Tahar BEN JELLOUN: Frankofonia czy języki francuskie. Wizja świata

Frankofonia czy języki francuskie. Wizja świata

Photo of Tahar BEN JELLOUN

Tahar BEN JELLOUN

Marokański pisarz tworzący w języku francuskim. Filozof, doktor psychologii. Autor 15 powieści, 6 zbiorów poezji i 3 prac krytycznych. Laureat Nagrody Goncourt za „Świętą noc” (La Nuit sacrée, 1987). Tworzy i mieszka w Paryżu. W Polsce wydano m.in.: „Dziecko z piasku”, „Święta noc” oraz esej „Co to jest islam? Książka dla dzieci i dorosłych”.

Według szacunków Międzynarodowej Organizacji Frankofonii, francuski, którym posługuje się 300 milionów użytkowników, ma doświadczyć spektakularnego wzrostu popularności. Za pół wieku będzie nim mówić od 477 do 747 milionów ludzi, szczególnie za sprawą rozkwitu demograficznego Afryki, która już teraz jest domem dla dwóch trzecich frankofonów. Poprosiliśmy jednego z najczęściej tłumaczonych na świecie pisarzy, żeby opowiedział nam o frankofonii. Tahar BEN JELLOUN  przywołuje ją począwszy od swojego rodzinnego Maroka po Quebec i od Antyli po Dakar. Widzi we francuskim coś więcej niż język: dla niego jest to wizja świata.

Akira Mizubayashi (ur. 1952) jest japońskim pisarzem, który postanowił pisać po francusku. W eseju „Une langue venue d’ailleurs”[2] tłumaczy swój wybór i jego konsekwencje: „W dniu, w którym posiadłem język francuski, na zawsze straciłem japoński w jego pierwotnej czystości. Mój język ojczysty utracił status języka ojczystego.” To piękny hołd dla francuszczyzny. Jednak Mizubayashi nie mówi o frankofonii po prostu dlatego, że temu słowu, temu konceptowi, tej „rzeczy” brakuje elegancji. Ja sam używam tego terminu bardzo rzadko, ponieważ nie odpowiada on całemu zakresowi, który powinien obejmować swoim znaczeniem.

Czasami zadajemy sobie pytanie dlaczego anglofoni nie ustanowili instancji zwanej „anglofonią”. Dlatego, że oni jej nie potrzebują. Cały świat zaczął mówić ich językiem. Jest to język przydatny, aczkolwiek minimalistyczny, niemający nic wspólnego z Szekspirem!

Na strychach Francji stoją walizy pełne słów pochodzących z dalekich kontynentów i krajów, o ile nie z niedawnej przeszłości, kiedy kolonizacja w formie okupacji terytorium lub życzliwego protektoratu rozsiewała jej język.

Francuzczyzna jest drzewem, a może lasem lub łąką, na której kolory łączą się z przyprawami nadającymi sensu i smaku naszej wyobraźni. To las, w który zapuściło się wielu pisarzy z całego świata aby zostawić w nim to, co najlepsze z ich twórczości.

Uważana przez Kateba Yacine’a za „łup wojenny”, dała ona poezji jądro swej istoty. Czy to u Aimégo Césaire’a, Édouarda Glissanta, Georgesa Szehadego, Mohammeda Hajraddina, Tchicayi U Tam’siego, Nadii Tuéni czy Andrée Szedid, siła i piękno francuzczyzny trwają właśnie w poezji. Nie ma to żadnego związku z urazami, jałową nienawiścią czy goryczą. Ci poeci po pierwsze i przede wszystkim wzbogacili francuzczyznę nie popadając przy tym nigdy w sidła ideologii czy polityki. To szczęśliwi kochankowie języka zwanego obcym, a tak bliskiego, tak potrzebnego i fundamentalnego w ich procesie twórczym.

Pozostawiam słowo „frankofonia” gruntowi politycznemu, historii i niekiedy bolesnej pamięci. Jeśli chodzi o pisarzy, to mówiłbym raczej o literaturze w językach francuskich. Pamiętam jak pewnego dnia dyskutowałem z Alainem Robbe-Grilletem w Abbaye de Dardenne. Powiedziałem mu wtedy: „jesteś pisarzem frankofońskim”. Nie spodobało mu się to. Tymczasem frankofonem jest każdy, kto używa fracuzczyzny. Natomiast w wyobrażeniu ludzi, w tym samego Robbe-Grilleta, przymiotnik „frankofoński” zarezerwowany jest dla meteków, dla pisarzy wywodzących się z kolonii. Odpowiedziałem mu, że lepiej byłoby nie przyklejać za wszelką cenę tej etykietki na czole pisarzy, nieważne czy są rdzennymi Francuzami czy też pochodzą skądinąd. Ważna jest literatura, a te wszystkie zagadnienia powinno się pozostawić żandarmom i straży granicznej. Przyznał mi rację wybuchając swym sławetnym śmiechem.

Kiedy dołączyłem do Akademii Goncourtów, przeprowadziłem taką samą dyskusję z Michelem Tournierem. Uśmialiśmy się serdecznie i przyznaliśmy, że przecież nikt nie mówi po frankofońsku. Frankofonia nie jest językiem, a stanem umysłu; przeogromnym dywanem utkanym rękami Afrykańczyków, Belgów, Francuzów z Kanady, Arabów, Berberów, mieszkańców terytoriów zamorskich, itd., oraz rękami Francuzów.

Francuskiego uczyłem się rano, arabskiego po południu. W ten sposób otwierałem oczy na dwa języki; powinienem powiedzieć na trzy, bo przecież w domu mówiliśmy w dialekcie arabskim a nie klasyczną arabszczyzną wykładaną w szkole. Widziałem świat w trzech wymiarach i byłem dumny z płynnego przechodzenia z jednego języka na drugi. Dopiero później, gdy zacząłem pisać i publikować, niektórzy intelektualiści arabskojęzyczni z Maroka zarzucili mi wybór francuskiego zamiast arabskiego. Bardzo szybko nabrałem przeświadczenia, że ważne jest to, żeby się wypowiadać, nieważne w jakim języku. Nawet nie było dyskusji. Tak jak u Akiry Mizubayashiego „mój język ojczysty stracił status języka ojczystego” i już nie przywiązywałem się do rozmyślań nad tym, który język jest moim pierwszym: ten, który noszę w sobie, w którym marzę, wymyślam, wyobrażam sobie i piszę z ogromną swobodą.

Zrządzeniem historii Francja przetoczyła się przez mój kraj. Pozostawiła w nim niebagatelne ślady: szkoły i ducha owładniętego ferworem kultury. Dziś, ponad pół wieku po odzyskaniu niepodległości przez Maroko, francuzczyzna ciągle jest obecna: żywa i krytykowana; obiekt zazdrości i obiekt chroniony. W Maroku nie mówi się o frankofonii. Mówi się o „obecności francuskiego”; mówi się „stronnictwie Francji”. Maroko jest powołane do dwujęzyczności lub nawet do trójjęzyczności (tak naprawdę marokańscy mieszczanie mówią po arabsku, niektórzy w dialekcie berberskim, a większość po francusku). Nauczanie języka francuskiego powinno w nim odegrać zasadniczą rolę. Koncept frankofonii wychodzi daleko poza sam język: to jest również – a może przede wszystkim – wizja świata, wizja otwartości, ducha wymiany, różnorodności i pewnego parytetu, który jak wiadomo, nie jest nigdzie nabyty raz na zawsze. Przyszłość Afryki jak również i frankofonii nie obejdzie się bez czterech miliardów kobiet i dzieci, które tam żyją.

Każdy początek roku szkolnego przekłada się z punktu widzenia literatury na około dziesięć powieści napisanych w języku francuskim przez pisarzy z czterech stron świata. Opowiada się nam historie z Libanu, Quebecu, Antyli, Maroka, Algierii, Tunezji i jeszcze wielu innych krajów nie zapominając o Afryce subsaharyjskiej, która jest pod tym względem wyjątkowo twórcza. Wszystkie te literatury stapiają się w języku Racine’a jak w morzu i nikomu to nie przeszkadza. Czy to szansa dla francuzczyzny? Ten kochany, wychwalany, czasem uroczo zdradzany język jest czymś więcej niż „łupem wojennym”; to wymagająca i piękna przyjaźń. Potrzebowałaby tylko trochę więcej uznania, poważania. Niemniej jednak jest lubiana i celebrowana przez szeroką publiczność. Zeszłej jesieni „Frère d’âme”[3] Senegalczyka Davida Diopa okazał się ogromnym sukcesem księgarskim. Co więcej, powieść otrzymała Prix Goncourt des lycéens, która stała się we Francji równie prestiżowa co sama Nagroda Goncourtów i kusi poza granicami Francji, zwłaszcza trzema zagranicznymi Choix Goncourt przyznawanymi w Chinach, na Bliskim Wschodzie (w 12 krajach), i w Hiszpanii.

Pisarze tworzący po angielsku nie zastanawiają się nad zagadnieniem „anglofonii”, skądkolwiek by nie pochodzili. W rozmowie z Salmanem Rushdim zapytałem go, czy uważa się za pisarza angielskiego czy hinduskiego. Odpowiedź była natychmiastowa: „Hinduskiego”! W obliczu mojego zaskoczenia dorzucił: „ponieważ to Indie piszą moje powieści”. Urocza wolta. Jeśli chodzi o Kateba Yacine’a, nie należało przy nim w żadnym wypadku używać słowa „frankofonia”. Jak wszyscy wielcy poeci czuł odrazę do etykietek i pudełek do sortowania.

.Pozostawmy frankofonię politykom i celebrujmy języki francuskie, różnorodne i jednakie, ciekawe wszystkiego i otwarte na świat. Mógłbym udzielić takiej samej odpowiedzi jak Rushdie i powiedzieć, że jestem pisarzem marokańskim, ponieważ w większości moich książek pisze Maroko. A jest to Maroko różnorodności językowej i kulturowej, w którym francuzczyzna gra pierwsze skrzypce.

Tahar Ben Jelloun
Tekst ukazał się na łamach „OECD Observer”. Publikujemy go dzięki uprzejmości Stałego Przedstawicielstwa Polski przy OECD w Paryżu. Tłumaczenie: Karolina Resztak

[1] Organisation Mondiale de la Francophonie – Międzynarodowa Organizacja Frankofonii, w której Polska ma status obserwatora. [2] „Język, który przybył skądinąd”, przyp. red. Akira Mizubayashi, Une langue venue d’ailleurs, Gallimard, Paryż, 2011. [3] „Duchowy brat”, tłum. red. David Diop, Frère d’âme, Le Seuil, Paryż, 2018.

Materiał chroniony prawem autorskim. Dalsze rozpowszechnianie wyłącznie za zgodą wydawcy. 9 kwietnia 2019