
"Siła narracji. Powrót do ogniska"
Dawno, dawno temu, daleko, bardzo daleko stąd, za siedmioma górami i siedmioma rzekami była kraina, w której ludzie żyli w zgodzie i harmonii. Mieli swojego przywódcę, którego sami wybrali spośród siebie. Ten o nich dbał i troszczył się, by nikomu niczego, co potrzebne, nie zabrakło. Szanował wszystkich swoich poddanych, a oni szanowali jego i oddawali mu należną cześć.
.I tak pewnie trwałaby ta sielanka do dziś, gdyby nie jeden, drobny, ale jak się później okazało w skutkach, znaczący fakt. Nagle i niespodziewanie dla wszystkich znalazł się człowiek, który stwierdził, że należy wszystko to, co mówi do nich wódz, jakoś zachować, bo ostatnio mówi dużo i nie sposób to wszystko zapamiętać.
Z początku wszyscy się cieszyli. Ale do czasu. Z biegiem dni, z każdym kolejnym miesiącem okazywało się, że wódz ciągle zmienia zdanie, że często nowymi pomysłami zastępuje stare pomysły i właściwie nigdy nie wypełnia tego, co obiecał, a tylko ciągle składa nowe obietnice. Ludzie już nie czuli się tacy szczęśliwi, już nie czuli się jak wybrańcy, którym nigdy nic złego się nie stanie, bo o nich zawsze się ktoś troszczy. Pismo, które miało być cudownym wynalazkiem, obróciło się przeciw nim. Już nie można było nimi tak łatwo manipulować. Wódz nie mógł już bezkarnie zmieniać zdania licząc, że poprzednia opowieść zostanie zastąpiona nową. Słaba pamięć podwładnych nie była już orężem gwarantującym sukces.
.Mijały wieki, ludzie zatopieni w księgach ciągle na nowo przypominali sobie to, co kiedyś usłyszeli, co im obiecano, co chcieli i zamierzali zrobić ich kolejni przywódcy. Księgi stały się dla rządzących istnym przekleństwem. Nie było takiego słowa, takiego zdania, w końcu takiej obietnicy, która nie zostałaby spisana i w odpowiednim momencie, w razie konieczności przypomniana. I jak poprzednio, lud trwałby w tym w najlepsze, gdyby znów nie pojawił się ktoś, kto i tym razem chciał w swej naiwności pomóc. Pomóc w tym, by myśl ich przywódców jeszcze lepiej dotarła do podwładnych, by już nie trzeba było się męczyć i ślęczeć nad pokrytymi kurzem księgami.
Wystarczyło włączyć magiczne pudło zwane telewizorem, by móc swoich przywódców widzieć i słyszeć. Już nie trzeba było sobie wyobrażać barwy głosu, gestykulacji i emocji, które towarzyszyły wypowiadanym słowom, obietnicom i zapewnieniom o lepszej i bezpieczniejszej przyszłości. Teraz już wszystko było bliskie, oczywiste i – co najważniejsze – każdy mógł się na nowo poczuć jak kiedyś, gdy ze swym przywódcą siedział przy jednym ognisku. Mógł swojego wodza oglądać, słuchać i dawać się porywać jego kolejnym opowieściom. Magia słyszanych słów zadziałała na nowo. Nie da się przecież nijak porównać słów, które od wodzów płynęły prosto do nich ze słowami beznamiętnymi, odczytywanymi z pokrytych kurzem ksiąg i innych drukowanych stron. I chłonąc te cudowne wizje, te pełne namiętności opowieści o lepszej przyszłości, wsłuchując się w głębokie i przekonywujące głosy, patrząc na postawne postaci, znów dawali się uwieść, znów przestali zaglądać do ksiąg.
.Historia zatoczyła koło. Szamani, wodzowie, przywódcy, dziś nazywani politykami, już wiedzieli: ich lud tylko słucha, ich lud nie czyta, a jeśli, to co najwyżej teksty, które mieszczą się w 140 znakach. Wystarczy wrócić do starych praktyk, przypomnieć sobie, jak to było, gdy ich podwładni, siedząc wspólnie przy ognisku, słuchali opowieści i wszystko, co o świecie wiedzieli, można było łatwo zdefiniować – wiedzą tyle, ile są w stanie zapamiętać. A są w stanie zapamiętać to, co opowiadający chcą, by zapamiętali na dłużej.
Kultura oralna właśnie tak brała w posiadanie swoich uczestników. Niekończąca się opowieść i narracja. Dziś można spokojnie zaryzykować stwierdzenie, że historia zatoczyła koło. Bo owszem wiele osób ciągle korzysta z tekstu pisanego. W każdej chwili może sięgnąć do druku, ale świadomi politycy doskonale zdają sobie sprawę, że przy obecnej ilości przekazywanych i otrzymywanych treści, wracanie i wyłuskiwanie tych konkretnych wcale nie jest takie łatwe. Polityczne treści programowe są trudne, skomplikowane i niezbyt przystępne, a co za tym idzie – wcale nie są prosto przyswajalne. Umiejętne wykorzystywanie mediów elektronicznych, czyli tych „mówionych”, na nowo pełni funkcję miejsca do wygłaszania swoich racji. I ten zdobywa silniejszą pozycję, który potrafi swoją opowieść przekazać tak, by była bardziej zrozumiała, bardziej przekonywująca i – co najważniejsze – by łatwo dało się ją powtórzyć.
Walter J. Ong w swojej Psychodynamice oralności pisze: Wypowiadana myśl musi przybrać kształt silnie zrytmizowany, równoważnych wzorców, powtórzeń lub antytez, aliteracji i anonsów, epitetów i innych środków formalnych, standardowych układów tematycznych, przysłów, które ciągle się słyszy i łatwo przychodzą na myśl, bo ukształtowano je właśnie, by łatwo było je przechowywać i przywoływać. To w jasny sposób pokazuje, dlaczego znani i najbardziej rozpoznawalni politycy to przede wszystkim Janusz Palikot, Stefan Niesiołowski, Tadeusz Cymański, Jacek Kurski czy Ryszard Kalisz, a obecnie jeszcze Paweł Kukiz. Mało kto byłby wstanie powiedzieć, co zawiera indywidualny program wyborczy każdego z tych polityków. Z całą stanowczością można jednak stwierdzić, że ich wypowiedzi są powszechnie znane i rozpoznawalne. Politycy zdają się doskonale rozmieć to, co opisuje dr Jacek Wasilewski: „programy (wyborcze) są zbiorem suchych, trudnych do zrozumienia postulatów. Większość ludzi nie ma ani czasu, ani ochoty, by się przez nie przedzierać. A jednak głosujemy w wyborach, a więc musimy mieć iluzję, że rozumiemy polityków. I oni nam to ułatwiają: tworzą dla nas odpowiednie narracje. Stajemy się bohaterami tej, która wyda nam się najbardziej wiarygodna i w którą łatwiej nam wejść”.
.Żeby tak się stało, polityk świadomy tych mechanizmów musi najpierw doprowadzić do tego, że jego wyborcy zaczną się z nim identyfikować. Najpierw, podobnie jak w czasach kultury oralnej, musi zgromadzić wokół siebie podobnie myślących, żeby w ogóle miał do kogo mówić. A nic tak nie zbliża jak stwierdzenie, że „on”, czyli polityk, myśli tak jak my, no i, co najważniejsze, doprowadzenie do takiej sytuacji, że słuchający dojdą do wniosku, że mówiący tak właściwie mówi to, co i my chcielibyśmy sami powiedzieć. Paul Zumthor, pisząc Właściwości tekstu oralnego zwraca uwagę na to, że poezja narracyjna i dramatyczna korzysta z wszelkiego rodzaju zabiegów pozwalających na zintegrowanie w ramach dyskursu redundantnych wyznaczników jego funkcji „fatycznej”: prospektywnej dygresji, retrospekcji, wyjaśnień, ornamentalnych zatrzymań, apostrof, wykrzykników, pytań retorycznych, przejść od „on”, „oni” do „ja”, „wy”, użycia rozkaźników, takich jak „spójrzcie”, „posłuchajcie”, opisowych uproszczeń, wyliczeń. Stąd powszechne sztuczne napięcie, pozwalające językowi zbaczać z wymaganej linearności wydarzeniowej.
Tyle, że te napięcia działają niemal w magiczny sposób. Doskonale wiedział i wie o tym nadal chociażby Jarosław Kaczyński, który w mistrzowski sposób, korzystając z tej wiedzy, potrafił gromadzić wokół siebie ludzi, których łączył nie tyle wspólny cel, co wspólny wróg. Przecież mówiąc do swoich zwolenników na wiecu w Gdańsku o politycznych przeciwnikach: my stoimy tu, gdzie staliśmy, oni stoją tam, gdzie stało ZOMO, w prosty i łatwo zapamiętywalny sposób określił, kto jest kim, kto ma jakie poglądy, kto jest prawy, a kto nie zasługuje na szacunek.
Zdaje się, że wiara w to, że ciągłe powtarzanie i ciągłe przypominanie, kto jest kim, sprawia cuda bywa u oralnych polityków tak ogromna, że Ludwik Dorn nie miał żadnych wątpliwości, że każdy w końcu stanie się jego zwolennikiem, bo przecież na kongresie swej partii mówił do zgromadzonych: kto nie jest przeciw nam, jest z nami, a nawet ci, którzy są przeciw nam, są z nami, tylko jeszcze o tym nie wiedzą, ale my im to uświadomimy. Działało perfekcyjnie. Bo nie trzeba było się zastanawiać, o co politykowi chodzi, jaki ma program, jak działa. Wystarczyło, że był po innej stronie, choć nawet nie wiadomo było, co oznacza ta druga strona. Należał do innego plemienia, które nie nosiło barw „naszej partii”. Bo tak funkcjonuje nasz umysł. Politycy świadomie lub nie korzystają z faktu, że pamięć to upakowany zbiór różnych opowieści, które rozpakowują się w kontakcie z odpowiednimi słowami kluczami. To działa trochę jak wyszukiwarka w Internecie. Trzeba wiedzieć, jakiej frazy użyć, by w naszej głowie role bohaterów i zdrajców rozdawały się same – takich kluczy, o jakich mówi dr Wasilewski, w obecnym politycznym przekazie funkcjonuje bardzo wiele. Jednym z nich jest ulubiony zwrot Andrzeja Dudy, który regularnie w kampanii wyborczej powtarzał, że Polska jest w ruinie, i że trzeba ją odbudować i oddać Polakom.
Tylko w praktyce nic to nie oznacza. Nie ma konkretów, czy ktoś z rządzących ma zarzuty, czy ktoś doszedł do władzy w nielegalny sposób, czy może rządzący popełniają przestępstwa, czy w jakimś stopniu nie działają demokratyczne mechanizmy wyborcze – w tej retoryce nie ma to znaczenia. Bo przecież słuchający wiedzą, co oznacza klika, która przywłaszczyła kraj dla siebie i dlaczego trzeba całe to towarzystwo rozgonić – jak powtarzał w trakcie kampanii wyborczej Paweł Kukiz. Mało kto próbował nawet zrozumieć, co kryje się za postulatem JOW-ów, na czym taki system polega, czym jest w praktyce. Przekaz zawierał jasną tezę – trzeba się ich pozbyć i dać władzę „naszym”. Choć jedyną przewiną tamtych jest to, że nie są „nasi”.
Świetnie pokazuje to zwykle moment, w którym polityk jednej partii przechodzi to innej lub wróg zawiera z nami koalicję. Mimo, że nikt nie zmienia poglądów, znika wrogość. Teraz mówi tak jak my. To, co ma wypisane w swoich programach i partyjnych założeniach, nie ma znaczenia, bo przecież skoro mówi tak, jak nasz przywódca, to już to wystarcza. Nie czytając wiemy tyle, ile słyszymy. Żeby ten przekaz był jasny, trzeba ciągle te opowieści podsycać. Nie powinno to nikogo dziwić.
.Obecna kultura polityczna czerpie z kultury oralnej całymi garściami. Wyrażenie oralne zawiera znaczny ładunek epitetów i innych środków formalnych, które zaawansowana piśmienność odrzuca jako uciążliwy i zbędny balast. I skoro, jak zauważa Walter J. Ong w Psychodynamice oralności, księżniczka musi być piękna, a dąb musi być twardy, to w opowieści politycznej oczywistość musi być oczywista, jak bogaci ludzie, jeśli mają pieniądze, to na pewno skądś je mają. A Donald Tusk, jeśli zamienił gabinet premiera na posadę w Brukseli, to jak szczur uciekł z tonącego okrętu, jakim jest w tej chwili nasz kraj.
Jeśli używanie takich zwrotów i określeń może wydawać się przesadą, to dobrze. Bo o przesadę tu chodzi. Nawet jeśli ona denerwuje, wywołuje irytację, to i tak najważniejsze jest to, że przekaz został zapamiętany, że znów słowo mówione wzięło górę nad tym, co napisane. Ta przesada może objawiać się też w innych wypowiedziach i wyrażeniach. Walter J. Ong uważa, że przesadne pochwały, właściwe dawnej, nacechowanej jeszcze oralnością, tradycji retorycznej są dla osób o zaawansowanej piśmienności uderzająco nieszczere, pompatyczne i komicznie pretensjonalne.
Może dlatego to jedno zdanie Lecha Kaczyńskiego po wygranych wyborach: Panie prezesie, melduję wykonanie zadania jednych tak zbulwersowało i zirytowało, a u innych wywołało euforię i jeszcze bardziej zbliżyło do zwycięzcy. Pamiętane jest do tej pory. Tak mocno, że wszyscy komentatorzy zastanawiali się, czy takie słowa padną też z ust Andrzeja Dudy, a skoro nie padły, to uruchomiły lawinę pytań dotyczących samodzielności prezydentury i ewentualnych podziałów w samej partii.
.Zostańmy jeszcze przy analizie kultury oralnej Waltera J. Onga, która może służyć jako wzornik do analizy oralności kultury politycznej, czerpiącej z tych zasad. Bo skoro w pierwotnej kulturze oralnej wiedza pojęciowa nie powtarzana na głos musiała szybko zanikać, dlatego społeczności oralne wkładają wiele energii w ciągłe powtarzanie tego, czego żmudnie uczono się przez wieki, to wnioski nasuwają się same.
Język polityków, zwłaszcza partii populistycznych, sugeruje, że skierowany jest głównie do tych, którzy rzadko sięgają do tekstów pisanych. Być może stąd tak wiele w politycznych przemowach można znaleźć odniesień do mów wygłaszanych przez starszyznę w kulturach oralnych. Tezy są wielokrotnie powtarzane i „ubierane” w odpowiednie, wpadające w ucho powiedzonka. Te natomiast mają się utrwalić i funkcjonować w świadomości bez konieczności sięgania po tekst. Tym bardziej, że zbyt dużo tekstu może tylko zmącić przekaz, który ma być jak najbardziej uproszczony. Kolejne wątki mogą tylko to utrudnić. O czym również pisze Walter J. Ong: oryginalność opowieści nie polega na wymyślaniu nowych fabuł, lecz na tworzeniu specyficznej aury z konkretnym audytorium. […] Kultura oralna wymaga bowiem reakcji audytorium, nierzadko żywiołowej. W tradycji oralnej występuje tyle wersji danego mitu – choćby nieco tylko odmiennych – ile jego odtworzeń, a ich liczba może rosnąć w nieskończoność.
Ta oryginalność jest doskonale widoczna podczas partyjnych wieców, konwencji i wystąpień sejmowych. Ta sama rzeczywistość i w gruncie rzeczy ta sama opowieść „obrasta” w nowe elementy i nowe zwroty. Dzięki temu zatacza coraz szersze kręgi, choć w gruncie rzeczy ciągle i na nowo opowiada o tym samym.
I o to właśnie chodzi, by jak najbardziej utrwalić jeden, konkretny przekaz. Choć należy stosować jak najwięcej zabiegów językowych, by został zapamiętany bez konieczności wnikliwego wczytywania się w sprawozdania z takich zjazdów i konwencji. Odbiorca, czyli w tym wypadku potencjalny wyborca, który jest pochłonięty swoimi sprawami, nie ma na głęboką analizę ani czasu, ani chęci. Wystarczy jednak, że słowem konkretnym i trafnym dotrze do niego przekaz, że polityk rozumie to jego codzienne zmaganie, szczegóły przestają mieć znaczenie. Opowieść jest przyswajalna i bliska. Walter J. Ong mówi o tym tak: Oralność zanurzona w świecie doświadczenia życiowego sytuuje wiedzę w kontekście ludzkich zmagań. Przysłowia i zagadki nie służą do zwykłego przechowywanie wiedzy, lecz skłaniają do intelektualnego i werbalnego współzawodnictwa: wypowiedziane przysłowia zachęca słuchacza, by odpowiedział innym – celniejszym lub przeciwstawnym.
Podobnie jest też ze współczesnym językiem polityki. Powszechne jest twierdzenie o jego brutalizacji, ale czy to nie jest w gruncie rzeczy współczesne odpowiadanie przysłowiem na przysłowie? Czy nie tych polityków zapamiętujemy, którzy przysłowiami i powiedzonkami sypią jak z rękawa? Przecież tu nie chodzi o debatę, przekonanie nieprzekonanych do swoich racji, a tylko o jak najefektowniejsze „chłostanie słowem”.
.Politycy zdają sobie doskonale sprawę, że współczesny, zabiegany albo leniwy wyborca nie będzie ślęczał nad analizami, tylko obejrzy krótki materiał informacyjny w telewizji, gdzie wypowiedź dłuższa niż 12 sekund już się nie mieści. To określa czas i formę komunikowania się z odbiorcą. Krótko, wyraziście i oryginalnie, nawet jeśli to w gruncie rzeczy nie ma żadnego programowego sensu.
Są chwile, że polityk może mówić dłużej. To przemówienie na konwencji, zjeździe czy podczas debaty wyborczej. Zdecydowanie dłuższą formą jest też wystąpienie w trakcie debaty sejmowej czy orędzia do narodu. I te formy przybierają bardzo często kształt współczesnych, politycznych baśni. Tu znów mamy do czynienia ze świetnym odpowiednikiem mechanizmów stosowanych w dawnych kulturach oralnych. Bruno Bettelheim, pisząc O sztuce opowiadania baśni, zwraca uwagę na to, że baśnie mogą oddziaływać w pełni – przynosić pociechę i przekazywać znaczenia symboliczne, zwłaszcza międzyludzkie – kiedy są dziecku opowiadane, a nie czytane […]. Lepiej opowiadać baśnie niż czytać, bo opowiadanie daje większą swobodę w uwzględnieniu reakcji dziecka.
Ci politycy, którzy zdają sobie z tego sprawę, mówią, nie czytają. Wiedzą, że zupełnie inaczej działa na słuchaczy polityk, który czyta, a inaczej ten, który przemawia z mównicy sejmowej bez kartki. Nawet orędzia czytane są z telepromptera, czyli urządzenia, które daje wrażenie, że osoba, która siedzi przed kamerą, mówi coś od siebie, a nie odczytuje napisany wcześniej tekst.
.Sam sposób opowiadania baśni ma ogromne znaczenie. Bruno Bettelheim w swojej analizie zwraca uwagę na to, że baśń wywodząca się z folkloru – w przeciwieństwie do baśni pisanych w nowszych czasach – tworzona była i przetwarzana w toku opowiadania danej historii niezliczoną ilość razy przez różnych dorosłych najróżniejszym dorosłym i dzieciom. Każdy z opowiadających pewne elementy pomijał, a inne dodawał, aby historii nadać pełniejsze znaczenie: z jednej strony dla siebie, z drugiej – dla słuchaczy, co było możliwe, bo ich dobrze znał. Jak nic, ta analiza pasuje do współczesnego opowiadania baśni politycznej. Bardzo często się zdarza, że rano polityk powie jakieś zdanie, wypowie jakąś myśl, a potem to samo zdanie powtarzają zarówno on, jak i jego partyjni koledzy przez cały dzień. Dodają kolejne wątki i je rozwijają. Choć są też tacy politycy, jak chociażby Stefan Niesiołowski, który jedną frazę, że PiS podpala Polskę, powtarza od wielu lat, przy każdej okazji i w odpowiedzi niemal na każde pytanie.
Tworzenie lepszego, bajkowego świata, czy jak chce tego Goethe włączanie i pobudzanie wyobraźni można tworzyć poprzez bajkę zwaną programem wyborczym. Zawsze przed nami jest ten lepszy, bezpieczniejszy świat. Przyjdzie rycerz i wypleni tych niedobrych łapówkarzy i kolesi. Podatki będą mniejsze i wszystkim będzie się żyło bezpieczniej. Zwłaszcza wtedy, gdy jak za dotknięciem magicznej różyczki stanie się cud i przegonimy wszystkich. Pielęgniarki i kolejarze będą zarabiać świetnie, a wszyscy, którzy za chlebem musieli wyjechać zagranicę, wrócą, bo tak dobrze jak nad Wisłą nie będzie nigdzie. Dlatego nie dziwi, że swego czasu w kampanii Donald Tusk ciągle i wciąż na nowo powtarzał: Przecież Polacy to wielki i mądry naród. Polskę też stać na własny cud gospodarczy. Musimy tylko wygrać te wybory, a teraz inni politycy przyjęli tę opowieść na własne potrzeby. Trudno w tej sytuacji zaprzeczyć. Skoro słuchający uważa się za mądrego Polaka, to przecież wie, że zasługuje na cud. Ale ci, którym bliższa jest opowieść o wrogach, o tych, co są źli i nam szkodzą, na pewno znajdą coś dla siebie w tym przemówieniu: Będę wykorzystywał wszystkie uprawnienia, jakie daje mi konstytucja i ustawy, w tym także te, z których dotąd korzystano rzadko, by nakłaniać rządzących do wprowadzenia koniecznych zmian, by piętnować tych, którzy szkodzą, odrzucają dobro wspólne… Nie będę w tych sprawach kierował się lojalnością wobec nikogo poza lojalnością wobec Polski. To nie jest cytat z najnowszej kampanii, choć pasuje jak ulał. To głos Lecha Kaczyńskiego, za którym podąża teraz Andrzej Duda. Powtarzanie w nieskończoność, że najważniejsza jest zgoda, że zgoda buduje, nie zdołało zbudować wokół plemiona, które to uznało za najwyższy priorytet. Choć i jeden i drugi głos jest równie ogólny i nic nieznaczący. Ważne są jednak emocje, które wokół tych opowieści udało się zbudować, a przez to scementować większą grupę zwolenników.
Każdy z polityków określa, na czym bardziej się skupić. Nie mówię tu oczywiście o konkretach. Mówię o tym, co danej społeczności może być bliższe, czego bardziej może oczekiwać od opowiadającego. Te różne opowiadania można podzielić na: kroniki historyczne, dotyczące wydarzeń, których narrator był naocznym świadkiem lub za których autentyczność ręczy ktoś, kto je jeszcze pamięta, legendy, na których prawdziwość nie ma dowodów, ale które dotyczą spraw doświadczonych zwykle przez członków plemienia, oraz zasłyszane opowieści o odległych krajach czy minionych wydarzeniach z czasów, które wykraczają poza zakres kultury współczesnej. Wśród tubylców jednak wszystkie te kategorie opowiadań mieszają się ze sobą i różnice między nimi nie są dostrzegane; używa się w odniesieniu do nich tej samej nazwy: libwogwo – jak pisał Bruno Bettelheim w eseju O sztuce opowiadania baśni.
Wystarczy posłuchać opowieści o czasach komuny i czasach działania bezpieki. Każdy coś słyszał, każdy coś wie, ale opowieści te są trudne do zweryfikowania, bo istnieją tylko przekazy ustne. Dokumenty zostały w dużej części spalone i zniszczone. Obowiązuje wersja wygodniejsza, lepsza, ciekawsza i bardziej uderzająca w przeciwnika. A im bardziej wiedza szczątkowa, tym lepiej. Łatwiej ją układać pod swoje potrzeby. Wracając do Waltera J. Onga i jego Psychodynamiki oralności, dowiadujemy się, że w kulturze oralnej teraźniejszość nadała własną organizację pamięci o przeszłości. […] Biegły narrator oralny potrafi dowolnie zmieniać tradycyjną opowieść, biegłość polega tu bowiem na zdolności do dostosowania się do nowego audytorium i nowej sytuacji lub po prostu na umiejętności kokietowania.
.I tu współczesna polityka ma ogromne zasługi. Pamięć może być tak selektywnie wykorzystywana, że jest nawet w stanie zastąpić pamięć historyczną. Wystarczy odpowiednią ilość razy powtarzać, że Wałęsa to agent Bolek, by prawomocny wyrok sądu nie miał już żadnego znaczenia i był traktowany jako kłamstwo, bo prawda jest zupełnie inna, czyli nie taka, jaką głosi wyrok sądu. Choć można zauważyć, że niektórzy wyprzedzają nawet wyroki sądów. Przecież nikt nie będzie czytał długich uzasadnień, pisanych prawniczym żargonem. Zresztą po co, skoro już na wstępie będzie wiadomo, że wyrok zapadł nie taki, jaki zapaść powinien. Jarosław Kaczyński mówił na przykład o przecieku w aferze hazardowej: Obawiam się, że w normalnym uczciwym procesie jest to niemożliwe do udowodnienia. Skoro tak mówi, to po co przebijać się przez dokumenty, po co czytać zeznania świadków i przedzierać się przez wszystkie stenogramy, liczne dokumenty. Tu wyrok już zapadł. Podobnie jest w opowiadaniu przy aferze podsłuchowej. Wiadomo, że władza broni samą siebie, a wszystkie cytaty zasłyszane podczas nielegalnych podsłuchów stały się orężem przeciw rządzącym. Dzięki powtarzaniu, że państwo istnieje tylko teoretycznie, że kamieni kupa, czy w końcu, że trzeba być złodziejem albo idiotą, żeby pracować za 6 tys. złotych, bieguny jasno określone, często powtarzane dają namiastkę wiedzy. Nieważne jest już to, jak jest. Nieważna jest prawda. Dokumenty i konteksty przestają mieć znaczenie. Słowo wypowiedziane zamyka sprawę. Nie trzeba czytać.
.Jeśli tekst pisany przestaje być używany, to oralność zyskuje na znaczeniu. Telewizja w tym wypadku zastępuje opowiadającego przedstawiciela starszyzny ludu, a właściwie jest świetnym nośnikiem treści mówionych. Mimo że potrafimy czytać i pisać, duża część z nas przestaje korzystać z tych umiejętności. Cofa się w swych formach komunikacji tylko do oralności. Przekazów słownych i to tylko do tych, które komunikują jednostronnie. Stajemy się oralnymi odbiorcami. Jedyną formą komunikacji jest wrzucenie głosu do urny. To tak, jak dorzucanie drewna do ogniska. Płonie i opowieść trwa nadal przy naszym cichym udziale. Bo, jak mówił Waldemar Pawlak, trwa i trwa mać.
Marek Kacprzak
Tekst opublikowany w wyd.9 kwartalnika opinii „Nowe Media” [LINK]