Prof. Leszek PACHOLSKI: "Prokurator nas nie wyręczy. O patologiach na polskich uczelniach"

"Prokurator nas nie wyręczy.
O patologiach na polskich uczelniach"

Photo of Prof. Leszek PACHOLSKI

Prof. Leszek PACHOLSKI

Profesor zwyczajny nauk matematycznych, logik, informatyk. W latach 2005–2008 rektor Uniwersytetu Wrocławskiego.

Ryc.Fabien Clairefond

zobacz inne teksty Autora

W październiku 2013 roku wrocławska policja zatrzymała Adama J., profesora Politechniki Wrocławskiej. Profesorowi i jego współpracownikom zarzucono między innymi oszustwa przy realizacji projektów badawczych oraz plagiaty. Lokalna prasa poświęciła tej sprawie kilka tekstów, w których między innymi sugerowano istnienie „spółdzielni” — grupy wpływowych profesorów — oraz ojca chrzestnego — capo di tutti capi — polskiej nauki. W stołecznym wydaniu „Gazety Wyborczej” ukazał się też artykuł opisujący losy dwójki adiunktów z zakładu kierowanego przez Adama J., którzy zdecydowali się na ujawnienie nie całkiem legalnych praktyk swojego szefa.

.Adam J. postanowił donosicieli ukarać. Okazja nadarzyła się, gdy jeden z nich, Radosław R., złożył wniosek o habilitację. Centralna Komisja do Spraw Stopni i Tytułów (CK) i Rada Naukowa Instytutu Badań Naukowych PAN (IBS), której członkiem jest Adam J., powołały recenzentów i komisję. Zgodnie z przewidywaniami IBS odmówiła nadania Radosławowi R. stopnia doktora habilitowanego. Radosław R. odwołał się od tej decyzji do CK. Dwóch spośród trzech superrecenzentów powołanych przez CK poparło odwołanie, wskazując na nieprawidłowości w procesie habilitacyjnym. Sprawa wróciła do IBS i ten ponownie odmówił nadania stopnia doktora habilitowanego. O dalszym przebiegu wydarzeń można dowiedzieć się z artykułu Piotra Pytlakowskiego w „Polityce” z 19 maja.

Radosław R., tym razem korzystając z pomocy adwokata, odwołał się od tej decyzji, a jego odwołanie zaopiniował profesor Paweł Idziak z Uniwersytetu Jagiellońskiego. W swojej opinii profesor Idziak wykorzystał dostarczone przez adwokata materiały ze śledztwa w sprawie Adama J., które w bardzo złym świetle przedstawiły kilka wpływowych osób zaangażowanych w przewód habilitacyjny i sposób jego prowadzenia. Po przedstawieniu tej opinii na posiedzeniu CK jeden z jej członków, znany w całej Polsce naukowiec Ryszard T., przewodniczący komisji habilitacyjnej Radosława R., podał się do dymisji. Kilka tygodni później ustąpił z funkcji prezesa Krakowskiego Oddziału Polskiej Akademii Nauk (PAN).

Tekst Piotra Pytlakowskiego wywołał na krótko pewne zamieszanie w polskim świecie akademickim. Był tematem plotek na akademickich salonach. Wielu wpływowych uczonych przyznawało, iż od dawna wiedzieli o niskich kompetencjach merytorycznych profesora X i braku kręgosłupa moralnego profesora Y. Nie przekładało się to jednak na żadne działania. Nie słychać pytań, jak to było możliwe, że tak wiele osób zdawało sobie sprawę z patologii, a nikt nie krzyknął, że król jest nagi, że osoby, które są teraz pod pręgierzem, przez wiele lat były jednomyślnie lub prawie jednomyślnie wybierane do pełnienia prestiżowych funkcji.

.Odnowy moralnej po ujawnionym skandalu nie będzie. Zostanie tak, jak było. Kilka prominentnych osób utraci na pewien czas możliwość dalszego czerpania korzyści ze zgromadzonego wcześniej „kapitału społecznego” — budowanej przez wiele lat sieci wzajemnych zobowiązań.

Wplątane w tę sieć osoby, których nazwiska jeszcze się w mediach nie pojawiły, odetną się od znajomości z bohaterami artykułu. Będą ostrożniejsze, z większą starannością będą prowadzić korespondencję i lepiej zadbają o porządek w papierach. Naukowcy spoza układu będą ostrożni w nawiązywaniu współpracy z kolegami podejrzanymi o bliskie kontakty z oskarżonymi. No i oczywiście przedstawiciele różnych działów nauki będą z pełnym przekonaniem twierdzić, że w ich dziedzinach granty dostają najlepsi, recenzje są rzetelne i nie ma mowy o jakiejkolwiek nieuczciwości przy awansach. Po pewnym czasie wszyscy o skandalu zapomną i bohaterowie obecnych skandali wrócą na salony.

.Przez wiele lat uważałem, że najlepszą drogą do poprawy jakości polskiej nauki jest promowanie doskonałości, a walka z patologią ma znaczenie drugorzędne. Wydawało mi się, że patologie są marginesem, który szybko zostanie wyeliminowany, gdy pojawią się dobre wzorce, dobry system grantowy i zapotrzebowanie na dobre wykształcenie.

Przyznaję, że byłem w błędzie. Dostępne w Internecie informacje o zaszczytnych, pochodzących z wyboru, funkcjach pełnionych przez bohaterów artykułu i wiarygodne opinie „sfrustrowanych internautów” świadczą o rozwoju patologii.

Możemy dziś mówić o ofensywie patologii, o tym, że kolesiostwo opanowało ogromne obszary polskiej nauki. Przy czym nie mówię tu o pracownikach prowincjonalnych uczelni z trudem walczącymi o przetrwanie lub awans, lecz o elicie polskiej nauki, członków elitarnych towarzystw i komitetów, PAN, a także CK — instytucji powołanej po to, by dbać o wysoki poziom kadry akademickiej. To osoby mające wpływ na podział funduszy na badania naukowe.

Ujawniona afera dotyczy informatyki, ale sytuacja jest zła nie tylko tam i w szeroko rozumianych naukach technicznych. Niedawne awantury w Instytucie Nauk Ekonomicznych PAN oraz dane o ogromnej aktywności niektórych ekonomistów, członków CK w przewodach habilitacyjnych, świadczą, że jest tam podobnie.

Słyszałem opinie, że Adam J. działał sam, że nie ma żadnej „spółdzielni”. Piotr Pytlakowski pisze, że profesor J. doskonale opanował sztukę pisania projektów badawczych. Jednak nawet najlepiej napisany wniosek nie daje gwarancji otrzymania finansowania. Ważny jest wcześniejszy dorobek naukowy, potwierdzający wiarygodność wnioskodawcy oraz oryginalność i waga proponowanych badań. Ale to często nie wystarcza. Pewność sukcesu daje natomiast daleko idąca życzliwość przewodniczącego zespołu oceniającego i dobranie przez niego równie życzliwych recenzentów. Nie mam dowodów, że Adam J. i jego współpracownicy byli finansowani dzięki życzliwości kolegów, ale widziałem wysoko ocenione projekty badawcze, w których osiągnięcia wnioskodawców i jakość proponowanych badań była poniżej wszelkich możliwych standardów. Ktoś te projekty oceniał, ktoś znajdował życzliwych recenzentów.

Niemożliwe, żeby jedna, dwie lub nawet trzy osoby oszukały całe środowisko naukowe.

.Podobnie jest z nadawaniem stopni, tytułów naukowych, a także innych ważnych zaszczytów. Kilka miesięcy temu wiele emocji wywołała próba nadania stopnia doktora prezesowi Business Center Club. Gdyby do tego doszło, szkody dla nauki nie byłyby wielkie. Nie stałoby się nic złego poza kompromitacją instytucji oraz obniżeniem już i tak niskiego prestiżu stopnia doktora. Natomiast nadawanie habilitacji lub profesury osobom niekompetentnym pracującym na uczelniach lub w instytutach badawczych przynosi ogromne szkody.

Trudno sobie wyobrazić, że ktoś, kto tak jak Antoni W., tytuł profesorski uzyskał na podstawie książki, która wcześniej była podstawą do nadania doktoratu innej osobie, będzie promował wysokie standardy etyczne i merytoryczne. A w procesie oceny jego dorobku, oprócz superrecenzentów Centralnej Komisji wspomnianych w tekście Pytlakowskiego, brało udział kilku recenzentów rady wydziału oraz cała kilkudziesięcioosobowa rada, która jednomyślnie wnioskowała o nadanie tytułu.

.Wrócę na chwilę do nieudanego doktoratu prezesa Business Center Club, który, mimo że od czasu ujawnienia nieprawidłowości minęło kilka miesięcy, wciąż jest w mediach oskarżany o „kumoterstwo, hucpę i obniżanie standardów”. Ale oskarżenia kierowane są w niewłaściwą stronę. Prezes BCC nikogo nie oszukał, rada wydziału wiedziała, komu powierza obowiązki promotora i recenzentów i kogo powołuje do komisji doktorskiej. Promotor wiedział, co zostało przedstawione jako rozprawa, recenzenci ocenili tekst, który im doktorant dostarczył, a komisja doktorska oparła się na opiniach recenzentów. Żadna z wymienionych osób nigdy nie wspomniała, że została wprowadzona przez prezesa w błąd. To nie prezes powinien być oskarżany, lecz osoby, które z racji pełnionych funkcji podejmowały decyzje lub opiniowały osiągnięcia kandydata.

W środowisku akademickim jest wiele osób wartościowych i sprawiedliwych, promujących wysoką jakość i pilnujących standardów, rzadko jednak decydują się one ingerować poza swoim bezpośrednim otoczeniem. Uważają, że to nie ich instytut, nie ich dziedzina nauki, nie ich wydział i że nie będą się wtrącać w cudze sprawy. To nie są cudze sprawy. Opinia publiczna nie odróżnia instytucji naukowych, skandale psują reputację wszystkim, nie tylko tym, którzy je wywołują.

Także w instytucjach, o których mowa w reportażu, są ludzie uczciwi. Niestety, są oni zdominowani przez samców alfa uprawiających „wielką politykę naukową”. Uczciwym brak odwagi cywilnej i siły politycznej, żeby się przeciwstawić. Czasem nawet prywatnie wyartykułują swoje wątpliwości, ale szkoda im czasu, aby walczyć.

Wygodniej jest nie widzieć i nie słyszeć. Najsmutniejsze jest to, że podobne postawy przyjmują nie tylko szeregowi członkowie rad naukowych. Podobnie zachowują się liderzy ważnych instytucji powołanych do troski o jakość środowiska.

W lutym 2014 r. na prośbę CK napisałem opinię w sprawie pierwszego odwołania Radosława R. od decyzji Rady Naukowej IBS PAN. W swojej opinii zwróciłem uwagę na podejrzane podobieństwo wszystkich trzech recenzji wykonanych dla Rady Naukowej. Miesiąc później swoją opinię wraz z zawiadomieniem o podejrzeniu zmowy wysłałem do pani Minister Nauki i Szkolnictwa Wyższego, do przewodniczącego CK i do Komisji do Spraw Etyki w Nauce. W grudniu przypomniałem pani Minister o sprawie, załączając do listu informacje prasowe o toczącym się śledztwie. Dowiedziałem się później, że mój list został przekazany kolejno: prezesowi PAN, Dziekanowi Wydziału Nauk Technicznych PAN i wreszcie przewodniczącemu Rady Naukowej IBS PAN, która miała ponownie rozpatrzyć wniosek o nadanie habilitacji Radosława R. Przewodniczący o moim liście poinformował Radę Naukową dopiero po zakończeniu procedury habilitacyjnej, „aby zachować obiektywizm Rady podczas głosowania”. Poinformował też Dziekana Wydziału Nauk Technicznych, że postępowanie odbyło się „w pełni zgodnie z obowiązującymi przepisami”.

Do tego, aby w końcu odpowiedzialne instytucje zareagowały, konieczne było ujawnienie zdobytych przez prokuraturę materiałów kompromitujących niektóre osoby zaangażowane w przewód habilitacyjny. Nie wystarczyła pozbawiona elementów sensacji merytoryczna opinia wskazująca na nieprawidłowości.

.Środowisko samo nie zdejmie klapek z oczu, trzeba mu je zerwać.

Rada Wydziału Zarządzania Uniwersytetu Warszawskiego mimo dwóch pozytywnych recenzji i pozytywnej rekomendacji komisji doktorskiej w tajnym głosowaniu, przy 26 głosach przeciw i tylko trzech głosach za, odmówiła nadania prezesowi BCC stopnia doktora. Nie słychać było opinii, że wynik tego głosowania był kolejną kompromitacją profesury — nie prezesa BCC — lecz dziekana, promotora, recenzentów i całej rady wydziału. Rada powołała recenzentów, a potem głosowała wbrew ich rekomendacji. Czy to znaczy, że rada nie wiedziała, kogo powołuje, i przez pomyłkę powołała osoby niekompetentne? Czy może recenzenci zawiedli oczekiwania rady i jej werdykt był wotum nieufności wyrażonym recenzentom przez radę? Czy rada uznała, że recenzenci są niekompetentni, a może, że ją oszukali? Niezależnie od odpowiedzi na te pytania, w krajach anglosaskich uznano by, że promotor i recenzenci poważnie naruszyli zasady akademickiej uczciwości.

Jednak postępowanie utytułowanych osób nie było przedmiotem dyskusji w środowisku akademickim. Także media unikały komentarzy na temat kwalifikacji moralnych osób, które być może spotykają się na rautach z szefami wydawnictw. Po decyzji rady wydziału media obrzuciły prezesa BCC kolejną porcją oskarżeń. Poza wywiadem, w którym profesor Grażyna Skąpska negatywnie oceniła postawę jednego z recenzentów, przewodniczącego Rady Głównej Nauki i Szkolnictwa Wyższego (RGNiSW), nie było głosów krytycznych na temat faktycznych sprawców skandalu, czyli profesorów firmujących przewód doktorski. Nie było też słychać w środowisku akademickim opinii, że osoba, która straciła twarz, nie może być twarzą środowiska i zajmować najwyższego wybieralnego stanowiska w polskiej nauce. Co więcej, nikogo nie raziło nawet to, że portal RGNiSW został wykorzystany do prywatnej polemiki z profesor Skąpską.

.Nie wiem, jaki będzie dalszy rozwój wydarzeń w sprawach skandalu w środowisku informatycznym. To, co się dotychczas wydarzyło, sugeruje, że jeśli problemy ujawnione w artykule Pytlakowskiego uda się rozwiązać, będzie to wyłącznie zasługą policji i prokuratury. Z tą i z wieloma podobnymi sprawami środowisko naukowe nie umiało samo sobie dotychczas radzić i chyba wciąż nie ma woli, żeby się z tymi problemami zmierzyć. Ale nie da się uzdrowić szkolnictwa wyższego i nauki rękami prokuratorów. Instytucje odpowiedzialne za sprawy poruszone w artykule muszą do końca wyjaśnić wszystkie wątpliwości.

Nie chodzi tylko o ukaranie lub odsunięcie od władzy tych, którzy zostali przyłapani na oszustwach, ale poznanie mechanizmów i identyfikację osób, których świadome działania wspierały lub tylko umożliwiały bezproblemowe działanie oszustów. Potrzebne są bardzo odważne działania. Bez nich wciąż będzie brakowało pieniędzy na badania, ich jakość będzie dalej spadać, opinia o środowisku będzie coraz gorsza, aż w końcu podatnicy uznają, że nie ma sensu nas finansować.

Leszek Pacholski

Materiał chroniony prawem autorskim. Dalsze rozpowszechnianie wyłącznie za zgodą wydawcy. 25 lipca 2015