"Pokój, miłość i Woodstock"
Czujemy instynktownie, podobnie jak czuło poprzednie pokolenie, że rozpoczęła się nowa era, ale chcemy za wszelką cenę wierzyć w stare koalicje i trzymamy się ich w nadziei, że wszystko to jakoś przeminie. Że Krym zostanie oddany, że nie będziemy musieli dalej stosować sankcji ani podnosić wydatków na obronność. Że możemy dalej zarabiać na naszych kontraktach, w instytucjach finansowych i na lukratywnych umowach handlowych z Rosją, kupując gaz czy budując ośrodki szkoleniowe dla Specnazu.
Jesteśmy jak naiwny nastolatek, który pyta: dlaczego nie możemy się po prostu dogadać?
Nie mogę się powstrzymać, by nie zacytować nieśmiertelnych słów Lenina: „Kapitaliści sprzedadzą nam sznur, na którym ich powiesimy”.
Nie jesteśmy głupi, wiemy, że sprawy idą w złym kierunku, ale może uda się zaklepać jeszcze jeden kontrakt, zbudować jeszcze jeden rurociąg, sprzedać jeszcze trochę broni, nim trzeba będzie powiedzieć „stop”.
I może wyniki wyborów europejskich to tylko jednorazowy wybryk, a prawicowi populiści, te wszystkie Jobbiki, Fronty Narodowe i inni staną się rozsądni, kiedy obejmą stanowiska.
I może uda nam się przekonać Rosję, że homofobia, cenzura i wewnętrzne represje, a także „zielone ludziki”, aresztowanie obserwatorów OBWE i oskarżanie Ukraińców o faszyzm to ogromny błąd. Może obudzimy się z tego koszmaru i wrócimy do tego, co było wcześniej, kiedy nastąpił koniec historii.
* * *
Ćwierć wieku temu – czy to tak długo? Porządek świata, jaki znaliśmy od 50 lat, status quo trwające blisko pół wieku, zmieniał się i zmierzał ku upadkowi. Świat, przynajmniej z naszej ówczesnej perspektywy, był dwubiegunowy. Po jednej stronie mieliśmy liberalną demokrację z gospodarką rynkową, obecną głównie na Zachodzie, a z drugiej, nieliberalną autokrację ze wspólną własnością, zwaną też komunizmem, obecną przede wszystkim na Wschodzie.
Oczywiście warto też pamiętać, że większa część świata była wówczas za biedna, by przypisywać ją do którejś z tych kategorii, a dziś rzadko używamy określenia „Trzeci Świat”.
Ten prosty, a wręcz uproszczony porządek świata zaczynał się kruszyć i miał zaraz runąć. Pierwsze półdemokratyczne wybory w świecie komunistycznym – w Polsce 25 lat temu – stanowiły kamień milowy w tym marszu do wolności, którego, jak sądziliśmy, nie da się już zatrzymać.
Warto sobie uświadomić, jakim cudem były te wybory. Choć wszystko sprzyjało komunistom, wciąż działała cenzura, Solidarność zdołała zdobyć 99 ze 100 miejsc w Senacie, udowadniając, co Polacy sądzą o komunizmie.
W tym samym roku doszło do jeszcze jednego przełomowego wydarzenia. Amerykanin Francis Fukuyama, wówczas zatrudniony w dziale planowania Departamentu Stanu, opublikował chyba najsłynniejszy esej końca XX wieku pod tytułem „Koniec historii”, później rozszerzony do książki pod tym samym tytułem. Twierdził, że ideologiczna dyskusja między liberalną demokracją i autorytarnym komunizmem dobiegła końca i wygrała liberalna demokracja.
Warto zauważyć, że Fukuyama nie powiedział, że liberalna demokracja zwyciężyła w realnym świecie ani że wszyscy opowiedzieli się za demokracją – takie zarzuty często mu się stawia, moim zdaniem niesłusznie. Chodziło mu raczej o to, że skończył się czas sporu ideowego, że nikt nie może już przekonywać o wyższości reżimu autorytarnego.
Związek Radziecki jeszcze wtedy się trzymał, choć jego dni były policzone, a kiedy się rozsypał, uznaliśmy to za kolejny dowód na słuszność heglowskiej wizji historii roztoczonej przez Fukuyamę i zwycięstwo liberalnej demokracji.
Dziś 80 proc. Rosjan popiera aneksję Krymu drogą inwazji wojskowej, choć pretekstem do anszlusu była jedynie obecność tam ludzi spokrewnionych etnicznie. Co więcej, powszechnie popierany jest antyliberalny atak na „permisywizm”, czy to jeśli chodzi o wolność słowa, czy wybór partnerów życiowych.
Przekonujemy się, że liberalna demokracja nie tylko przegrała wojnę idei z autorytaryzmem, ale dopuściła też do zmartwychwstania zapomnianego już demona faszyzmu. Niestety, odradza się on nie tylko w Rosji, gdzie od końca rządów komunistycznych wyrosło już nowe pokolenie, ale także w krajach uważanych do tej pory za bastiony liberalnej demokracji.
Przekonujemy się, że liberalna demokracja nie tylko przegrała wojnę idei z autorytaryzmem, ale dopuściła też do zmartwychwstania zapomnianego już demona faszyzmu. Niestety, odradza się on nie tylko w Rosji, gdzie od końca rządów komunistycznych wyrosło już nowe pokolenie, ale także w krajach uważanych do tej pory za bastiony liberalnej demokracji.
W Europie Zachodniej, która powinna dobrze znać demony faszyzmu i ideologie nienawiści, te właśnie ideologie zaczynają żyć nowym życiem. Ale nie na Ukrainie, gdzie dwaj neofaszystowscy kandydaci zdobyli w wyborach prezydenckich 25 maja po około 1 proc. głosów. W wyborach do Parlamentu Europejskiego, które odbyły się tego samego dnia, w wielu krajach wyniki okazały się zgoła inne.
Co się stało? Dlaczego dziś czujemy się mniej bezpiecznie niż za czasów zimnej wojny? Choć przecież uzgodniliśmy zasady międzynarodowego zachowania dotyczące tego, co kraje mogą robić, a czego nie.
Odpowiedź brzmi: dlatego, że te reguły już nie działają. To, co uzgodniono, i czego trzymano się nawet w szczycie zimnej wojny, dziś legło w gruzach.
Odpowiedzi należy też szukać w innym eseju, który później stał się bestsellerową książką – „Zderzeniu cywilizacji” Samuela Huntingtona, opublikowanym cztery lata po pracy Fukuyamy. Huntington przewidywał, że konflikty w erze postideologicznej będą odbywać się na tle kulturowym i cywilizacyjnym, co najwyraźniej potwierdziły zamachy z 11 września motywowane religijną nienawiścią do współczesności.
Dość szybko zaczęto atakować nas na własnym terenie, w rzeczywistości, a nie tylko w teorii politologicznej. W Nowym Jorku, Waszyngtonie, w potężnych zamachach w Madrycie, Londynie czy Bombaju. Wszystko to podważało liberalny porządek, stanowiło zamach na demokratyczne wybory, równość mężczyzn i kobiet, rozdzielenie Kościoła i państwa, rządy prawa, nie ludzi czy Boga.
Do niedawna wydawało się, że to rewolta przeciw współczesności, przeciw negatywnym skutkom globalnego kapitalizmu. Sądziliśmy jednak, że na naszym kontynencie wojny w XX wieku, pokonanie nazizmu i upadek komunizmu przypieczętowały raz na zawsze heglowską niepodważalność triumfu liberalnej demokracji, jak utrzymywał Fukuyama. Uważaliśmy wówczas, że w Rosji wygrała demokracja (a niektórzy byli kanclerze są o tym przekonani do dzisiaj).
Jak widać, demokracja nie zatriumfowała. Okazało się, że odżyły idee takie jak aneksja obcego terytorium pod pretekstem ochrony „etnicznych braci”, które ostatnio widzieliśmy w 1938 r., kiedy doszło do podziału Czechosłowacji i anszlusu Sudetów i Austrii. A wydawało się przecież, że 8 maja 1945 r. na dobre odesłaliśmy je do lamusa historii.
Unieważniono jednak najstarszą regułę. Karta Narodów Zjednoczonych, także z 1945 r., wprowadziła zakaz stosowania agresji. Zawiera zapis mówiący o tym, że w stosunkach międzynarodowych jej sygnatariusze nie będą grozić użyciem siły, by podważać integralność terytorialną czy niepodległość polityczną innego państwa.
Kolejnym obalonym fundamentem bezpieczeństwa było Porozumienie Helsińskie z 1975 r., w którym kraje ze strefy transatlantyckiej – od Vancouver po Władywostok – zgodziły się, że nie będą siłą zmieniać granic ani podważać niepodległości innych państw; „uznają swoje granice za nienaruszalne i będą powstrzymywać się od okupacji wojskowej swoich terytoriów”. Zgodnie z porozumieniem wszelka okupacja czy przejęcie miały być uważane za nielegalne.
Mamy też Paryską kartę nowej Europy podpisaną w 1990 r. na szczycie Konferencji Bezpieczeństwa i Współpracy w Europie. Jej sygnatariusze, wszyscy ówcześni członkowie KBWE, w tym wolna od niedawna Polska, Czechosłowacja i Węgry oraz prawny poprzednik Rosji, ZSRR, zgodzili się „w pełni uznać swobodę państw co do wyboru własnych sposobów gwarantowania bezpieczeństwa”. Cytuję ten zapis, by przypomnieć argumenty, jakimi uzasadniano atak na Gruzję w 2008 r. i obecną interwencję na Ukrainie.
Wszystko to czyniono w liberalnym duchu „Wiecznego pokoju” Immanuela Kanta z 1795 r. Oprócz rynku wewnętrznego intelektualnym fundamentem Unii Europejskiej i NATO jest właśnie esej Immanuela Kanta. Ten filozof wierzył w to, co dwa wieku później stało się dominującą mantrą naszej polityki zagranicznej: republiki – czyli obecne państwa demokratyczne oparte na rządach prawa – tworzące federację nie toczą ze sobą wojen.
Unia Europejska od swoich narodzin w 1951 r. pod postacią Wspólnoty Węgla i Stali udowadnia, że Kant miał rację. My za to popełniliśmy błąd, uważając, że porozumienia, które wymieniłem, zawierane od 1945 r. aż po dzień dzisiejszy, stanowią kantowską federację.
Opierając się na przemyśleniach Kanta i doświadczeniach Unii Europejskiej, zaczęliśmy wierzyć, że kraje powiązane siecią porozumień nie będą uciekać się do agresji. W przypadku ONZ, KBWE, OBWE zapomnieliśmy jednak, że Kant miał wprawdzie rację, ale nie wymyślił, jak radzić sobie z krajami rządzonymi przez despotów i tyranów.
Otóż nie. A wspólnoty liberalnych demokracji nie wymyśliły, co zrobić z krajami spoza demokratycznych federacji. Opierając się na przemyśleniach Kanta i doświadczeniach Unii Europejskiej, zaczęliśmy wierzyć, że kraje powiązane siecią porozumień nie będą uciekać się do agresji. W przypadku ONZ, KBWE, OBWE zapomnieliśmy jednak, że Kant miał wprawdzie rację, ale nie wymyślił, jak radzić sobie z krajami rządzonymi przez despotów i tyranów.
Dziś znajdujemy się zatem w zupełnie nowej sytuacji, jeśli chodzi o bezpieczeństwo. Nie jest to „nowa zimna wojna”, bo w zimnej wojnie obowiązywały wszystkie te porozumienia. Wróciliśmy do hobbesowskiego stanu rzeczy. Na dodatek porzucamy zasady wabieni perspektywą wzbogacenia się.
W tej radykalnie nowej sytuacji liberalny demokratyczny Zachód wciąż szuka odpowiedzi – albo nie może ich uzgodnić. Nadal nie wiemy, jak zareagować. Musimy sobie jednak uświadomić, że skoro zasady, porozumienia helsińskie i inne umowy nie obowiązują jednego z sygnatariuszy, to zmieniła się sytuacja nas wszystkich.
Nie jest to problem wyłącznie Europy Wschodniej. Ukraina to nie „daleki kraj, o którym nic nie wiemy”, by zacytować słowa brytyjskiego szefa MSZ Neville’a Chamberlaina, po tym jak w 1938 r. w Monachium pozwolił Adolfowi Hitlerowi podzielić Czechosłowację.
Tak jak wspomniałem, mówię o tych zawiłościach, bo liberalny porządek atakowany jest przez autorytarne, nieliberalne, ale często dobrze prosperujące rynkowe gospodarki w sposób, jakiego nie przewidzieliśmy, kiedy 25 lat temu odbywały się w Polsce pierwsze wolne wybory.
Myślę, że jeśli mielibyśmy szukać podobnego okresu, to znaleźlibyśmy go przed zimną wojną, powiedzmy w 1946 lub 1947 roku, kiedy to rozglądaliśmy się wokół, zastanawiając się, co należy zrobić.
Czujemy instynktownie, podobnie jak czuło poprzednie pokolenie, że rozpoczęła się nowa era, ale chcemy za wszelką cenę wierzyć w stare koalicje i trzymamy się ich w nadziei, że wszystko to jakoś przeminie. Że Krym zostanie oddany, że nie będziemy musieli dalej stosować sankcji ani podnosić wydatków na obronność. Że możemy dalej zarabiać na naszych kontraktach, w instytucjach finansowych i na lukratywnych umowach handlowych z Rosją, kupując gaz czy budując ośrodki szkoleniowe dla Specnazu.
Jesteśmy jak naiwny nastolatek, który pyta: dlaczego nie możemy się po prostu dogadać?
Nie mogę się powstrzymać, by nie zacytować nieśmiertelnych słów Lenina: „Kapitaliści sprzedadzą nam sznur, na którym ich powiesimy”.
Nie jesteśmy głupi, wiemy, że sprawy idą w złym kierunku, ale może uda się zaklepać jeszcze jeden kontrakt, zbudować jeszcze jeden rurociąg, sprzedać jeszcze trochę broni, nim trzeba będzie powiedzieć „stop”.
I może wyniki wyborów europejskich to tylko jednorazowy wybryk, a prawicowi populiści, te wszystkie Jobbiki, Fronty Narodowe i inni staną się rozsądni, kiedy obejmą stanowiska.
I może uda nam się przekonać Rosję, że homofobia, cenzura i wewnętrzne represje, a także „zielone ludziki”, aresztowanie obserwatorów OBWE i oskarżanie Ukraińców o faszyzm to ogromny błąd. Może obudzimy się z tego koszmaru i wrócimy do tego, co było wcześniej, kiedy nastąpił koniec historii.
Tyle że czasy pokoju, miłości i Woodstock się skończyły. Nasz wielki festiwal w Altamont właśnie dobiegł końca. Lada chwila czeka was emerytura, jeśli już na niej nie jesteście.
Kończę w tonie melancholijnym – ale liczę na to, że pod rozsądnym przewodnictwem energicznej, przywiązanej do demokracji Polski, jedynego dużego kraju Europy, który żywo pamięta, co oznaczają rządy autorytarne i komunistyczne, wspólnie znajdziemy sposób, jak wyrwać się z hobbesowskiego świata, w którym znaleźliśmy się dziś, Anno Domini 2014.
Toomas Hendrik Ilves
Wystąpienie prezydenta Estonii Toomasa Hendrika Ilvesa na Wroclaw Global Forum, 6 czerwca 2014 r.