Do napisania niniejszego tekstu skłoniło mnie graffiti, które widnieje na murze przy jednej z uliczek Algieru, kilkaset metrów od domu, w którym czasowo mieszkam – pisze Witold SPIRYDOWICZ
Duża swastyka, wizerunek Hitlera, prawdopodobnie ekspresja afirmacji dla niemieckiego dyktatora w języku arabskim. Oczywiście całe centrum Warszawy, łącznie z reprezentacyjnymi ulicami Marszałkowską, Puławską czy Chmielną, jest niemiłosiernie zabazgrane i nikt na to nie zwraca specjalnej uwagi (co mnie osobiście dziwi). Jednak pochwała Hitlera i jego straszliwego systemu na murze czy na ścianie kamienicy nie pozostałaby bez reakcji warszawskich służb komunalnych. W algierskiej stolicy haniebny napis zapewne będzie jeszcze obecny przez wiele miesięcy. Dlaczego tak się dzieje? Skąd ta odmienna wrażliwość?
Mój promotor pracy doktorskiej na Wydziale Prawa UW, śp. Profesor Lech Falandysz, często powiadał: „Świat nie jest czarny czy biały. Dominują różne odcienie szarości”. Chciał przez to podkreślić swój sceptycyzm do tez i opinii traktowanych jako aksjomaty obowiązujące erga omnes.
Otóż II wojna światowa, największa tragedia, jaka kiedykolwiek dotknęła Europę, była dla rdzennych Algierczyków sprawą obojętną i odległą. Owszem, część z nich została zmobilizowana do armii francuskiej, wielu znalazło się nawet w niemieckiej niewoli. Ale życie we francuskiej kolonii, po kapitulacji Francji i przejęciu rządów przez marszałka Pétaina, płynęło dalej swoim rytmem. Pogorszyło się nieco zaopatrzenie, ale i tak było lepsze niż we Francji metropolitalnej. A francuska administracja kolonialna pracowała bez przeszkód. Nie zmieniło się to po przejęciu władzy w Algierii przez de Gaulle’a.
W sposób dobitny uświadomili mi to historycy algierscy, gdy w roku 2017 z inicjatywy ambasad amerykańskiej i brytyjskiej zorganizowano w jednej z tutejszych placówek naukowych konferencję z okazji 75. rocznicy operacji „Torch”, alianckiego desantu w Afryce Północnej. W Ambasadzie RP pracowaliśmy wówczas nad upamiętnieniem polskiego szefa komórki wywiadu North Africa w Algierze, majora Mieczysława Słowikowskiego.
Poproszony o komentarz do wydarzeń z 1942 roku algierski historyk, ku konsternacji europejskich i amerykańskich gości, stwierdził, że dla Algierczyków aliancki desant nie miał żadnego znaczenia; jedna niewola została zastąpiona inną. Hitlerowskie Niemcy nie były postrzegane jako wróg; Hitler przecież pokonał ciemiężyciela Algierii – Francję – i był radykalnym antysemitą. W administrowanej przez Vichy Algierii Żydzi wreszcie utracili swoje przywileje i stali się, podobnie jak muzułmanie, obywatelami drugiej kategorii (do 1940 roku ludność żydowska cieszyła się w kolonii wszystkimi przywilejami przynależnymi Europejczykom). „Po lądowaniu aliantów dla nas, Algierczyków, nic się nie zmieniło. Pamiętam jako dziecko jedynie to, że czasem amerykańscy żołnierze rozdawali nam gumę do żucia. Prawdziwe wyzwolenie przyszło dopiero w roku 1962” – oznajmił.
Tak różne postrzeganie tych samych wydarzeń z perspektywy różnych kontynentów tyczy się również obecnej wojny na Ukrainie. Dla Algierczyków i dla wielu innych Afrykanów byłaby to sprawa zupełnie obojętna, gdyby nie kwestia bezpieczeństwa żywnościowego. Ale i tak ich optyka jest całkowicie odmienna od naszej.
W wojnie tej Algierczycy nie widzą brutalnej agresji Rosji w celu zdławienia usprawiedliwionych dążeń do kroczenia własną drogą sąsiedniego państwa. Z wypowiedzi i komentarzy prasowych wynika, że jest to dla nich przede wszystkim wyzwanie rzucone przez Putina globalnemu dyktatowi Stanów Zjednoczonych. Nakłada się na to pozytywne postrzeganie Rosji jako sukcesora Związku Sowieckiego, który w zimnowojennej konfrontacji z Zachodem konsekwentnie wspierał ruchy niepodległościowe w Algierii i w całej Afryce. A dodatkowo podnoszone są argumenty o podwójnych standardach – brak potępienia ze strony europejskiej opinii publicznej inwazji amerykańskiej w Iraku i francusko-brytyjskiej w Libii, sprawa Jemenu, Syrii czy Palestyny.
Rosyjski autokrata, za sprawą chętnie tu oglądanej, nawet w odległych zakątkach kraju, arabskojęzycznej stacji Russia Today, ugruntował też swój obraz obrońcy tradycyjnych wartości. Niedawno jeden z moich algierskich rozmówców podzielił się, mocno zbulwersowany, wiadomością zasłyszaną we France 24, że francuska premier Élisabeth Borne w 40. rocznicę depenalizacji homoseksualizmu we Francji ogłosiła zamiar ustanowienia funkcji ambasadora LGBT. „Putin nigdy by tego nie zrobił”, stwierdził. „On walczy z dewiacjami”.
.Należy oczywiście przekonywać do naszych racji, starać się przy każdej okazji uświadamiać, jakie są prawdziwe konteksty zdarzeń, jak negatywną rolę odgrywa rosyjska propaganda. Nie wolno unikać rozmów i kontaktów z powodu różnic w poglądach, które z oczywistych przyczyn są inne od naszych. W budowaniu naszej narracji trzeba szukać przede wszystkim tego, co jest wspólne dla nas i odbiorcy, choć niejednokrotnie bywa to trudne.
Witold Spirydowicz