Ewa CZACZKOWSKA: "Żyd od Jezusa Miłosiernego"

"Żyd od Jezusa Miłosiernego"

Photo of Ewa K. CZACZKOWSKA

Ewa K. CZACZKOWSKA

Dziennikarka, historyk. Przez wiele lat pracowała w „Rzeczpospolitej”. Adiunkt w Instytucie Edukacji Medialnej i Dziennikarstwa UKSW. Autorka książek m.in. „Kardynał Wyszyński. Biografia”, „Siostra Faustyna. Biografia Świętej”, „Cuda Świętej Faustyny”. Laureatka nagrody dziennikarskiej im. Biskupa Chrapka „Ślad” oraz czterech Feniksów - nagrody Wydawców Katolickich.

Ryc.: Fabien Clairefond

zobacz inne teksty Autorki

.Był czterdziesty pierwszy dzień powstania warszawskiego. Niemieckie „krowy” od wielu dni niszczyły Śródmieście. Jeden z pocisków uderzył w kamienicę przy ulicy Marszałkowskiej 60. Bomba, rujnując dwa piętra, zatrzymała się nad pokojem Pereca Willenberga. Zrezygnowany, przysypany białym pyłem leżał na łóżku, gdy do mieszkania wpadł jego syn Samuel, który na chwilę opuścił powstańcze stanowisko.

– Prosiłem tyle razy, aby tata zszedł do piwnicy! Ale tata zawsze się upierał, że woli być na górze niż zasypany żywcem. – Samuel Willenberg do dziś pamięta tamtą scenę i tamte słowa sprzed siedemdziesięciu lat.

Perec uległ synowi, a może raczej ugiął się pod presją świadomości, że nad sufitem wisi pocisk moździerzowy. Zanim zeszli do piwnicy, chwycił jeszcze pudło z farbami, pędzlami, węglem i ołówkami. A synowi zapowiedział, że skoro i tak wszystko się kończy, on przestanie udawać niemowę. Sąsiadom wyjaśni, że zaczął mówić w wyniku szoku, który wywołało uderzenie bomby.

Gdy nazajutrz Samuel Willenberg przyszedł odwiedzić ojca, zastał go na klatce schodowej po lewej stronie oficyny. Otoczony sąsiadami, malował na suficie obraz. Szybko i sprawnie. Kawałkiem węgla narysował głowę Chrystusa na tle krzyża, między ramionami którego umieścił trzy słowa: „JEZU, UFAM TOBIE”. U dołu po prawej zostawił podpis: „Rysował B. Pękosławski 11-go Września 1944 r.”.

– Ludzie byli wstrząśnięci. Zapadło milczenie, a potem zapanowała radość – opowiada Samuel Willenberg, który nie był zaskoczony tematem obrazu. Takich i podobnych wizerunków Jezusa Miłosiernego jego ojciec namalował dziesiątki. Ale uprzednio czynił to na zamówienia. Teraz zrobił spontanicznie, nieproszony przez nikogo. Czy dlatego, że wiedział, jak słowa „Jezu, ufam Tobie” przymnażają nadziei wierzącym w Chrystusa? A może on sam szukał tej nadziei?

Wieść o rysunku Chrystusa szybko rozniosła się między ukrywającymi się w piwnicach. Również w sąsiednich budynkach, połączonych ze sobą podziemnymi przejściami. Jedni rozprawiali o malarzu, który doznał „cudu” i z wdzięczności za odzyskanie mowy namalował Chrystusa. Inni cieszyli się, że obraz Jezusa będzie odtąd chronił ich i kamienicę.

Od dnia gdy artysta malarz Żyd Perec Willenberg, ukrywający się w czasie wojny pod nazwiskiem Baltazar Karol Pękosławski, namalował w warszawskiej kamienicy obraz Chrystusa, mija w tym roku siedemdziesiąt lat.

Przy ulicy Marszałkowskiej 60, tuż obok Teatru Polonia, stoi ten sam pięciopiętrowy budynek. W podwórku oficyny jest ta sama kapliczka z figurą Matki Bożej, przy której w czasie powstania mieszkańcy domu wspólnie się modlili. Nie ma tylko ołtarza polowego, przy którym księża odprawiali msze święte, co utrwalił na zdjęciach porucznik Marian Grabski, pseudonim „Wyrwa”, fotograf walczącej Warszawy.

Dwaj hydraulicy w roboczych kombinezonach wychodzą z klatki, w której powinien być obraz Willenberga. Zapewniają mnie, że tu go nie znajdę. Ale jest! Niewidoczny jedynie dla oczu, które go nie szukają. Musi być przecież w tym miejscu: pod burą dyktą, na której ktoś, bynajmniej nie z sympatii, domalował słowo „Jude”, gwiazdę Dawida, krzyż i kilka bohomazów. Może nie wiedział, że Chrystus to der Jude? W ten sposób niszczeje obraz Chrystusa z napisem „Jezu, ufam Tobie” – świadek powstania warszawskiego i początków rozwoju kultu Bożego Miłosierdzia, w czym ma swój udział żydowski malarz.

zdjęcie

.Większość okien w obskurnej oficynie straszy pustką. Od klienta sklepu z awangardową odzieżą, który jest zapowiedzią lepszych czasów, jakie dopiero mają nadejść dla całego budynku, dowiaduję się, że miasto, będące właścicielem oficyny, przygotowuje jej generalny remont. Czy odrestauruje i umożliwi oglądanie obrazu, w którego historii splątały się polskie i żydowskie losy?

Na razie oglądam wizerunek na zdjęciach wykonanych, zanim jeszcze został zakryty płytą, prowizorycznie chroniącą przed zniszczeniem. Wierna kopia obrazu znajduje się w Muzeum Powstania Warszawskiego. 29 lipca 2013 roku odsłonił ją dziewięćdziesięcioletni Samuel Willenberg, syn Pereca. – Byłem bardzo wzruszony. To był powrót do tego, co przeżyłem – mówił mi w lutym 2014 roku, przed przyjazdem do Polski na premierę filmu o nim samym Samuel, w reżyserii Jana Kidawy-Błońskiego.

zdjęcie

.Samuel Willenberg był więźniem w obozie zagłady w Treblince, z którego nie miał prawa wyjść żaden Żyd. Niemcy zagazowali tam prawie dziewięćset tysięcy osób. A jednak 2 sierpnia 1943 roku dwustu więźniów wznieciło bunt, kilkudziesięciu udało się zbiec. Willenberg jest ostatnim z żyjących uciekinierów.

Gdy po wyjeździe z Polski w 1950 roku po raz pierwszy przyjechał do Warszawy trzydzieści trzy lata później i jechał tramwajem ulicą Marszałkowską, ze zdziwieniem zobaczył, że kamienica pod numerem 60 stoi. Wprawdzie bez żeliwnych balkonów i z innym zwieńczeniem elewacji, ale jest cała. Jeszcze bardziej był zdumiony, gdy wszedł do oficyny i odkrył, że nad schodami do piwnicy zachował się obraz. Nie wiedział wówczas, że przy odświeżaniu klatki, co wprawdzie zdarzało się rzadko, robotnicy dbali, by osłonić twarz Chrystusa. „Tu zdarzył się cud, a właściwie dwa cudy” – mówili starsi mieszkańcy kamienicy, zanim jeszcze powiedział, że jest synem tego, który namalował obraz. Pierwszym było to, że malarz „odzyskał” mowę, a drugim, że dom ocalał.

– Kamienica, w którą przed 11 września trafiły cztery „krowy”, nie została zniszczona, a Niemcy po powstaniu jej nie spalili – mówi Samuel Willenberg, który widział, jak niemieccy żołnierze, zgodnie z rozkazem Hitlera, niszczyli Warszawę tak, by nie został z niej kamień na kamieniu.

Również Joanna Brańska, nieformalna kustoszka pamięci o Perecu Willenbergu i Chrystusie z ulicy Marszałkowskiej 60, przypomina sobie spotkania z mieszkańcami oficyny.

– Przetrwanie budynku i ocalenie życia wiązali z obrazem – wspomina rozmowy z początku lat 90., gdy jako historyk sztuki i założycielka Towarzystwa Przyjaźni Polsko-Izraelskiej zainteresowała się historią Willenbergów.

zdjęcie

.Z tych, którzy przy Marszałkowskiej 60 przeżyli wojnę, nie ma już nikogo. Inni nic nie słyszeli, a może jako dzieci nie słuchali wspomnień rodziców. Krawiec z pracowni na pierwszym piętrze budynku, którą prowadzi od ponad trzydziestu lat, jest sceptyczny: – Sąsiednia kamienica, pod numerem 62, też przetrwała powstanie, a obrazu w niej nie było. Budynek pod numerem 58 miał uszkodzony tylko front – wylicza.

Ale czy nie jest cudem to, że Zagładę przeżył Perec Willenberg? I to, że przeżył Samuel? Najpierw ucieczkę z obozu w Treblince, a później powstanie?

.Perec Willenberg był jednym z około dwudziestu ośmiu tysięcy Żydów, którzy w czasie okupacji ukrywali się w Warszawie po aryjskiej stronie. Nie wiadomo, ilu z nich przeżyło. W wypadku Pereca Willenberga słowo „ukrywał się” nie jest precyzyjne.

Ukrywał swoją tożsamość pod fałszywym nazwiskiem Baltazar Karol Pękosławski, ale nie mieszkał w ukryciu. Miał kenkartę, oficjalnie wynajmował pokoje, żył ze sprzedaży obrazów. Było to możliwe, gdyż miał tak zwany dobry wygląd. „Był średniego wzrostu, miał piękne siwe włosy, nosił wąsy i okulary. Trochę wyglądał jak artysta, trochę jak patriarcha” – Samuel w tym opisie ojca zapomniał o jego dużych niebieskich oczach.

.Na jednym ze zdjęć Perec Willenberg w garniturze i w krawacie stoi z pędzlem przy sztaludze. Syn nie bez powodu porównywał go z wyglądu do Ignacego Paderewskiego. Przed niemieckim rasizmem, który wszystkich Żydów skazywał na śmierć, Pereca chronił wygląd zewnętrzny, ale zdradzała mowa.

– Ojciec mówił z silnym rosyjskim akcentem. – W pamięci syna zachował się jego charakterystyczny głos. – Podczas okupacji wszystko co obce było bardzo podejrzane.

Akcent Willenberga wiązał się z jego pochodzeniem. Był Litwakiem. Wprawdzie on, rocznik 1874, urodził się już w Makowie Mazowieckim, ale jego przodkowie pochodzili z rosyjskiej strefy osiedlenia, czyli terenów Litwy i północnej Białorusi, gdzie carskie ukazy pozwalały osiedlać się Żydom.

Na co dzień rozmawiali po rosyjsku. Byli bardziej zasymilowani niż Żydzi w Królestwie Polskim, na tereny którego przybywali od XIX wieku. Pereca Willenberga, syna handlarza zbożem, od najmłodszych lat najbardziej zajmowało rysowanie. „Cudownym dzieckiem” nazwał go znany pisarz i tłumacz Nahum Sokołow, jeden z liderów ruchu syjonistycznego. Na talencie Pereca miał się poznać malarz Wojciech Gerson, gdy Perec w 1893 roku rozpoczął studia w warszawskiej Szkole Sztuk Pięknych. Po studiach wyjechał do dynamicznie rozwijającej się Łodzi, w której jedną trzecią z około sześciuset tysięcy mieszkańców stanowili Żydzi.

zdjęcie

.Wśród żydowskich właścicieli fabryk i banków było wielu mecenasów kultury i sztuki. Perec Willenberg musiał dobrze się czuć w tym wielokulturowym mieście, o kilku pięknych synagogach, z bogatym życiem literacko-artystycznym.

Jednak stamtąd wyjechał, a dokładna data i przyczyna wyjazdu nie są znane. W pamięci Samuela zachowała się rodzinna opowieść o tym, że po rewolucji 1905 roku ojciec musiał uciekać z Łodzi, gdyż władze carskiej Rosji wydały na niego wyrok śmierci z powodu związania się z ruchem socjalistyczno-niepodległościowym. Wydaje się to o tyle wątpliwe, że wtedy nie mógłby od 1910 roku studiować w Akademii Sztuk Pięknych w Petersburgu, co sfinansowało mu żydowskie towarzystwo „Ika”. Pewną datą jest styczeń 1916 roku, gdy w Częstochowie Perec otworzył szkołę rysunku. Znajdowała się na piętrze kamienicy przy alei Najświętszej Maryi Panny 13 – głównej ulicy miasta – przy skrzyżowaniu z ulicą Dojazd (dzisiaj Piłsudskiego). To był bardzo dobry okres w twórczości Pereca Willenberga. W 1913 roku miał wspólną wystawę malarstwa z Romanem Kramsztykiem, trzy lata później pokazywał swe płótna razem z obrazami Stanisława Wyspiańskiego, a w 1919 roku również Jacka Malczewskiego i Leona Wyczółkowskiego3. Z tego okresu pochodzi jedna z niewielu zachowanych przedwojennych prac Willenberga datowana na 1913 rok: portret drzemiącego Żyda. Być może znalazł się on na jednej z wystaw.

W Częstochowie w 1919 roku Perec Willenberg poślubił młodszą o dwadzieścia cztery lata pielęgniarkę Maniefę Popow, z pochodzenia Rosjankę, która dla męża przeszła na judaizm. Mieli troje dzieci: Itę urodzoną w 1919 roku, Samuela, zwanego Samkiem, urodzonego w 1923 roku i Tamarę urodzoną w 1936 roku. Dwoje starszych odziedziczyło po ojcu talent malarski. Rodzina żyła skromnie, w wynajętym mieszkaniu przy ulicy Fabrycznej. W domu rozmawiali po polsku.

„W piątek wieczorem jedliśmy śledzie, chałkę, żadnych luksusów. Kuchnia była koszerna, ale bez przesady” – wspominał Samuel.

Willenbergowie chodzili do synagogi, świętowali szabat, ale nie byli ortodoksyjnymi Żydami. „Tradycja była, kiedy były pieniądze” – podsumowuje żartobliwie sytuację finansowo-religijną syn Pereca.

U Willenbergów pieniądze były, gdy ojciec uczył rysunku w Zawodowej Szkole Rolniczej w Częstochowie, a dodatkowo prywatnie udzielał lekcji rysunku i malował obrazy na zamówienia. Kiedy jednak przyjął zlecenie na dekorację częstochowskiej synagogi, zrezygnował z pracy w szkole.

– Zapłatę dostał w wekslach z długim okresem wykupienia. Musiał je wcześniej sprzedawać, aby było na życie, i tracił na tym bardzo dużo – opowiada syn.

.Perec Willenberg dekorował trzy synagogi: w Częstochowie, Piotrkowie Trybunalskim i Opatowie. Zrobił to w swoim autorskim stylu, nad którym pracował długie lata.

„Żydzi nie mieli nigdy swojego stylu, dlatego że nie wolno było przedstawiać człowieka ani w rzeźbie, ani w rysunku, ani w malarstwie. Styl ojca polegał na szczególnym liternictwie. Z liter hebrajskich zaczął tworzyć kompozycje, stylizował litery” – tłumaczył Samuel Willenberg.

– Jego styl ornamentyki złożony był ze stylizowanych hebrajskich liter, roślin i elementów architektury – precyzuje Joanna Brańska, historyk sztuki.

zdjęcie

.Dekoracje Willenberga można oglądać dziś jedynie w dawnej synagodze w Piotrkowie Trybunalskim, która służy za siedzibę biblioteki publicznej. Fragmenty polichromii z około 1935 roku – zwoje Tory, sylwetki lwów – są wyjątkowym tłem dla regałów z książkami. Na tablicach Dekalogu, który Bóg podyktował Mojżeszowi na górze Synaj, dokładnie w miejscu, gdzie piąte przykazanie nakazuje: nie zabijaj – widać dziury po kulach. Tu Niemcy rozstrzeliwali piotrkowskich Żydów.

Po synagogach w Częstochowie i Opatowie, zniszczonych w czasie wojny, zachowały się jedynie zdjęcia plafonów i ścian zdobionych także fragmentami tekstów biblijnych, równie dekoracyjnymi jak inne elementy ornamentyki. Na jednym ze zdjęć na rusztowaniu pod sufitem stoi, oderwany na chwilę od pracy, mistrz Willenberg.

Synagogę w Opatowie, miasteczku na Kielecczyźnie, Perec Willenberg zaczął dekorować w 1938 roku. Z czasem się tu nawet przeprowadził. Tu też zastała go wojna, której wybuch dla Żydów oznaczał kres ich świata. Dla Pereca Willenberga nieodłączną częścią tego świata była żydowska sztuka religijna. Aby przeżyć, zaczął malować sakralne obrazy chrześcijańskie – Chrystusa, Matkę Bożą, świętych. Sprzedawał je okolicznym chłopom, w czym pomagał mu Samuel, który z matką i siostrami dołączył do ojca na początku 1940 roku. Żydzi w Opatowie dość długo mogli poruszać się swobodnie. Dopiero w maju 1942 roku Niemcy zamknęli ich w getcie. To prawdopodobnie w tym czasie z polecenia Judenratu Perec malował portrety niemieckich żandarmów. Likwidacja getta nastąpiła 20 października 1942 roku. Wcześniej znajomy Polak o nazwisku Karbowniczek skontaktował Willenberga z opatowskimi księżmi, którzy wyrobili rodzinie nowe dokumenty. Perec dostał tożsamość zmarłego w Opatowie Baltazara Karola Pękosławskiego, o rok młodszego od Pereca. Maniefa Popow, w której papierach mąż zatarł przejście na judaizm, pojechała z córkami do Częstochowy, by je tam ukryć. Na krótko wróciła do Opatowa, a kiedy znów znalazła się w Częstochowie, córek w wynajętym mieszkaniu nie było. „To pani nie wie, że one były Żydówkami?” – zapytała gospodyni, informując, że zabrała je granatowa policja.

– Po tym wydarzeniu załamałem się, nie chciało mi się żyć. – Samuel tłumaczy, dlaczego wrócił do getta w Opatowie i dał się zawieźć do Treblinki.

.Ale nie trafił do komory gazowej. Podając się za murarza, został przydzielony do Sonderkomanda, które uprzątało trupy i rzeczy po nich. Tam „wśród stosu rozrzuconej garderoby po zagazowanych ludziach” znalazł „małe paletko młodszej siostrzyczki i spódniczkę starszej”.

zdjęcie

.W tym czasie matka przebywała w Głowie niedaleko Łodzi, gdzie pracowała w fabryce Norblina. Natomiast Perec Willenberg ukrywał się w Warszawie. Z kenkarty wystawionej 7 stycznia 1943 roku na nazwisko Baltazar Karol Pękosławski wynika, że mieszkał przy ulicy Wielkiej 11, nieistniejącej dziś, a przed wojną prostopadłej do ulicy Świętokrzyskiej. Kiedy w sierpniu 1943 roku po ucieczce z Treblinki odnalazł go syn, Perec mieszkał już przy ulicy Grójeckiej 104. Pod numerem 17 wynajmował pokój od pani Berkan. Udawał niemego. To z powodu owego niedobrego akcentu, który zdradzał pochodzenie. „Każde zdemaskowanie okupione było szeregiem przykrości. Często byłem szantażowany i okradany. (…) Pewnego dnia zatrzymał mnie na ulicy jakiś chuligan. Zaciągnął mnie do bramy i zabrał mi wszystko, co miałem przy sobie. Nie darował mi nawet marnej chusteczki do nosa” – Samuel spisał to, co opowiadał mu ojciec pod nieobecność gospodyni, gdy mogli ze sobą swobodnie rozmawiać. Poza tymi rzadkimi godzinami Perec porozumiewał się z synem, pisząc na kartce. Zachowywanie milczenia nie było łatwe. Kilka razy miał wpadki, cztery razy z tego powodu zmieniał mieszkanie.

Przez cały czas pobytu w Warszawie Perec Willenberg utrzymywał się z malowania obrazów. Wykonywał je na prywatne zamówienia, sprzedawał do sklepów z dewocjonaliami. Miał nawet planszę z wydrukowanym tekstem: „PRZYJMUJE ZAMÓWIENIA NA PORTRETY OLEJNE RĘCZNE MALOWANE Z FOTOGRAFJI LUB Z NATURY CENY BARDZO PRZYSTĘPNE ARTYSTA-MALARZ NIEMOWA”. Poniżej był adres i dopisek: „Jak się mówi do mnie nie bardzo głośno to słyszę i rozumię”. Ludzie myśleli, że niemowa także nie słyszy, dlatego krzyczeli mu do ucha tak głośno, że bał się, iż naprawdę ogłuchnie.

Perec najwięcej zamówień miał na obrazy sakralne. – W czasie okupacji dużo lepiej zarabiał niż przed wojną – mówi Samuel Willenberg, który pomagał ojcu w sprzedaży obrazów.

Wystarczało na wynajęcie pokoju i pomoc finansową synowi i żonie, która odwiedzała go co dwa tygodnie.

Gdy Samuel po raz pierwszy wszedł do pokoju ojca przy Grójeckiej, zobaczył przy oknie sztalugi z rozpiętym płótnem. „Widniał na nim obraz Chrystusa w białych szatach. Z Jego serca wychodziły dwie smugi – biała i czerwona. Na dole był napis »Jezu, ufam Tobie«. Obok, na podłodze, nie dokończony obraz Matki Boskiej Częstochowskiej o brązowej twarzy, w złotej koronie. Na jej prawym policzku były dwa cięcia, na ręku trzymała dzieciątko Jezus. Naokoło stało jeszcze kilka nie dokończonych obrazów i szkiców”. Namalowany rok później przez Pereca Willenberga vel Baltazara Karola Pękosławskiego obraz Jezusa z napisem „Jezu, ufam Tobie” nad zejściem do piwnicy przy ulicy Marszałkowskiej 60 nie był zatem ani jedyny, ani pierwszy.

– Ojciec namalował ich dziesiątki, może więcej – szacuje Samuel, którego postać i rysy twarzy mają wiele z wizerunków Jezusa Willenberga. – Służyłem ojcu jako model.

„Pomyśl, Samku – powiedział kiedyś Perec do syna – jakie dziwne są koleje życia ludzkiego. Ja, który swoje życie poświęciłem na tworzenie stylu żydowskiego, stylizując hebrajskie litery. Ja, który malowałem synagogi, dekorując ich plafony w stworzonym przeze mnie stylu. Ja, który lubowałem się w malowaniu typów żydowskich, maluję teraz Jezusy i Matki Boskie.

– Tato, ty nadal malujesz Żydów” – odpowiedział mu syn.

zdjęcie

.Nie wiadomo, kiedy Perec Willenberg narysował pierwszy obraz Jezusa Miłosiernego. Ale wiadomo, że miał jakiś wzór, według którego malował, a który otrzymał w sklepie z dewocjonaliami. Można się domyślać, że był to obrazek Jezusa Miłosiernego, czyli drukarska odbitka obrazu Eugeniusza Kazimirowskiego z 1934 roku albo jednego z późniejszych obrazów. Od wybuchu wojny bowiem siostry ze Zgromadzenia Matki Bożej Miłosierdzia wieszały w klasztornych kaplicach wizerunki Jezusa Miłosiernego innych autorów. Odbitki tych obrazów z tekstem Koronki do Bożego Miłosierdzia na rewersie szybko rozchodziły się po całym kraju. Tak było również w kaplicy klasztornej przy ulicy Żytniej w Warszawie, gdzie w lutym 1941 roku powieszono obraz namalowany przez siostrę Lucyllę Zabielską. Natomiast w listopadzie 1942 roku pojawił się tu drugi obraz Jezusa Miłosiernego pędzla Stanisława Kaczora-Batowskiego ze Lwowa, który głowę Chrystusa umieścił na tle krzyża, a w jego ramiona wpisał słowa: „Jezu, ufam Tobie”. Ten wizerunek tak bardzo siostrom przypadł do gustu, że obraz siostry Lucylli przekazały do klasztoru na Grochowie. W klasztorze przy ulicy Żytniej był jeszcze jeden obraz Jezusa, gdy Baltazar Karol Pękosławski vel Perec Willenberg przyszedł tu z synem.

– To było w 1944 roku – wspomina Samuel. – Przyszliśmy z ojcem obejrzeć obraz Jezusa Miłosiernego namalowany przez Jana Stykę. Zaprezentował w nim zupełnie inne podejście do tematu: promienie biały i czerwony były rozproszone. To był bardzo piękny obraz.

Perec za pośrednictwem Samuela rozmawiał z przełożoną klasztoru o sztuce. Siostra odwiedziła nawet pracownię malarza przy ulicy Grójeckiej.

Według leksykonu żydowskich malarzy, opracowanego w języku jidysz tuż po wojnie przez Józefa Sandlera, Perec Willenberg namalował obraz dla klasztoru przy Żytniej.

– W kaplicy był już obraz, siostry nie miały potrzeby zamawiać kolejnego – zaprzecza Samuel Willenberg.

Obraz Styki prawdopodobnie wisiał nie w kaplicy, która sąsiaduje z klasztorem, lecz w tak zwanej małej kapliczce w głównym budynku klasztoru. Nie wiadomo, czy spłonął w czasie powstania, jak płótno Batowskiego, ale ta wersja wydaje się najbardziej prawdopodobna. Wiadomo natomiast, że Pękosławski znał kilka typów obrazów Jezusa Miłosiernego i wszystkie je malował. Głowę Chrystusa na tle krzyża z napisem u góry narysował węglem w kamienicy przy ulicy Marszałkowskiej 60. Natomiast obraz Jezusa z promieniami wychodzącymi z serca i napisem u dołu malował między innymi dla kościoła pod wezwaniem Świętego Stanisława w Siedlcach. Świadkiem jego powstawania był Samuel.

zdjęcie

.W maju 1944 roku przy sklepie z dewocjonaliami spotkał dwie panie z Siedlec, które przyjechały zamówić u jakiegoś artysty obraz Jezusa w nowym stylu. Samuel zaprowadził je na ulicę Grójecką. „Ojciec naszkicował im swojego niekonwencjonalnego Chrystusa. Na widok szkicu potrząsnęły z niezadowoleniem głowami. Nie chciały takiego Chrystusa, jak go sobie ojciec wyobrażał. Chciały, aby był taki jak na obrazach w sklepach z dewocjonaliami. To znaczy kiczowaty. Ojciec, widząc, że nie ma sensu z nimi dyskutować, naszkicował go tak, jak sobie życzyły. Tym razem były zadowolone. Transakcja została zawarta” – wspominał.

Od tej pory między Baltazarem Karolem Pękosławskim a Zofią Buszkowską, jedną z owych dwu kobiet, trwała korespondencja, która zachowała się do dzisiaj. W liście z 29 maja 1944 roku kobieta prosiła, aby Chrystus na obrazie „błogosławił całą ręką”, a nie dwoma palcami. Prosiła też, aby nad głową Chrystusa „koniecznie był krzyż, bo tradycja tego Obrazu mówi – Jezus schodzi z krzyża i idzie na świat, aby okazywać Swoje Miłosierdzie”.

Na siedleckim obrazie, którego zdjęcie się zachowało, nie ma tego motywu, co oznacza, że w dalszej korespondencji zamawiający od tego warunku odstąpili. Ktoś musiał im zwrócić uwagę, że był on sprzeczny z objawieniami siostry Faustyny, w których Jezus wyraził życzenie, aby słowa „Jezu, ufam Tobie” były umieszczone u dołu obrazu. W tym samym liście z Siedlec, z 29 maja 1944 roku, Perec był proszony o to, aby „włosy Chrystusa Pana nie były rude, ale blond”. A ponadto, aby czcionka napisu „Jezu, ufam Tobie” była brązowa i efektowna.

W liście z 20 czerwca Zofia Buszkowska martwiła się, że obraz będzie gotowy dopiero za trzy tygodnie, ale przyjmowała to ze zrozumieniem, gdyż „robota solidna nie może być pośpieszna”. Prosiła jeszcze, „aby promienie, tryskające z szaty Chrystusa, były powiewne, lekkie i długie, sięgały do ziemi”. Wyjaśniała, że na wielu obrazach widziała „ciężkie smugi, a czerwona była za silnej barwy”. Nie wiadomo, czy ta ostatnia uwaga dotyczyła obrazów Willenberga vel Pękosławskiego. W połowie lipca, czyli jeszcze przed wybuchem powstania warszawskiego, obraz był ukończony. Samuel pamięta, że do Siedlec pojechały dwa obrazy. Na drugim, namalowanym na prywatne zamówienie proboszcza parafii Świętego Stanisława, a był nim wówczas ksiądz Józef Kobyliński, jego ojciec namalował tylko głowę Chrystusa.

Listy z Siedlec adresowane były na ulicę Grójecką, ale już w maju Perec Willenberg przeprowadził się na Natolińską. Pani Berkan wymówiła mu pokój po tym, jak na początku marca na Grójeckiej pod numerem 77 Niemcy złapali Emanuela Ringelbluma, twórcę archiwum zbrodni niemieckich w getcie warszawskim. Samuel Willenberg przypuszcza, że właścicielka mieszkania domyślała się pochodzenia ojca.

.Po wybuchu powstania Perec przez kilka tygodni nie miał kontaktu z synem, który jako „Igo” walczył najpierw w batalionie „Ruczaj” Armii Krajowej, a następnie w Polskiej Armii Ludowej. Perec Willenberg w tym czasie dwukrotnie umknął śmierci. Raz, gdy budynek przy ulicy Natolińskiej 8 po uderzeniu bomby stanął w płomieniach, a on niemal nagi zdołał się z niego wydostać. Po raz drugi, gdy 10 września pocisk, który uderzył w kamienicę przy Marszałkowskiej 60, zatrzymał się nad wynajmowanym przez niego pokojem.

zdjęcie

.Perec Willenberg przeżył powstanie. Uciekł z kolumny cywilów, która trafiła do obozu przejściowego w Pruszkowie. Przedostał się do Głowna, gdzie mieszkała żona, i tam doczekał końca okupacji. Po wojnie zamieszkał w Łodzi. Powrócił do malarstwa żydowskiego. Malował obrazy, projektował ekslibrisy, pocztówki, witraże.

Zmarł na gruźlicę 7 lutego 1947 roku.

Maniefa Popow Willenberg zmarła w 1973 roku w Tel Awiwie.

Samuel Willenberg z żoną Adą (Krystyną) Lubelczyk-Willenberg, uratowaną z Holocaustu, w 1950 roku wyjechał do Izraela. Mieszkają w Tel Awiwie. Samuel przez kilkadziesiąt lat pracował jako geodeta, na emeryturze ukończył studia z zakresu rzeźby. Jest autorem cyklu rzeźb przedstawiających sceny z Treblinki. Miał wystawy w Polsce i Niemczech. Wyrzeźbił też pomnik Jana Pawła II pochylonego nad zwojami Tory. Cuda-swietej-Faustyny_Ewa-K-Czaczkowska,images_big,7,978-83-240-3131-3Trwają przygotowania do ustawienia go przed kościołem Świętego Augustyna w Warszawie, który znajdował się na terenie getta.

Ewa Czaczkowska

Tekst pochodzi z wyd.przez ZNAK książki Ewy Czaczkowskiej „Cuda świętej Faustyny” Ilustracje: Arkadiusz Jordan/WszystkoCoNajwazniejsze

Materiał chroniony prawem autorskim. Dalsze rozpowszechnianie wyłącznie za zgodą wydawcy. 31 lipca 2014