Dla pokolenia 20. latków Powstanie Warszawskie to ich kotwica tożsamości
.Niektórzy dostosowują swoje plany wakacyjne do Rocznicy. Niczym dostosowanie wyjazdu na działkę czy na kajaki do finału piłkarskiego Mundialu. W „Godzinę W” chcą być – nie: oni muszą być – w Warszawie. A jeszcze lepiej tak ułożyć sobie plany wakacji, by być w ich mieście (w ich mieście!) kilka dni wcześniej. Aby wziąć udział w grach ulicznych, koncertach, inscenizacjach, udzielać się w wolontariacie.
Nagle Warszawa nie jest miastem słoików, jak obraźliwie nazywała ich jedna z gazet, ale ich miastem. Warszawa żyje w tych dniach energią młodych ludzi. Ciekawe – i mam wrażenie umykające uwadze socjologów – zjawisko.
Dla nich, dla 20. latków nie jest najważniejsze, że Powstanie zostało przegrane. Znają fakty, ale odrzucają dużą część interpretacji. Utożsamiają się z bohaterami. Także za sprawą świetnej pracy tych wszystkich, którzy nie pozwolili, aby zapomnieć. Przez te wszystkie długie lata. Dziś to oni podtrzymują ten mit.
Polityka? Nie jest ważna. Nie gwiżdżą Hannie Gronkiewicz-Waltz, ale też jej nie klaszczą. Składają hołd żyjącym jeszcze uczestnikom Powstania. Mają szacunek dla Jana Ołdakowskiego i ekipy Muzeum Powstania Warszawskiego. Nie, polityka nie ma tu nic do rzeczy. Choć być może wystąpią, jeśli prezydent miasta już po wyborach samorządowych zdecyduje się na postawienie pomnika żołnierzy radzieckich w ich mieście, pomnika żołnierzy, którzy powstańcom nie pomogli. Ich powstańcom.
Znajdują wreszcie kotwicę tożsamości. Bez niej przypominają rzucane na wodę łodygi. Mają do czego się odnieść, mają kogo – godność, honor, ojczyzna, zasady – naśladować. Przynajmniej spróbować.
* * *
.Dlaczego nie inna data? Dlaczego nie inne wydarzenie? Dlaczego nie inni bohaterowie, inny mit?
11 listopada to jednak już zbyt daleko. Historia ważna, acz bez takich emocji.
4 czerwca to jednak zbyt blisko. Dla wielu – jednak to nie jest ich święto. Szczególnie po tegorocznych uroczystościach, po strefach zero, strefach dostępu do dzielnic ich miasta. Bo Barack Obama… Tak jakby zamykano całe śródmieścia Londynu, Paryża czy Rzymu z powodu podobnej wizyty. Po tym, gdy z 4 czerwca uczyniono święto elit. Tak jakby nie można było wykorzystać estrady zbudowanej dla oficjeli na koncert dla mieszkańców, już gdy oficjele sobie pojadą. Nie, 4 czerwca – to nie jest ich święto.
3 maja. Tak. Godne, radosne, mądre święto. Trudne, jak trudna jest demokracja. Dalekie. Jednak bez szczególnych emocji.
To 1 sierpnia staje się ich dniem. Czasem ich bohaterów. Czasem ich deklaracji. Wyrażanej tak, jak wyraża się w tym wieku – graffiti, koszulką, akcjami na fejsbuku, wspólnym wypadem na mecz Polonii, w trzeciej lidze…
* * *
.Obserwuję ich radość. Radość odnalezionej tożsamości. Niekoniecznie wyjadą na zmywak. I niekoniecznie – co wcale nie będzie dla wszystkich przyjemne – z oślą akceptacją zaaprobują świat zostawiany im przez tych, którzy wiedzą, że inaczej się nie dało ułożyć spraw publicznych.
Ciekawe pokolenie.
Po tym, co widzę w tych dniach na ulicach Warszawy – być może pierwsze po 1989 r. pokolenie wyrazistej tożsamości. Odnalezionej poniekąd trochę przez przypadek, trochę z racji braku innych wzorców, w wydarzeniach siedemdziesiąt lat wcześniej.
Eryk Mistewicz
30 lipca 2014