

"Debata, która rozstrzygnęła o przyszłości Polski. Kilka prostych zagrań Aleksandra"
.Niespodziewane a rozstrzygające w skutkach wydarzenie wyniosło do władzy Aleksandra Kwaśniewskiego, człowieka, który pokonał Wałęsę, legendarnego prezydenta Polski – pisze Jacques SEGUELA
Jest styczeń 1995. Wygadany czterdziestoletni polityk ma czelność zagrozić reelekcji bohatera Solidarności. Olśniewający uśmiech, wyzywające spojrzenie, postawa zwycięzcy – Kwaśniewski jest przeciwieństwem polskiego Wercyngetoryksa, jego adwersarzem.
Głosowanie będzie tym bardziej skomplikowane, że nasz pretendent ma przeciwko sobie trzy okoliczności. Polacy są w 90% katolikami; on jest ateistą. Politycy mają po pięćdziesiąt lat; on ma trzydzieści pięć. Ministerialna przeszłość w ekipie Jaruzelskiego, byłego poplecznika Kremla, czyni go podejrzanym.
Lech Wałęsa, bohater Solidarności, jest gwiazdą gwiazd; Kwaśniewski jest słabo znany. Ma wszakże jeden atut: zmianę.
Pogrążone w zamęcie młode państwo oscylowało między nostalgią za erą sowiecką a dążeniem do nowoczesności. Polacy szukali swojej drogi, a zwycięstwo Kwaśniewskiego nie wydawało się nierealistyczne.
Wałęsa atakował całą siłą swojej charyzmy. Ciosy były odczuwalne. Dwa tygodnie przed pierwszą turą sondaże nie dawały mu prawie nadziei z 37% wobec 43% dla Wałęsy. Ze Stéphane’em Fouksem, dla którego była to pierwsza kampania polityczna, zaczęliśmy się poddawać zwątpieniu.
Aby zwalić z nóg przeciwnika, Lech Wałęsa powtórzy manewr z deklaracją podatkową, który swego czasu wyeliminował z gry Chaban-Delmasa. Upublicznił ostatnie zeznanie podatkowe żony swojego rywala, w którym brakowało zapłaty podatku od niedawno nabytej firmy. Dostałem telefon od załamanego Aleksandra. Nie mógł znieść, że szargają imię jego żony; czułem, że jest bliski rezygnacji.
Wynajęliśmy samolot i w środku nocy przylecieliśmy do Warszawy. Było zimno i ponuro. W sztabie wyborczym panował grobowy nastrój. Sztabowcy, przekonani o porażce, szukali jakiegoś wyjścia dla swojego bohatera. Świat się walił.
Nazajutrz z samego rana zwołaliśmy adwokatów i radców prawnych, żeby przeanalizować sytuację. I dobrze, że to zrobiliśmy, bo, ku naszemu ogólnemu zdziwieniu, jeden z prawników odkrył, że firma została kupiona już po tym, jak zapłacono podatki. Deklaracja była więc w każdym punkcie zgodna z prawem. Aleksander zmienił się nie do poznania. Od razu odzyskał energię i zwrócił się do mnie z pytaniem:
– Mamy dziesięć dni. Jaki jest pana plan?
– Musimy uderzyć z grubej rury. Wałęsa ma za sobą 90% prasy, więc nie możemy na nią liczyć w odbudowie wizerunku. Jesteśmy w pułapce.
Zostaje nam debata, której termin wypada trzy dni później.
Lech Wałęsa wybrał studio, któremu nadano bardzo modernistyczny wygląd. Błąd. Ta niecodzienna nowoczesność mogła tylko przysłużyć się naszemu źrebakowi. Zażądałem kontroli oświetlenia. Kandydaci zwykle zaniedbują ten szczegół, który bynajmniej szczegółem nie jest. Od czasów Nixona i jego fatalnej brody regułą jest niwelowanie szkodliwych skutków zbyt agresywnego oświetlenia.
Aleksander Kwaśniewski będzie miał więc światło łagodne, a Wałęsa ciężkie, i to bez słowa sprzeciwu ze strony jego sztabowców, którzy nie uczestniczyli w próbach na planie.
Z rozpędu poradziłem mojemu championowi, żeby nie się spieszył i poczekał do ostatniej chwili na pobliskiej ulicy. Przyjdzie już upudrowany i dzięki temu uniknie stresu związanego z oczekiwaniem w studiu. Wywoła to reakcję łańcuchową: swoim spóźnieniem zasieje panikę w obozie przeciwnika. Rano puściliśmy pogłoski o rezygnacji Aleksandra: przyjdzie… nie przyjdzie… Widząc, że nie przychodzi, Wałęsa będzie zakłopotany i straci swoją legendarną pewność siebie.
Bluff zrobi swoje. Trzy minuty przed rozpoczęciem rozpromieniony Aleksander Kwaśniewski wkroczy do studia. Lech Wałęsa, już solidnie poirytowany, będzie go zabijał wzrokiem. Pierwszy punkt ujemny: agresja na wizji zawsze obraca się przeciw tobie.
Zaraz po pierwszym pytaniu Aleksander podniósł się z miejsca, stanął w centralnym punkcie scenografii i patrząc w sam środek kamery, wziął Polaków na świadków: „Człowiek, z którym się zmierzę, nie jest godzien wami rządzić. Z braku argumentów, z braku zarzutów, widząc jak reelekcja wyślizguje mu się z rąk, ośmielił się zaatakować moją żonę, aby ją zdyskredytować. Postępek był podły, a oskarżenie kłamliwe. Deklaracja podatkowa mojej żony jest w każdym punkcie zgodna z prawem”. Wymachując dokumentem dowodzącym jego dobrej wiary, dodał: „Za chwilę przekażę te papiery prasie (zobowiązanej je opublikować), a ocenę tego zniesławienia zostawiam Państwu”.
Następnie podszedł do zaskoczonego Wałęsy i rzucił mu na biurko oskarżycielski plik papierów. Gdzieś w powietrzu przeleciała mucha, to była mucha tse-tse.
Debata szybko ugrzęzła i ożywiła się dopiero w ostatniej scenie. Pod koniec każdego spotkania twarzą w twarz telewidzowie robią podsumowanie. Zazwyczaj przeciwnicy składają notatki, w powietrzu unosi się jakby westchnienie ulgi, mecz wydaje się zakończony.
Poradziłem Aleksandrowi, aby nie szedł tą drogą. Gdy tylko skończył mówić, wstał i pospieszył podać rękę upadłemu adwersarzowi, tak jak w tenisie triumfator wyciąga przez siatkę rękę do pokonanego. Z medialnego punktu widzenia był to gest zamykający.
Lech Wałęsa, wbity w siedzenie, z uciekającym spojrzeniem przegranego, będzie niczym powalony ranny żubr
.Aleksander stoi w pozie zwycięzcy, uśmiechnięty, pewny siebie. Wałęsa siedzi, przełyka gorycz porażki i popełnia swój ostateczny podwójny błąd. Podczas transmisji na żywo odmówi podania ręki i odburknie: „Panu to ja mogę co najwyżej nogę podać”. Obelga ta zaszokuje Polskę i przypieczętuje los Wałęsy.
Po raz kolejny sprawdziła się złota reguła: kampanii się nie wygrywa, to przeciwnik ją przegrywa.
Jacques Seguela
Tekst pochodzi z wyd.1 kwartalnika opinii „Nowe Media” [LINK]