Polska zyskuje na znaczeniu, zarówno w Waszyngtonie, jak i w całej strukturze NATO
Nie możemy liczyć na pomoc w sytuacji zagrożenia ze strony żadnego kraju poza Ameryką. Nie ma armii europejskiej, która zdecydowałaby się umierać za Gdańsk; nie ma w Europie narodów tak zdeterminowanych do obrony wspólnych wartości, by za nie umierać – mówi prof. Zbigniew LEWICKI w rozmowie z Mikołajem CZYŻEM.
Mikołaj CZYŻ: Kiedy rozmawialiśmy ostatnio, wspomniał Pan o wątpliwościach dotyczących „genu przywództwa” u urzędującego prezydenta Joe Bidena. Czy Pana opinia się zmieniła?
Prof. Zbigniew LEWICKI: Prezydentowi Joe Bidenowi wciąż brakuje energii, charyzmy i tego, co moglibyśmy nazwać „genem przywództwa”. Jest też postrzegany przez własnych wyborców jako prezydent pozujący, który nie wzbudza większych kontrowersji i kontrastów. W związku z tym w obecnym trudnym dla świata okresie nie prowadzi on Stanów Zjednoczonych w sposób, jakiego oczekuje od niego reszta świata.
Musimy rozróżnić dwa spojrzenia na prezydenta Joe Bidena: nasze, uwzględniające wojnę na Ukrainie, oraz amerykańskie. Dla nas Joe Biden jest prezydentem, który jednoznacznie stanął po stronie Ukrainy i konsekwentnie udziela jej pomocy finansowej i wojskowej. To jest dla nas ważne. Niekoniecznie dla Amerykanów, którzy są bardziej skupieni na problemach wewnętrznych, w tym na stanie gospodarki. Dlatego nawet jeśli polityka Joe Bidena wobec Ukrainy jest godna pochwały, to nie przełoży się na wzrost jego poparcia we własnym społeczeństwie.
– W jakim stopniu jest to zatem celowa strategia USA, aby pomóc Ukrainie w ten sposób?
– USA pomagają Ukrainie w celu osłabienia Rosji. To jest ich podstawowy cel: uniemożliwić Rosji dokonanie podobnych aktów, jak wypowiedzenie wojny innemu państwu. Jednocześnie wśród amerykańskich decydentów obecne jest przekonanie, że pokonanie Rosji nie będzie możliwe. Jest to państwo posiadające ogromne zapasy broni i ciężkiego sprzętu. Ale osłabienie go jest możliwe. Cenę za to zapłacą jednak przede wszystkim Ukraińcy.
– A co z polityką USA wobec Polski?
– W obecnej sytuacji NATO i USA potrzebują silnej obecności wojskowej na wschodniej flance i Polska jest pod tym względem najlepszym wyborem. Jesteśmy krajem najbardziej zaangażowanym w obronę Ukrainy i jednocześnie krajem silnie obecnym na wschodzie. Polska zyskuje więc na znaczeniu, zarówno w oczach Waszyngtonu, jak i w całej strukturze NATO.
Co prawda Joe Biden chciał na początku swojej prezydentury dążyć do poprawy stosunków z Niemcami, odwracając się tym samym od polityki prowadzonej przez Donalda Trumpa. Cel ten został jednak zweryfikowany przez rzeczywistość i niejednoznaczną politykę samych Niemiec wobec Ukrainy.
– A jak wygląda nasz stosunek do USA?
– Załóżmy, że nie chcemy Amerykanów w Polsce. Niektórzy uważają, że ich obecność w Polsce jest niebezpieczna. Ale wtedy musimy sobie odpowiedzieć na pytanie, kto jeszcze nam pomoże? Jakie inne państwo może nam dostarczyć sprzęt, dane i w razie konfliktu wesprze nas militarnie? Przecież takiego państwa nie ma. Nie jest to zatem nasz wybór. Dla nas sojusz z Ameryką jest koniecznością i musimy sobie to uświadomić.
– Co według Pana oznacza termin „polityczny lotniskowiec USA w Europie”?
– Określenie „polityczny lotniskowiec” było już wcześniej używane. Na przykład Arabia Saudyjska była nazywana lotniskowcem naziemnym. Chodzi więc z jednej strony o zwiększenie liczby instrumentów wojennych, w tym czołgów, armat i rozbudowę składów, a także o wzmocnienie relacji sojuszniczych. Jeśli zatem Polska może być „politycznym lotniskowcem”, to znaczy, że w percepcji USA jesteśmy krajem, na który po pierwsze można liczyć, a po drugie, który można wykorzystać w polityce zagranicznej.
– Czy nie grozi nam status „politycznego lotniskowca”? Czy nie grozi nam przekształcenie terytorium Polski w pole bitwy mocarstw?
– W teorii tak. Ale musimy pamiętać, że rosyjskie wypowiedzi i groźby wobec Polski nie wynikają z zaangażowania USA na naszym terytorium, ale z postimperialnej mentalności Rosji. I po drugie: jakie mamy możliwości wyboru? Nie możemy liczyć na pomoc w sytuacji zagrożenia ze strony żadnego kraju poza Ameryką. Nie ma armii europejskiej, która zdecydowałaby się umierać za Gdańsk; nie ma w Europie narodów tak zdeterminowanych do obrony wspólnych wartości, by za nie umierać.
– Chociaż w Jałcie nie mogliśmy liczyć na USA.
– Francuzi mówią: „comparaison n’est pas raison”. Nie żyjemy już w latach 1939–1945. Żyjemy w XXI wieku, kiedy Rosja prowokuje i podważa bezpieczeństwo narodowe. Powinniśmy zdać sobie sprawę z konieczności, zamiast snuć piękne teorie duchowe o własnej dzielności, żyjąc w iluzji, że poradzimy sobie z tym starciem bez Ameryki.
Żeby było jasne: powinniśmy się zbroić, wzmacniać nasze bezpieczeństwo i możliwości. Ale wciąż nie możemy na tym opierać całego naszego systemu bezpieczeństwa. Nie chodzi o to, by walczyć do ostatniego żołnierza, ale by wygrać lub nawet nie musieć walczyć, opierając się na silnej zdolności odstraszania. A taką zdolność posiadają dziś tylko Stany Zjednoczone.
– Tylko dlaczego Stanom Zjednoczonym miałoby zależeć na obronie tej części Europy?
– W sytuacji zagrożenia możemy być pewni, że nikt poza Ameryką nam nie pomoże. Ale to wcale nie oznacza, że możemy być pewni pomocy USA. Dlatego zabiegamy o gwarancję, rozbudowę struktur NATO w Polsce i większe siły, które będą stacjonowały na naszym terytorium. Chcemy też, by były to siły amerykańskie, a nie niemieckie czy francuskie, co do których wsparcia jesteśmy jeszcze mniej przekonani.
– Dlaczego?
– Bo nie mają w tym żadnego interesu. Bo „nie będą umierać za Gdańsk”.
– Czy to jest wniosek wyciągnięty z analizy obecnej sytuacji, czy odwołanie do historii?
– A te kraje pomogły nam w 1939 roku?
– Ameryka też nie pomogła nam wyjść zza żelaznej kurtyny.
– To był podział świata między dwa wielkie mocarstwa.
– Ale w czasie wojny Stany Zjednoczone i Polskę łączył sojusz. Ponieśliśmy ogromne straty. Można więc przyjąć, że powinniśmy liczyć na wsparcie ówczesnego sojusznika.
– To prawda, ponieśliśmy ogromne straty. Ale nie byliśmy sojusznikiem Stanów Zjednoczonych. Z prostego powodu: nie istniało wówczas niepodległe państwo polskie. Było polskie wojsko i był kraj pod okupacją. Tymczasem dla Stanów Zjednoczonych celem było uniknięcie kolejnej wojny światowej z drugim globalnym mocarstwem. Można spekulować, że bez tej decyzji wydarzenia na Węgrzech w 1956 roku, w Pradze czy w Korei w naturalny sposób doprowadziłyby do kolejnej wojny. A ta byłaby już wojną nuklearną.
– Co obecnie robią Amerykanie, aby zapobiec III wojnie światowej?
– Nie zachęcają Ukrainy do ataku na Rosję. Oczywiście podkreślam, że zarówno ja, jak i większość przyzwoitych ludzi jest po stronie Ukrainy. W tej kwestii nie ma żadnych wątpliwości. Ale jest też smutne poczucie rzeczywistości politycznej. Rosyjscy przywódcy grają o utrzymanie swojej władzy. Jeśli wyczują dla niej zagrożenie, nie będą mieli oporów przed gwałtownym uderzeniem.
– To jest mniej więcej to, co powiedział Henry Kissinger.
– Henry Kissinger nie jest prorosyjskim politykiem. Jest realistą, politycznym szachistą. W szachach kluczem do sukcesu jest przewidywanie wielu kolejnych ruchów. Ale to potrafią tylko prawdziwi arcymistrzowie. Kissinger należy do tej grupy ludzi, którzy rozumieją, do czego doprowadzi otwarcie ruchem pionka z E2 na E4. Wie, że istnieją granice możliwości Ukrainy, by mogła odnieść pełny sukces w wojnie przeciwko Rosji, jak również granice pomocy, jakiej może udzielić Zachód. W pełni rozumiem żądania Ukrainy dotyczące podziału ciężarów w wojnie z Rosją, ale nie możemy się oszukiwać: Zachód nie zdecyduje się na otwartą wojnę z Rosją.
Rozmawiał Mikołaj Czyż