Marek KACPRZAK: "Świat zadawanych pytań. Ponad tym co widzialne, uznane i oczywiste"

"Świat zadawanych pytań. Ponad tym co widzialne, uznane i oczywiste"

Photo of Marek KACPRZAK

Marek KACPRZAK

Naukowo zajmuje się ekonomiką kultury, w szczególności zarządzaniem w mediach i ekonomiką mediów. Pracował m.in. w Wirtualnej Polsce, Polsat News, TVN24, TVP, RMF FM, Polska The Times. Od 2021 r. rzecznik prasowy Klubu Parlamentarnego Lewica.

Ryc.: Fabien Clairefond

zobacz inne teksty Autora

.Tęsknię za czasami, w których to autorzy książek decydowali o tym, o czym rozmawia się w towarzystwie. Tęsknię do czasów, w których powieści narzucały tematy do dyskusji w kręgach arystokracji rozumu. Tęsknię do czasów, gdy bez przeczytania konkretnej powieści nie można było zabrać głosu podczas przyjęcia.

.Tęsknię za tym dlatego, że debaty dotyczące spraw poruszanych w powieściach były debatami trwającymi z przerwami wiele tygodni. Tematy nie były tak szybko zastępowane kolejnymi, jak to się dzieje teraz, w świecie współczesnym, w świecie bardzo szybkich mediów, gdzie jeden news wypierany jest przez kolejny, a jego żywot skrócił się już nawet nie do dni, lecz do minut.

W tym pośpiechu możemy news przyswoić, ale już czasu na to, by się nad jego sensem, głębią czy kontekstem zastanowić — nie ma. Skończył się czas zadawania pytań.

Nastał czas dawania odpowiedzi. Im szybciej dostarczona, im prostsza, im bardziej zbliżona do naszych utrwalonych poglądów, tym lepiej. Bez problemu i bezrozumnie można iść dalej przez świat zdarzeń i wydarzeń.

Diagnoza rzeczywistości jest przez to bardzo trudna do postawienia. A trudność ta wynika głównie z tego, że sytuacja jest bardzo złożona i wymaga właśnie takiej odpowiedzi, a nie odpowiedzi jednoznacznej i prostej.

Nie wiadomo już właściwie, kto ma podawać tematy i kto ma zadawać pytania. Tej roli na pewno nie przyjmują politycy. Ich działania skupiają się na spełnianiu oczekiwań. Dlatego składają obietnice, licząc na to, że sama odpowiedź na zapotrzebowanie da im możliwość trwania. Stąd brak wizji i wychodzenia do przodu. Debaty nie inicjują też dziennikarze. Od nich coraz częściej wymaga się przekazu szybkiego, prostego i skondensowanego, wręcz ograniczenia się do sprawozdawczości.

Rozumiem to, jeśli chodzi o media takie jak telewizja czy portale internetowe, bo starają się sprostać współczesnym wymaganiom i zapotrzebowaniom, ale całkowicie nie rozumiem, dlaczego od tej pierwotnej funkcji odchodzą autorzy książek. Bardzo trudno znaleźć dziś na półce powieść, która zadaje pytania, tworzy pole do debaty, zabiera głos w ważnej społecznie sprawie, a nie ogranicza się jedynie do opowiedzenia historii z mniejszym lub większym przesłaniem.

Może dlatego ze zdziwieniem odkryłem taką próbę w „Cierpliwym snajperze” Artura Péreza-Revertego. Tym bardziej, że ta powieść, jak wiele innych, choć sprawnie napisana, zapowiadała się jedynie na lekturę z sensacyjno-kryminalnym wątkiem w tle. I o ile książka o ciemnej stronie świata grafficiarzy w porównaniu z innymi jego dziełami rozczarowuje przewidywalnością i niezbyt koronkowo utkaną intrygą, to zaskakuje tym, że jest trochę nieśmiałym, ale jakże ważnym głosem w dyskusji o tym, czym jest współczesna sztuka, czym chciałaby być, lecz nie jest.

Tytułowy snajper, grafficiarz na miarę Banksy’ego, stawia pytania dotyczące tego, co powinno nieustannie nurtować człowieka kulturalnego. Tym bardziej, że od wieków odpowiedzi jasnej i jednoznacznej brak. „To bzdura, że jedna oficjalna produkcja jest nazywana sztuką, a druga, nieoficjalna, już nie… Ale kto przypina etykietkę? Właściciele galerii i krytycy czy publiczność? Jeśli masz coś do powiedzenia, powinieneś pisać tam, gdzie będzie to widziane, ale tak, żeby w tym była sztuka”.

Instytucjonalna teoria sztuki, do której nietrudno znaleźć tu odniesienie, faktycznie zrobiła, zwłaszcza w ostatnich latach, zawrotną karierę. Nie wiedzieć czemu, takie teorie, jak te, które odwołują się chociażby do emocji czy estetyki, praktycznie przestały być brane pod uwagę. Można czasem odwołać się jeszcze do kontekstualności albo konceptualności, ale zazwyczaj wynikają one z tak zawiłej, z góry narzuconej przez artystę lub marszandów interpretacji, że i tak pojęcie sztuki kieruje się właśnie do instytucjonalności, czyli tego, że sztuką jest to, co świat sztuki za sztukę uzna. Jesteśmy wręcz zmuszani do tego, by taką wykładnię przyjmować, bo inaczej to my jesteśmy uznawani za ignorantów, ludzi, którym brak ogłady czy wrażliwości. I nawet jeśli gdzieś wewnątrz siebie mamy przekonanie, że coś, na co patrzymy, sztuką nie jest, to za sztukę to uznać powinniśmy. Nawet jeśli taka uznana przez środowisko sztuka w zasadzie nie ma nic do powiedzenia. Pewnie stąd ta smutna konstatacja, że jest i będzie tylko gorzej. „Grecy określili harmonię i piękno, impresjoniści rozłożyli światło, futuryści zatrzymali ruch, Picasso dokonał syntezy wielości… Teraz jednak sztuka powoduje, że stajemy się głupsi. (…) Nowoczesna sztuka nie jest kulturą, ale towarzyską modą. Jest niesamowitym oszustwem, fikcją dla uprzywilejowanych milionerów i dla głupców, a bardzo często dla uprzywilejowanych głupców milionerów… To handel i totalne kłamstwo”.

Kłamstwo, które świetnie samo siebie żywi i napędza.

Wielu kuratorów wielkich galerii nie udaje nawet, że samo dzieło nie ma dla nich i galerii większego znaczenia. Znaczenie ma to, jaką historię uda się wokół niego nadpisać i ile taka historia może kosztować.

Znane są przypadki z londyńskiego Tate, że początkowo zakwalifikowane prace były odrzucane, bo artysta był zbyt „nudny” i mało medialny. Zwłaszcza gdy się upierał, by jego dzieła mówiły same za siebie. Wiele lat temu E.H.Gombrich zauważył, że „są na przykład ludzie, którzy udają, iż podobają im się tylko takie dzieła, które nie są ani piękne, ani prawidłowo narysowane. Zawsze prześladuje ich strach, że zostaną uznani za niewykształconych, jeśli przyznają się do tego, że podoba się im coś, co jest w sposób oczywisty piękne albo poruszające. Kończą jako snobi, którzy tracą prawdziwą radość z odbioru sztuki i którzy nazywają »bardzo interesującym« wszystko, co w istocie jest dla nich raczej odpychające”.

Bo jak tu się przyznać, że podoba się nam to, co ładne, a nie to, co uznane za sztukę? Przecież natychmiast narażamy się na zarzut, że poddaliśmy się komercji i przemożnemu wpływowi świata reklam, który narzuca nam świat pełen kolorów, ładnych kształtów i kompozycji cieszących oko. W obawie, że wyśmieje nas ktoś, mówiąc, że zadowalamy się kiczem, zamiast kierować swoje oczy na sztukę przez wielkie „S” uznaną. Andy Warhol, malując i wystawiając swoje brillo boxes, najprawdopodobniej nie przypuszczał, że okaże się prorokiem, a od tej swoistej przepowiedni nijak nie będzie można znaleźć odwrotu.

Współcześnie to, co piękne w klasycznym pojęciu tego słowa, otacza nas w galeriach, ale handlowych, nie galeriach sztuki. Stąd te kolejki do wystaw starych mistrzów, którzy im bliżej prawdziwych kolorów i figuratywności, tym dają większe poczucie obcowania ze sztuką prawdziwą, a nie z czymś, co za sztukę przyjąć trzeba, choć wiele osób w sercu przeciw temu się buntuje. Nie dziwne zatem, że toczy się artystyczna walka chociażby na łonie światopoglądowym.

Z jednej strony powstają coraz większe grupy wręcz społecznego buntu przeciwko temu, że świat sztuki zawłaszczają sobie środowiska lewicowe, a z drugiej sztuka sakralna nie potrafi znaleźć sobie nowego sposobu na wyrażanie odwiecznych prawd. Przez to replikuje wszystko, co stworzyła przez wieki, zarówno w treści, jak i formie, zarówno w malarstwie, muzyce, jak i architekturze. Stałość poglądów zawsze będzie w sprzeczności z nowatorskim podejściem środowisk liberalnych. Tworząc swoje prace w oparciu o konfrontacje, umacniają się w przekonaniu, że zadają pytania i nadają nowe kierunki, choć w istocie jedynie oscylują wokół tego, co nie mieści się w ramach wartości chrześcijańskich. Można założyć w ciemno, że ten konflikt idei i sposobu patrzenia będzie się tylko pogłębiał. „Problem z pięknem polega na tym, że gusty i normy dotyczące tego, co jest piękne, tak bardzo się zmieniają”, stwierdza E.H.Gombrich. W zawiłym świecie niepewności łatwiej jest bowiem zreplikować klasyczną pietę, niż narażać sięna bluźnierstwo.

Nie da się jednak od takich pojedynków uciec. Średniowiecze dawno za nami. Więcej czasu każdy z nas spędza w przestrzeni całkowicie innej niż przestrzeń kościelna. I skoro rzeczywistość nie daje się zdefiniować prostym przekazem medialnym, artyści czują się w obowiązku nadawania nowych znaczeń, sensów i wątpliwości. Artur Żmijewski w rozmowie z Sebastianem Cichockim stwierdził, że „sztuka jest lub może być równorzędnym partnerem dla innych dyskursów — zajmuje się tą samą rzeczywistością, podejmuje te same tematy — działa w tym samym świecie i mówi o tym samym, o czym inne dyskursy. Bywa wobec nich krytyczna, ale z drugiej strony nauka, polityka czy obyczajowość także bywają krytyczne wobec sztuki. A więc wszyscy rozmawiamy o tym samym — o świecie, w jakim żyjemy, o jego ograniczeniach i możliwościach, i o tym, jak możemy go wspólnie konstruować”.

A każda taka próba musi spotkać się z konfliktem. Skoro nie da się bez odpowiednich kompetencji oddzielić wartościowych przekazów medialnych od tych, które jedynie trafiają na podatny grunt prostych potrzeb związanych z koniecznością wypełnienia wolnego czasu — nie da się też zająć stanowiska w dyskusji, która toczy się językiem narzucanym przez artystów, bez znajomości tego języka. Oczywiste jest przecież, że nie możemy mówić o tym, czy chiński poemat ma większą, czy mniejszą wartość artystyczną, jedynie na podstawie kształtu znaków, jakimi jest spisany, bez znajomości jego treści. Tak też nie możemy stwierdzać, czy jakieś dzieło sztuki ma wartość, jeśli nie wiemy, jaki przekaz się za nim kryje. Łatwo jest sztukę odrzucić, jeśli patrzymy na nią tylko przez swoje przekonania, własny pryzmat estetyki i przez filtr tylko tego, co znamy i uznajemy za wartościowe. Artyści na pewno bliżej są tej definicji sztuki, która mówi, że ich dzieło ma raczej zburzyć nasze dobre samopoczucie, niż wprawiać nas w błogostan. Estetyzacja to coraz odleglejsza rola, jaką współcześni artyści chcieliby odgrywać. Taką rolę odgrywają z powodzeniem rzemieślnicy i agencje reklamowo-marketingowe. K.Estreicher mówi wręcz, że „celem definicji sztuki powinno być raczej dostarczenie zrozumienia, przekazanie wiedzy, niż ostateczne rozstrzygnięcie”. Bo sztuka we współczesnym znaczeniu nie ma cieszyć naszych oczu — ma nas boleć i zmuszać do myślenia, ma wyprowadzać ze strefy komfortu i wprowadzać w stan niepewności. Tylko tak może zmusić nas do zadawania sobie pytań o to, co dzieje się wokół. Nie ma co zbyt łatwo odrzucać wszystkiego, co nam się nie podoba, jako dziwadło, bohomaz, szpetota. Odrzucenie zwalnia nas z myślenia, a właśnie o jego „włączenie” głównie chodzi.

Wróćmy do grafficiarza z książki Péreza-Revertego. Prowadząc wielką akcję zamalowywania sercami całej Werony, stwierdza, że „zdaniem władz graffiti niszczy miejski pejzaż, jednak wszyscy musimy znosić tablice świetlne, neony, szyldy, autobusy oblepione reklamami i idiotycznymi sloganami… Zawłaszczają całą przestrzeń. Nawet prace renowacyjne na budynkach są zasłaniane ekranami z reklamą”. Akceptując taki stan, sami sobie nakładamy ograniczenie myślowo-estetyczne. W myśl umacniania postawy, że ma być ładnie i estetycznie, nieważne, czy z sensem. Malowanie po ścianach może być w tej sytuacji odbierane jako rozpaczliwy głos w tej z góry przegranej debacie na temat wartości.M.Duchowski i E.A.Sekuła we wstępie do książki Street art. Między wolnością a anarchią zwracają uwagę na to, że „przestrzeń miejska, w której zlokalizowane są dzieła streetartowe, jawi się jako środowisko twórcze, swoisty ekosystem sztuki”. Jest to kolejna cecha naszej kultury, w której ważne rzeczy muszą się dziać w sferze publicznej (telewizja, internet, metropolitalna ulica).I bez względu na to, jaki będziemy mieli do tego osobisty stosunek, rzeczywistości nie zatrzymamy. Możemy obok niej przejść obojętnie, z niesmakiem, lub rozpocząć z nią debatę, starając się sobie odpowiedzieć na pytania zadawane w taki właśnie sposób. Zarówno kolorowy świat reklam, pięknych pamiątkowych obrazków wiszących na Bramie Floriańskiej w Krakowie czy na straganach odpustowych lub nieodgadnione prace w galeriach sztuki współczesnej mówią o naszym świecie bardzo dużo. Zarówno o jego różnorodności, złożoności, jak i braku jasnych definicji. Zwłaszcza jasnej i jednoznacznej definicji sztuki. A gdyby ktoś wiele wieków temu uznał malowanie w jaskiniach za wandalizm, dziś o pierwotnej potrzebie tworzenia nie wiedzielibyśmy nic. Pewnie dlatego Kama Zboralska, która pisze o sztuce inwestowania w sztukę, stwierdza, że „zawsze, bez względu na obowiązujące mody, kupowano sztukę współczesną, sztukę, której wrażliwość i estetyka oddaje realia, w jakich żyjemy, która jest komentarzem do otaczającej rzeczywistości, świadectwem czasów, które już nigdy nie wrócą”.

.I nawet jeśli nie podobają się nam nasze czasy i wielość ich znaczeń, to właśnie w takich realiach przyszło nam żyć. Namawiam zatem do tego, by zamiast je odrzucać, próbować się z nimi skonfrontować. Może się okazać, że świat jest ciekawszy, niż nam się to może wydawać.

Marek Kacprzak

Materiał chroniony prawem autorskim. Dalsze rozpowszechnianie wyłącznie za zgodą wydawcy. 21 marca 2015
Fot.Shutterstock