Postępowy dogmatyzm
Publicyści komentujący sytuację w Polsce pozostają w zasadzie w pełnej zgodzie co do tego, że w ostatnim czasie mierzymy się w naszym kraju z postępującą radykalizacją przekonań. Mówi się o dwóch obozach, prorokując, że niedługo nie będą miały one sobie już nic wzajem do powiedzenia. Napawać przy tym może zdziwieniem pewna nierównomierność w zdawaniu relacji z występków każdej ze stron. Zauważyć bowiem da się deficyt opinii, którym towarzyszyłaby ambicja zreferowania podstawowych grzechów, jakich dopuszcza się ta strona, którą nazwać można postępową, czy też inaczej (co wnosi niestety pewien element polityczny, którego o tyle chciałbym uniknąć, że sugeruje związek z jedną tylko partią polityczną) nowoczesną.
Nie jest to kwestia przypadku. Nie chodzi tu także o to, że ideologiczny establishment nie dopuszcza takich opinii do obiegu, dławiąc je w zarodku. Nie, otóż z pewnych racjonalnych względów już u samych podstaw stanowisko strony nienowoczesnej — nazwijmy ją, mimo pewnych nieścisłości, konserwatywną — napotyka wewnętrzne problemy, przez które nie radzi sobie z wymogami, jakie zwyczajowo stawiamy propozycjom światopoglądowym.
* * *
.Heroldzi obu opcji przedkładają nam pewną ofertę postrzegania rzeczywistości, która nie tylko z powodzeniem opisuje świat interakcji społecznych, tj. daje nam konkretną wizję tego, jak to wszystko wygląda, jak jest „naprawdę”, ale i wskazuje właściwe zachowanie, projektuje normy, mówi, jakie działanie jest słuszne, a jakie nie. Każda z propozycji ma w tym sensie wymiar kompletny, nie tylko diagnozuje choroby, ale uczy nas jednocześnie, jak należy je leczyć.
Konserwatywni wydają się przy tym oświadczać dodatkowo, że siatka światopoglądowa, której są szczęśliwymi posiadaczami, jest kompletna, nie znajduje żadnych dziur, poglądy — niczym włókna — przeplatają się wzajemnie, zazębiają, tworząc spójny (filozofowie powiedzieliby „koherentny”) obraz rzeczywistości, idealnie ją odwzorowując. Ich wizja jest kompletna, a tym samym wyzbywa z szeregu wątpliwości, które mogą miotać zagubionymi w przesiąkniętej techniką rzeczywistości XXI wieku.
Pozycja ta obarcza konserwatywnych szczególną trudnością — tym bowiem, czego w ostatecznym rozrachunku przychodzi im bronić w toku dyskusji, jest niesprzeczność i spójność własnych założeń. Liczona w dziesiątkach wieków historia filozoficznych zmagań nie napawa w tym kontekście pomyślnymi rokowaniami. Stworzenie konceptu, który jest adekwatny do rzeczywistości, nie jest nazbyt ogólny, a przy tym cechuje go zupełność i koherentność, nie wydaje się możliwe; antynomie (sprzeczności), prędzej czy później, zawsze wychodzą na jaw. W ujęciu drugiej strony ostatecznie grzebać ma to roszczenia do prawdziwości czy słuszności każdego stanowiska, które wyraża aprobatę wobec trwałości i spójności tkanek, z jakich składają się systemy ideologiczne.
Kwestie te stają się wyraźne, gdy przystawić je do którejkolwiek z tych debat, przewijających się przez szeroko rozumiane media, w których pojawia się bezpośrednie, bardziej lub mniej oczywiste, odniesienie do sfery wartości. Odwołująca się do tradycji chrześcijańskiej strona konserwatywna nijak nie potrafi pogodzić postulatu miłości do bliźniego z napiętnowaniem jakiejkolwiek z grup społecznych. I nie chodzi tu tylko o jaskrawe egzemplifikacje, takie jak stosunek do pedofilów czy homoseksualistów, często wrzucanych nawet do jednego worka. Właściwie każdy bardziej wyraźny opór, któremu towarzyszą jakieś działania kontrakcyjne, może być oskarżany o sprzeczność z chrystusowym postulatem nadstawiania drugiego policzka. Pomijając i ten przykład — wydaje się, że i gorliwi chrześcijanie nie traktują go dosłownie — niekonsekwencja wciąż jawnie wdziera się w system konserwatywnych. Prawo do życia a kara śmierci, szacunek do dzieła stworzenia a jego nadmierna eksploatacja, przekonanie o niezbywalnej wartości jednostki względem jej stosunku do kolektywu — to tylko kilka przejawów tego samego zjawiska. Opozycjom tym — mimo niezliczonych starań próbujących przeciwdziałać takiemu stanowi rzeczy — nie sposób wyznaczyć złoty środek i podjąć decyzje jednoznacznie przesądzające wszystkie przypadki. Co rusz wprowadza się więc wyjątki od reguł, które wydawały się mieć charakter ostateczny.
Tak też konfrontacji z realiami naszych czasów nie wytrzymał postulowany przez katolików pomysł, w zgodzie z którym zabronione jest współżycie w celu innym niż prokreacja. Aprobowana przez Kościół metoda kalendarzyka małżeńskiego, która — mimo wszystkich tłumaczeń mistyfikujących jej istotę sprowadza się ostatecznie do dopuszczenia kopulacji bez intencji wykraczających poza samą tylko wolę spełnienia aktu miłosnego — jest tu koniecznym ustępstwem, które pozwala utrzymać nić porozumienia między wymaganiami doktryny a naturą ludzką. Kompromis znów odbywa się kosztem ponoszonym w niezwykle cennej walucie — spójnością i jednoznacznością aprobowanych twierdzeń. Warto zauważyć, że z biegiem lat chrześcijańscy moralizatorzy coraz łatwiej sięgają po tę monetę.
Nadto przekonaniu o słuszności jakiejś idei towarzyszy często chęć deprecjonowania kontrprzykładów, które w ogólnym rozrachunku wcale by jej nie falsyfikowały. Wydaje się natomiast, że oświadczając np., iż Polacy to wielki naród, któremu należy się podziw i szacunek, nie trzeba koniecznie wybielać wszelkich dowodów historycznych wpadek i głosić, że nie było w naszych dziejach takich zdarzeń, których ocena moralna jest jednoznacznie negatywna. Oczywiście, inną kwestią jest kładzenie nacisku na odpowiednie elementy tworzenia wizerunku historycznego. Konserwatywni są skłonni przyznać, że Polakom błędy się przytrafiały, swoją zaś niechęć do ich roztrząsania tłumaczą funkcją pedagogiczną — nie ma co się nad tymi rzeczami rozwodzić, bo umniejszają budowaniu postawy patriotycznej, w złą stronę ukierunkowują potencjał miłości do ojczyzny i właściwie niczemu nie służą. Tym samym niejednokrotnie wychodzi na jaw kolejna sprzeczność ich rozumowania, tym razem w stosunku do przekonania o doniosłym znaczeniu prawdy jako wartości samej w sobie.
.Konserwatywni na ogół dzielą z fundamentalistami pomysł, że są depozytariuszami większej prawdy, która jest wartością per se, do której nakłaniać można, korzystając ze sposobów, które same w sobie nie są dobre, ale które ku dobru prowadzą. Wynika to z przekonania o możności ustawienia wartości na jednorodnej skali, niczym kresek na termometrze. Uzyskujemy dzięki temu pewność moralną, wiemy, czy lepiej jest przechodzić na czerwonym świetle, czy oglądać pornografię, albo czy gorszym czynem jest śmiać się z rudych, czy złorzeczyć żonie. Przekonanie, że każdy taki spór można z góry jednoznacznie przesądzić, przeczy — jak uczył już w latach sześćdziesiątych poprzedniego wieku Leszek Kołakowski — istotnym intuicjom moralnym, wysoko cenionym w naszej kulturze. Jego zdaniem lepsza jest taka etyka, która dopuszcza pewną niekonsekwencję, pozostawia swobodę, możliwość balansowania. Etyka, która nie ma ambicji pozbawienia naszego życia moralnego wszelkich wątpliwości.
Sytuacja nowoczesnych wydaje się lepsza. Otwarcie demonstrują oni hasła aprobujące pluralizm, wolność światopoglądową, różnorodność czy przekonanie o braku nieskazitelnych autorytetów. Nie muszą bać się zarzutów o sprzeczność głoszonych twierdzeń, ponieważ ich świat w założeniu jest sprzeczny. Pozycja ta wydaje się znajdować swój pełen wyraz w haśle „wszystkie kultury są równe”. Zasadzie tej — którą z zachowaniem interesującego mnie kontekstu można ująć też w formułę: „wszystkie doktryny / poglądy są równe” — wspomniany filozof poświęcił fragment tekstu, wydany w 1980 r., opatrzony tytułem Szukanie barbarzyńcy. Złudzenia uniwersalizmu kulturalnego. Mając na uwadze nabierającą tylko na sile aktualność tego eseju, jak i celność przedstawionych w nim rozważań, pozwolę sobie sparafrazować przedstawioną tam argumentację.
* * *
.Od czasu Obecności mitu wiele prac Kołakowskiego wyraźnie zdawało się potwierdzać ten sam zamiar, towarzyszący całej właściwie jego twórczości — wykazać ideologiczne zaplecze stojące za postawami, które w założeniu mają być wolne od wartości. Tak też we wskazanym tekście polski filozof wywodzi, że postawa głosząca kulturalny uniwersalizm, powstrzymujący się od oceniania rozmaitych kultur, nie jest wolna od wartościowania i w linii prostej stanowi schedę myśli chrześcijańskiej. Kołakowski uważał, że do istoty funkcjonowania tej religii należy metodyczne wręcz wątpienie, przekonanie o możności balansowania między dwoma opcjami, dla których próżno szukać syntetycznego zestawienia. Niezwykłe dzieło epoki oświecenia i związany z nim postęp cywilizacyjny naszej kultury warunkowany jest tym, że to na gruncie zinstytucjonalizowania wiary w Jezusa Chrystusa, nie żadnej innej, dopuścić można było jednocześnie opozycje tak jawnie przeciwstawne: człowieczeństwo Syna Bożego przeciwko jego boskości, wolność przeciwko predestynacji, Bóg-Stwórca rozmawiający z diabłem w księdze Hioba przeciwko Bogu-Absolutowi, niewzruszonej Jedni na modłę Plotyna.
Pomijając tę sporną i kwestionowaną w literaturze konkluzję, trudno nie zgodzić się z innym wnioskiem. Tym, co wyróżnia kulturę europejską, wespół z jej duchem naukowym, jest umiejętność samokwestionowania i opatrzenia znakiem zapytania kwestii przyjmowanych za oczywiste. Ta kultura, jak pokazuje jej historia, jak żadna inna potrafi zanegować własne podstawy i zwrócić się przeciwko nim. Z różnymi skutkami. Co istotne, ostoją takiego stanowiska nie jest założenie, w zgodzie z którym wszystkie poglądy są równe — to bowiem niejako wtórny i wewnętrznie sprzeczny paradygmat tej myśli. U podstaw leży sąd o charakterze w pełni wartościującym — przekonanie, że postawa wolna od przesądów, kwestionująca wszelkie pewniki i nastawiona na wątpienie, jest więcej warta, jest wyraźnie lepsza, od postawy nastawionej na fundamentalizm, fanatyzm czy bezwzględne posłuszeństwo jakiejkolwiek ideologii.
Wyrażam przypuszczenie, że stanowisko to spotyka się z afirmacją u zdecydowanej większości nowoczesnych. Więcej, wydaje się, że sąd ten stanowi trzon szeregu argumentów przedstawianych konserwatywnym oponentom. Przyjęcie takiej postawy — jakkolwiek słuszne co do zasady — może jednak prowadzić do niezamierzonych skutków. Otóż zmywa ono z pola widzenia, że orientacja postępowych jest równie aksjomatyczna, co konserwatywnych. I dalej, że niejednokrotnie ich nastawienie cechuje równie niezdrowe przywiązanie do przyjmowanego schematu. Z tej też perspektywy zwolennicy zawieszania wartości popaść mogą w pułapkę, przed którą pragnę uczulić.
.Różnica między ortodoksją konserwatywnych a nowoczesnych polega na tym, że w przypadku tych drugich fundamentalizm zachodzi wobec specyficznego twierdzenia, dla którego jednak — jak dla wszystkich sądów wartościujących — trudno szukać racjonalnego uzasadnienia. Postępowi są w stanie bronić poglądu o konieczności zawieszania poglądów tak bardzo, że godzą we własne założenia, nie podając w wątpliwość wartości samego wątpienia. Nie bez powodu o skrupulatnym sceptyku trzeba powiedzieć, że winien po prostu milczeć. Konsekwentna niekonsekwencja jest również konsekwencją. Jeżeli bezrefleksyjnie podważam wszystko, istnieje ryzyko, że stanę się doktrynerem pokroju najgorszych zwyrodnialców w dziejach, odpornym na jakąkolwiek argumentację, a nawet wyrzekającym się własnych założeń.
* * *
.Powtórzę: grzechem, który kala nowoczesnych, jest nieusprawiedliwione przekonanie, że sądy ich wolne są od wartościowania. Gdy właściwsza, to jest: bliższa prawdzie — a ta jest niezbywalną wartością nie tylko naszej kultury — wydaje się taka postawa, która zdaje sobie sprawę ze swojego ocennego zaplecza.
Świątynią nowoczesnych jest uniwersytet, szczególne miejsce, w którym credo stanowi sąd aprobujący postawę wolną od fanatyzmu i uprzedzeń, zwróconą ku przyszłości, pozytywnie ustosunkowaną do zabiegu „zawieszania własnych poglądów”. Dobrze wyrażają tę ideę słynne słowa Isaaca Newtona, który pisał: „Jeśli widzę dalej, to tylko dlatego, że stoję na ramionach olbrzymów”. Newton dostrzegał doniosłą rolę protoplastów, jednak to nie ku nim zwrócone są jego oczy; olbrzymy są podstawą tylko, bazą, mocą, dzięki której może zmieniać i kształtować obraz rzeczywistości — bo to na nią, nie pod nogi, spogląda. Niejako w opozycji, zwolennik postawy konserwatywnej skłonny byłby natomiast powiedzieć, że gdziekolwiek spojrzy, tam chciałby widzieć ślad i obecność olbrzymów. Jakkolwiek i on chce kształtować rzeczywistość, mając na uwadze nieuchronność zachodzących w niej zmian, nigdy nie odrzuciłby drabiny, po której przyszło mu się wspinać, miast tego zabrałby ją ze sobą i z jej części budował świat.
Przywykliśmy do nieustannego kwestionowania idei trwale związanych z postawą konserwatywną: patriotyzmu, ksenofobii, resentymentu, przywiązania do Kościoła, buńczuczności. Co do niektórych (patriotyzm, poczucie przynależności religijnej), jakkolwiek niepodważanych co do zasady, wyrażane są często intencje pozbawiające ich cech dlań podstawowych — tym samym sprawia się, że stają się one ładną wydmuszką, niepraktycznymi skłonnościami, do których można ustosunkować się pozytywnie, negatywnie bądź w ogóle, podobnie jak do tego, czy lubi się kuchnię tajską albo czy odpowiada nam estetyka jazzu. Innym odmawia się jakiejkolwiek racji, samo przyznanie się do nich dyskwalifikuje adwersarza.
.Tworzy się często pozór brania pod uwagę racji drugiej strony, ignorując w rzeczywistości wszystkie argumenty, których wzięcie pod uwagę godzi w co istotniejsze postulaty ideowego manifestu drugiego obozu. W toku niezwykle trudnej dyskusji o migrantach zupełnie deprecjonuje się na przykład uczucie lęku przed innymi. Powiada się: „Ubogie Polaczki, nie jeździliście po świecie i żyjecie w ciemnogrodzie, ulice zachodnich miast od lat tętnią różnorodnością, i nie tylko nie prowokuje to wyraźnych konfliktów (ostatnie wydarzenia to incydenty), ale i wydaje się, że kulturowe zróżnicowanie przekłada się na powszechnie dostrzegalną wzajemną życzliwość i miłe usposobienie — towary jakże deficytowe w naszym kraju”. Tak pojmowana tolerancja nie dopuszcza strachu jako argumentu, podkreślając, że ten wywodzi się z niewiedzy i braku doświadczenia. To jednak tak, jakby w wesołym miasteczku dziecko, które zapiera się rękami i nogami przed wejściem do wagonika, wpychać na siłę do rollercoastera, powtarzając: „Zobaczysz, przejedziesz się i strach zniknie, myślę, że może ci się nawet spodobać”. Pewnie, po stu przejazdach większość przestanie się bać, niektórym się spodoba, ale będą i tacy, którzy zapamiętają gwałt wobec ich woli i jasnej deklaracji.
Oczywiście, argument ten nie może mieć charakteru przesądzającego, pamiętać trzeba, że niejednokrotnie prawa, które dziś uważamy za oczywiste, były wprowadzane niejako na siłę, wbrew opinii większości — tak z zakazami polowań na czarownice czy w niektórych przypadkach rezygnowania z kary śmierci. Wydaje się też, że w omawianym sporze siła tej racji nie jest tak istotna jak wielu innych, zdecydowanie bardziej doniosłych. Nie zaszkodzi jednak zwrócić uwagę na brak dyskusji w tym zakresie. U podstaw tego niedostatku często znajduje się to, że nowocześni nie dostrzegają, a konserwatywni boją się przyznać, że do ich propozycji ideowych wpisane są uczucia. I tak, postępowi wykazują skłonność i sympatię ku każdemu novum, w myśl jednego z ich naczelnych, przyjmowanych przezeń przynajmniej implicite hasła: „nowe jest zawsze lepsze”. Konserwatyzm natomiast w swojej istocie wyraża nie tylko niechęć do zmian, ale i strach przed nimi, w stałości i pewności widząc nadzieje na poradzenie sobie z lękiem. Zresztą, również i nowocześni się boją — ich trwoży jednak stagnacja, bezruch.
* * *
.Gdy ziemia konserwatywnych znajduje się pod ostrzałem, bazy nowoczesnych, tj. tolerancja, otwartość, krytyczność, eurocentryzm, praworządność, dialog, stoją nienaruszone. W zasadzie każda próba podważania tych ideowych postulatów dowodzić musi zaściankowości oraz totalitarnych zapędów, skazując przy tym na bycie Jerzym Janowiczem polskiej debaty politycznej — kimś, o kim wspomina się przy okazji kolejnych skandali, którego właściwa działalność niknie w cieniu pozaboiskowych afer. Wątpiąc w wartości istotne dla konserwatywnych, zaświadczamy jednocześnie o swojej przynależności do najlepszej europejskiej tradycji, wewnętrznie ukierunkowanej transgresji, pozwalającej pytać o świętości w duchu wolnym od fanatyzmu. Tym, w co wątpić jednakowoż nie można, jest sama wartość wątpienia. Broń, z której celują nowocześni, jest nienaruszalna. Gdyby przystawić sprawy do rycerskiego pojedynku, w którym wojownicy są dysputantami, a ich miecze zespołem twierdzeń aksjologicznych, nowocześni byliby tymi, którzy obijają tak samego przeciwnika, jak i jego oręż, zmniejszając siłę jego rażenia, tępiąc go. Konserwatywni natomiast albo zasłaniają się przed co potężniejszymi uderzeniami, albo odpłacają się ciosami, zadawanymi jednak tylko w korpus, lękając się niejako skruszenia broni oponenta.
W licznych debatach telewizyjnych niejednokrotnie pojawia się postulat przyjęcia obiektywnego punktu widzenia. Nie można tracić z pola widzenia, że obiektywność ta nie jest światopoglądowo neutralna, postawa „naukowa”, pełna wątpliwości, to postawa nowoczesnych. Sytuacja przypomina prezentowane w Gwiezdnych wojnach podejście rycerzy Jedi do przepowiedni o nadejściu wybrańca mającego przywrócić równowagę Mocy. Wspierając szkolenie Anakina Skywalkera, filmowy zakon zupełnie ignorował fakt własnej supremacji, bez namysłu zakładając, że to ich postawa stoi na straży naturalnego, obiektywnego porządku, a upragnione osiągnięcie równowagi tożsame będzie z ich dominacją. Sama idea dialogu, założenia racjonalności komunikacyjnej i porozumienia jako wartości jest takim samym wyborem jak opowiedzenie się po stronie konserwatywnej. To nigdy bezstronność.
Sporadycznie mamy do czynienia z działaniami przeciwnymi — kiedy pryncypializm zarzucany jest drugiej stronie nie przez nowoczesnych, lecz przez konserwatywnych. Jakkolwiek wykazaniu, że jest on właściwy im obu, służy niniejszy tekst, trudno nie zwrócić uwagi na pewnego rodzaju ironię tej sytuacji. Oskarżając postępowych o doktrynerstwo (najczęściej o tzw. „lewactwo”), konserwatywni zupełnie zapominają bowiem, że przyjęty przez nich schemat afirmuje przekonanie o wyższości postawy dogmatycznej. Oczywiście, dopuszcza się szerszy lub węższy zakres swobody, w ramach którego można wątpić czy także się różnić, jednak wzorcowa w tej propozycji postawa to każdy bezpośredni przejaw tzw. osobowości kodeksowej, czyli takiej, która z aprobatą odnosi się do wszelkich prób stworzenia spójnego, zupełnego i zhierarchizowanego obrazu rzeczywistości.
Nowocześni stoją wobec dylematu: przyznać, że dokonują sądów wartościujących, aksjomatycznie zabarwionych, czyli powiedzieć tyle co: „postawa wstrzymująca się od dzielenia kultur na lepsze i gorsze jest lepsza od pozostałych nastawień”, bądź uznać, że faktycznie wszystkie kultury — a przez to choćby i postawy politycznie zorientowane — są równe, nie ma żadnych prawideł, które bezwzględnie determinowałyby decyzje, czyli de facto skazać się na porażkę wobec braku możności skutecznego podważenia stanowiska konserwatywnych. Druga opcja jest oczywiście praktycznym paraliżem, uniemożliwiającym debatę. W świecie braku racji każda opcja jest przypadkowym strzałem, jak w pewnym odcinku serialu South Park, w którym najważniejsze decyzje światowej ekonomii uzależnione są od tego, w którym fragmencie koła fortuny przewidującego różne działania (np. „nacjonalizuj”, „pozwól upaść”, „opodatkuj bogatych”) padnie w wyniku konwulsyjnych odruchów ciało umierającego kurczaka.
Wyrażając przekonanie o niezbywalnej wartości zasady „wszystkie kultury i doktryny są równe”, stwierdza się tak naprawdę przynależność do pewnego ideowego metapoziomu, afirmującego własną wyższość. Tolerancja taka to brak negatywnego nastawienia do tych, którzy przyznają się do jakiegoś systemu, prezentowana jednak z pozycji, która sama uważa się za lepszą. Nowocześni nie lubią tak przedstawiać sprawy, praktycznie bowiem równa to ich z tymi, o których przed chwilą orzekli — oczywiście nie wprost — że są gorsi.
Nie sposób wyobrazić sobie system wartości, który by się sam nie potwierdzał. Każdy światopogląd, nawet ten, który rości sobie pretensje do bycia neutralnym (a może zwłaszcza taki), musi zawierać normę wyrażającą przekonanie, że jest lepszy od innych. Ujmowana jest ona jednak w inny sposób, nigdy bezpośrednio, inaczej można by zarzucić jej arbitralność. Przyjmuje się na przykład formułę, zgodnie z którą „wizja świata jest tym lepsza, im bardziej przystaje do rzeczywistości”. Kolejno natomiast, najróżniejszymi metodami, przedstawia się mniejsze lub większe prawdy, liczne przykłady takiej zgodności.
Z podejrzliwością podchodzić należy do tych ruchów religijnych, które wyrażają absolutną tolerancję, których przedstawiciele skłonni byliby powiedzieć, że z pełną akceptacją i brakiem poczucia wyższości patrzą na inne próby zjednania z absolutem. To tak, jakby powiedzieć: „Wszedłem na szczebel wyżej niż inni i, ku mojemu zdziwieniu, okazało się, że każda z propozycji ideologicznych jest dokładnie na tym samym poziomie. Wracam więc na dół i wybieram buddyzm jako sposób na życie, w takiej kulturze bowiem przyszło mi się wychować, a prezentowana w nim wizja świata najlepiej odpowiada moim gustom”. Wypowiadając sąd o tym, że weszło się wyżej i zobaczyło równość wszelkich religii/kultur/ideologii politycznych/estetyk, nie sposób zapomnieć o tym, gdzie się było. Nie sposób zanegować tego, że w jakimś aspekcie bytowało się z czymś, co jest prawdą „bardziej” czy chociaż — jest mniej nieprawdą.
.Spora część argumentów, które prezentuje strona nowoczesna, daje się ująć w formułę zarzucania oponentom fundamentalizmu. Wykazuje się nie tylko sprzeczności rozumowania konserwatywnych, ale i bezrefleksyjne przywiązanie do pewnych arbitralnych propozycji. Przykładem może być tutaj wytykanie zakazu korzystania z prezerwatyw. I faktycznie, godzi w nasze intuicje moralne domniemywanie związku tej reguły z poszanowaniem życia; wydaje się on tak odległy, że trudno dziś nie odnieść wrażenia, iż legitymacja tej zasady ma charakter tylko historyczny — chodzi o przywiązanie do pewnego stanowiska, de facto bronionego nie ze względu na bezpośrednie uczucie wyrządzania zła przy nieczynieniu mu zadość, ale ze względu na wzorce, które go przekazały. W takich i podobnych przypadkach nowocześni często podnoszą, że druga strona nie potrafi wątpić, że właściwie nie warto nawet z nimi na ogół rozmawiać, bo jakakolwiek argumentacja i tak nic nie wskóra, konserwatywni nie potrafią bowiem zadać sobie trudu postawienia podstawowego pytania: „a może nie mam racji?”.
Powtórzyć trzeba, że z tym samym problemem zmaga się druga strona. Wskazując, że terytorium sporu między konserwatywnymi a postępowymi stanowi grunt należący do tych pierwszych, mam właściwie na myśli to, że to strona konserwatywna zdecydowanie częściej broni swojego stanowiska. To jej twierdzenia są kwestionowane. Schemat argumentacyjny nowoczesnych niejednokrotnie ogranicza się natomiast do negowania, do wykazywania i podważania pryncypializmu oponentów. Nie jest jednak rozsądnym utrzymywać, że stanowisko postępowych nosi znamiona nihilizmu, a jego funkcjonowanie ogranicza się do aktów bezmyślnej negacji. Nie, jest ono opatrzone taką samą dawką pewności i podobnie nasycone aksjomatami. Aksjomatyka ta zaciera się w polu widzenia, ponieważ hasło „wszystkie poglądy są równe” tworzy fikcję braku zaplecza ideologicznego. Tworzy omam kontaktu z prawdą, ułudę, zgodnie z którą jesteśmy w mniejszym błędzie niż ci, którzy twierdzą inaczej. W istocie jest to jednak arbitralny pogląd jak każdy inny, tak samo poddający się krytyce i tak samo posiadający pewne instytucje, mające go uprawomocniać.
* * *
.Nawet pomijając wskazane trudności, sama idea kulturalnego uniwersalizmu nie zawsze jest przez nowoczesnych traktowana konsekwentnie; nierzadko ich postawa prowadzić musi do przykrego wniosku, że mamy do czynienia z aberracją naczelnej zasady postępowych, przybierającą formułę: „wszystkie systemy wartości są równe, choć konserwatywni mojej cywilizacji przedstawiają propozycję trochę gorszą od innych”. Godzi w założenia ideologicznej neutralności zgoda na budowę kolejnych meczetów, do których to pomysłów światopoglądowy establishment odnosi się z czcią należną każdej wierze, przy jednoczesnym ironizowaniu, a także deprecjonowaniu pomysłów tworzenia sacrum konserwatywnych naszej kultury — jaskrawym przykładem celebra wokół katastrofy smoleńskiej (nieustannie zastanawia mnie, jaki tor przybrałaby dyskusja, gdyby w kwietniu 2010 r. przed Pałacem Prezydenckim miast krzyża postawiono indiański totem, instalację tęczy albo wieżę z półksiężycem).
Nowocześni z pewną lubością podważają stanowiska przedstawicieli własnej tradycji, ze zrozumieniem i empatią odnosząc się do tych kultur, które znane są im pośrednio lub wcale. Przyczyn jest pewnie sporo. Jednoznacznie wydaje się narzucać po pierwsze, to, że mówiąc o innych obyczajowościach, nowocześni posługują się abstraktami, które pozostają bez większego wpływu na ich życie. Słusznie przy tym zwraca uwagę Kołakowski, że: „Ktokolwiek powiada w Europie, że wszystkie kultury są równe, normalnie nie miałby ochoty, żeby mu odcinano rękę, kiedy oszukuje przy podatkach, albo by mu zaaplikowano biczowanie publiczne — czy ukamienowanie w wypadku kobiety — jeśli uprawia miłość z osobą, która nie jest jego legalną żoną (lub mężem). Powiedzieć w takim przypadku „takie jest prawo koraniczne, trzeba respektować inne tradycje”, to powiedzieć w gruncie rzeczy „u nas to by było okropne, ale dla tych dzikusów to w sam raz” (…). Po drugie, postępowi afirmują sąd, zgodnie z którym gorsi od tych, którym przychodzi żyć w zaściankowej rzeczywistości nieustannie manipulowanych obrazów, są ci, którzy mają dostęp do „prawdy” i są jej blisko, nie chcą jednak lub nie potrafią po nią sięgnąć. Postulat powszechnej życzliwości wobec wszystkich chwieje się w posadach.
Przedstawicieli postawy nowoczesnej, którzy zaczynają mówić o „innych” i „naszych”, coraz częściej cechują uprzedzenia i brak życzliwości wobec konserwatywnych, którzy — wyczuwając koniunkturę — przejmują ich rolę, regularnie wspominając o potrzebie zgody i warunkach kompromisu. Oczywiście, jeszcze inną kwestią są próby urzeczywistniania idei, czy to jednej, czy drugiej strony, w analizowanym aspekcie chodzi o hasła niesione na sztandarach. Tu znów rodzą się kolejne problemy — konserwatywni bowiem w zasadzie winni wystrzegać się konsensu. Skoro twierdzą, że wiedzą, jak jest naprawdę, i dysponują odpowiednimi środkami do osiągnięcia dobrobytu, nie ma sensownego uzasadnienia, by ze swoich dążeń rezygnowali tylko wobec kaprysu tych, którzy chcą się liczyć, tkwiąc jednak w założeniowym błędzie.
.Przybierająca na sile popularność postaw konserwatywnych wynika między innymi z tego, że konserwatywni budują swój kapitał na coraz wyraźniejszych pęknięciach ideologicznych postawy nowoczesnych. Zarzucając oponentom, że widzą świat w biało-czarnych barwach, że zapomnieli o istotnej wartości wątpienia, postępowi sami wyrażają niekontestowane przeczucie, w zgodzie z którym, po pierwsze, rzeczywistość społeczna daje się dwubiegunowo podzielić, po drugie, że tkwi coś z gruntu niepoprawnego w postawie wszystkich tych, którzy nie dzielą ich podejścia. Samo przyznanie się do postawy konserwatywnej jest stygmatyzowane niczym piętno bezbożnika w kulturze arabskiej. Prowadzi to wszystko do przyjęcia przez nowoczesnych możności zhierarchizowania wartości, do uznania, że w imię większej prawdy, prawdy relatywizmu, dopuszczać się można mniej istotnych grzeszków, a to dla celu uświęcającego środki. Sprzeczność i niespójność z kanonem wyrażanych przy tym wartości jest tutaj nie do przeoczenia.
Właściwe wydaje się przeto rozważenie, czy — w obliczu coraz bardziej zgrzytającego ścierania się różnych propozycji światopoglądowych, darząc sympatią kulturową różnorodność i dostrzegając coś pozytywnego w pluralizmie jako takim — nie warto mieć na uwadze, że chcąc uniknąć otchłani nihilizmu, należy otwarcie afirmować wartości, które za postawą taką się kryją, a więc przyznać się do wiary w ważność idei uniwersyteckich, z którymi idzie w parze aksjologiczne zaplecze, równie nienaruszalne i równie fundamentalne co postawa konserwatywnych, nie tracąc oczywiście z pola widzenia, że dla owego „lepiej” brak innego argumentu niż poparty intuicją subiektywny wybór. Wbrew umierającym nadziejom różnice między wyróżnionymi stronami nie są rudymentarne, stanowią tylko inny sposób radzenia sobie z tymi samymi, zamierzchłymi i konstytutywnie ludzkimi problemami.
* * *
.Na końcu chciałbym odnotować, że esej powyższy w istotnym stopniu inspirowany jest myślą Leszka Kołakowskiego i nawiązuje do jego twórczości, zwłaszcza takich pozycji, jak: Pochwała niekonsekwencji (esej), Etyka bez kodeksu, Obecność mitu, Szukanie barbarzyńcy. Złudzenia uniwersalizmu kulturalnego, Neutralność i wartości akademickie, Jeśli Boga nie ma…
Adam Olczyk