniem „i tak to jest” i nie było podstaw, by mu nie wierzyć. Tak wyglądał „raj utracony”.

Nietrudno się zorientować, że uczestnicy „szturmu na Kapitol” pochodzą ze świata, który jest diametralnie odmienny od opisanego powyżej, choć jest w nim głęboko zakorzeniony na zasadzie kontrastu i tęsknoty.

W jednym z komentarzy już po „insurekcji Trumpa” Anne Applebaum stwierdziła, że jego zwolennicy żyją w jakimś alternatywnym, wyimaginowanym świecie, w którym obowiązują inna prawda i inne reguły. Dlaczego? Ano dlatego, że w świecie rzeczywistym żyje im się źle, znacznie poniżej oczekiwań, aspiracji i wspomnień i nie widzą szans na poprawę. Uciekają więc do alternatywnego świata, który otwiera przed nimi Trump.

Co się przydarzyło amerykańskiej klasie średniej i grupom do niej aspirującym? Przede wszystkim dramatycznie pogorszyła się ich sytuacja na rynku pracy. Technologia sprawia, że niemal połowa miejsc pracy dostępnych dla osób o średnich kwalifikacjach jest stopniowo eliminowana i zastępowana przez systemy. Dotyczy to w szczególnym stopniu usług także finansowych, tak bardzo istotnych we współczesnej gospodarce amerykańskiej.

Sytuację materialną średnio kwalifikowanych Amerykanów pogarsza globalizacja. Z jednej strony ma miejsce „migracja wartości”, czyli ucieczka z USA aktywności ekonomicznych (niekiedy całych sektorów o niższej wartości dodanej), z drugiej migracje i praca zdalna zza granicy. Biedniejsi biali Amerykanie tracą grunt pod nogami, także politycznie, bo wiadomo, że wkrótce większość wyborców będą stanowiły osoby o innych kolorach skóry. Równocześnie rosną niewyobrażalne fortuny miliarderów, zwłaszcza w obszarze nowych technologii, ale także rośnie grupa znakomicie opłacanych, kosmopolitycznych specjalistów obsługujących, stosujących i rozwijających te technologie. Obecny poziom usług społecznych, masowej edukacji, powszechnie dostępnej opieki zdrowotnej, a nawet infrastruktury, poziom rozwarstwienia dochodowego zbliża USA do krajów Trzeciego Świata. Znakomite, najlepsze w świecie, amerykańskie uczelnie stały się tak kosztowne, że niedostępne dla mniej zamożnej młodzieży po gorszych szkołach, zlokalizowanych w biedniejszych dzielnicach. Szansa na to, by „Hilly Billy” trafił na wyższe piętra społecznej hierarchii, jest znikoma. I on o tym wie. Pandemia pogłębiła polaryzację. Po prostu biedniejsi chorują i umierają częściej. Nastąpiło przebudzenie z amerykańskiego snu. I to przebudzenie wykorzystał Trump.

Donald Trump skorzystał z tego, że mainstreamowe media utraciły swoją pozycję na rzecz internetowej dżungli, gdzie każdy odnajduje taki obraz świata, który najlepiej odpowiada jego emocjom. W świecie Trumpa Ameryka jest znowu wielka jak kiedyś.

Otwierają się zamknięte od lat fabryki, cła chronią ich produkty przed zagraniczną konkurencją. Ameryka otacza się murami. Imigranci nie odbierają już posad rodowitym Amerykanom: i tych najniżej, i tych najwyżej płatnych. Jesteśmy wielcy, świat się nas boi, nie wiążą nas żadne sojusze czy porozumienia. Kierujemy się wyłącznie naszym interesem. Jesteśmy od tego o krok. Wystarczy jeszcze jedna kadencja, ale najpierw musimy się pozbyć zdradzieckich elit, które opanowały nasze państwo i okopały się na Kapitolu.

.Na gruncie dostępnej wiedzy łatwo jest wykazać, że to wizja kompletnie nierealna we współczesnym świecie, szkodliwa i niebezpieczna. Ale wiedzą przejmują się uczeni i właśnie zdradzieckie elity. Marketingowo to świetnie zbudowana, bardzo atrakcyjna propozycja, i to nie tylko dla bywalców „Hilly Billy Bars”. Ona nadal pozostaje atrakcyjna tak długo, jak długo nie pojawi się w społecznym obiegu przekonujący, akceptowany dyskurs adresowany do tej drugiej, biedniejszej Ameryki i nie pójdą za nim realne zmiany w jej położeniu. Rolę toksycznego przywódcy może łatwo przejąć jakiś następca Trumpa.

Andrzej Koźmiński

Materiał chroniony prawem autorskim. Dalsze rozpowszechnianie wyłącznie za zgodą wydawcy. 15 stycznia 2021
Fot. Erin SCOTT / Reuters / Forum