Depresjologia
Depresjologia została napisana z myślą o wszystkich tych, którzy zmagają się z depresją, którzy poszukują recepty na życie w harmonii, którzy pragną dowiedzieć się kim naprawdę są i znaleźć inspirację i odwagę, by podążać własną drogą. Fragment książki Agaty KOMOROWSKIEJ
.Depresja to efekt długotrwałego konfliktu między sercem i rozumem. Wszystkie konflikty, lęk, panika i wewnętrzne napięcia umiejscawiają się w twoim ciele. Chodzisz przygarbiona, z opuszczoną głową, powieki opadają ci na oczy, a kąciki ust z trudem się unoszą. Twój chód jest ciężki, brak ci elastyczności i lekkości charakterystycznej dla osób, które żyją w harmonii.
Alexander Lowen, lekarz i autor książki Depresja i ciało, skupia się właśnie na fizycznych symptomach depresji widocznych w ciele człowieka oraz na tym, jak za pomocą prostych ćwiczeń, które ja sama wykonywałam codziennie w swojej łazience, odzyskać łączność z własnym ciałem i rozbudzić drzemiące w nim siły. Ta lektura to absolutna podstawa dla każdej osoby pogrążonej w depresji. Kiedy teraz patrzę na mój mocno zużyty egzemplarz tej wyjątkowej książki, raz jeszcze czytam wszystkie podkreślone fragmenty, oznaczone wykrzyknikami akapity, widzę z perspektywy czasu, jak daleką drogę przebyłam. Moje ciało nie tylko już mnie nie boli, darzę je wielkim uczuciem, dbam o nie i słucham go z uwagą. Traktuję je z czułością i pozwalam innym na czułość wobec niego, czerpiąc z tego wielką przyjemność. Przez większość mojego życia było to zupełnie niemożliwe.
Ciało to twój największy sprzymierzeniec, przyjaciel, drogowskaz. Zawsze powie ci prawdę. Jednak nasza kultura uczy głuchoty na jego mowę. Mamy pigułki na wszystko i od dziecka jesteśmy przyzwyczajani do uśmierzania bólu. Tymczasem ból jest dobry. Przekazuje bardzo wyraźnie, gdzie zgromadził się stres i ostrzega przed „przegrzaniem” organizmu. Niestety, codziennie bierzemy udział w wyścigu pod hasłem „Jak pokonać moje ciało”. Ciśniemy je do granic wytrzymałości, nie pozwalamy na wypoczynek i karmimy byle czym. Przykrywamy i maskujemy, zamiast dbać o nie i słuchać go.
Słuchać ciała nie pozwalamy nawet małym dzieciom. Kiedy malec przychodzi do mamy z płaczem, bo uderzył się w nogę, mama całuje i każe przestać płakać, bo „już na pewno nie boli”. Maluch myśli: „Jak to nie boli, kiedy napiernicza jak nie wiem co?! Ale skoro mama mówi, że już nie boli, to widać nie powinienem czuć tego, co czuję. Widocznie to, co czuję, jest złe i trzeba to zignorować”. Nie mów dziecku, że coś nie boli. Jeśli dziecko boli, daj mu prawo do tego bólu. Pochyl się nad nim i pozwól mu wyrazić swoje cierpienie. Niech wie, że jego ból jest ważny, dobry i trzeba go uszanować. A my naszego ciała nie szanujemy.
Częściej robimy przegląd w samochodzie niż podstawowe badania lekarskie. A przecież ciało to najbardziej wymowna część ciebie.
Tracisz pamięć, cierpisz na bóle głowy i kręgosłupa, wali ci serce, cierpisz na bezsenność lub wręcz przeciwnie – zapadasz w śpiączkę przy każdej okazji. To nie dzieje się bez przyczyny. Jeśli zignorujesz i zagłuszysz te sygnały w początkowej fazie, jeśli znieczulisz się pigułkami, to w następnej fazie samozagłady kolejne części twojego ciała zaczną szwankować. Zaczniesz cierpieć na różne choroby, od częstych infekcji poprzez nadciśnienie po zawał czy raka. Jesteś jak skomplikowany mechanizm, w którym przestają działać poszczególne części.
Zaczyna wyć, klekotać i telepać, a wszystkie te symptomy powodują efekt domina, czyli kolejne usterki. Biegasz po lekarzach, rozpaczliwie próbujesz naprawiać zapłon, alternator i akumulator, jednak kiedy wydaje się, że już działają, zawodzą klocki i tak powoli twój pojazd, który miał przewieźć cię przez całe życie, zaczyna wysiadać. Jak twierdzi Alexander Lowen, człowiek pogrążony w depresji traci kontakt z rzeczywistością, zwłaszcza z rzeczywistością własnego ciała.
Tego właśnie stanu doświadczyłam. Dopiero na oddziale kardiologii zrozumiałam, że usterki mojego ciała to efekt wieloletniego braku porozumienia między sercem i rozumem, a także długotrwałej głuchoty na wołanie mojego ciała o pomoc. Stres spowodowany wieczną walką pomiędzy drogą, której pragnie serce, a zasadami dyktowanymi przez rozum, wywołuje stałe napięcia w różnych miejscach twojego ciała. Tłumiona złość, żal i rozczarowanie życiem zwracają się przeciwko tobie, przyczyniając się do rozwoju najróżniejszych chorób. By to odwrócić, musisz zająć się nie ciałem, a swoim sercem i duszą, o której pewnie kompletnie już zapomniałaś.
Bernie S. Siegel, amerykański chirurg, w swojej książce Miłość, medycyna i cuda postanowił przeanalizować przypadki „cudownych ozdrowień” wśród chorych na raka. Ta niezwykła książka o miłości, która czyni cuda, o poszukiwaniu recepty na zdrowie i o szczęściu, udowadnia, że nawet pacjenci w pozornie beznadziejnym stanie mogą sami odwrócić bieg wydarzeń, a tajemnica uzdrowienia tkwi w potężnej sile miłości, pozwalającej włączyć zablokowany w nas biologiczny mechanizm życia i samouzdrawiania. I w tym kontekście może się nasunąć wiele wątpliwości na temat farmakologicznego leczenia depresji.
Leczyć czy nie leczyć depresję farmakologicznie?
Wokół leczenia farmakologicznego depresji toczy się burzliwa dyskusja. Temat ten budzi wiele emocji, w tym złości, wręcz furii w stosunku do tych, którzy twierdzą, że wyszli z depresji bez leków. Kwestionuje się ich chorobę, mówiąc, że jeśli bez leków, to pewnie nie była depresja.
Zastanawiam się, skąd tyle hejtu wobec tych, którzy radzą sobie z depresją w sposób naturalny. Jestem jedną z tych osób. Uważam, że pigułki leczą jedynie symptomy depresji, a nie jej źródło. Depresja to nie angina. Nie da się nią zarazić. Nie powoduje jej żadna bakteria ani wirus. Depresja to chorobowa reakcja całego człowieka na wieloletnie ignorowanie jego potrzeb. Depresja to poddanie się serca, duszy i ciała, a tego nie da się naprawić żadną pigułką. Uważam, że leki antydepresyjne należy brać wyłącznie w przypadku zagrożenia życia i tylko dopóty, dopóki to zagrożenie trwa. Bo pozostanie przy życiu jest sprawą nadrzędną. Tak długo jak żyjesz, możesz swoje życie zmienić. Nie powiem ci, czy masz brać leki i jakie, ani nie będę namawiała cię do ich odstawienia, jeśli już je bierzesz. Bo to wyłącznie twoja decyzja. Ja mogę jedynie pokazać ci, jak odnaleźć drogę z powrotem do siebie samej, a czy zdecydujesz się nią podążać, zależy wyłącznie od ciebie. Również od ciebie zależy, czy postanowisz przez pewien okres korzystać z leków. Ja wybrałam własną drogę.
Przy podejmowaniu tej decyzji zadałam sobie poniższe pytania i szczerze na nie odpowiedziałam. I do tego zachęcam ciebie. Do zadawania sobie pytań: • Dlaczego mam brać leki? • Czy po to, żeby przeżyć i zacząć pracować nad zmianą swojego życia? • Czy w lekach szukam rozwiązania moich problemów, chcę dostać PIGUŁKĘ SZCZĘŚCIA i żyć tak, jak żyłam do tej pory?
Parę lat wcześniej trafiłam do terapeuty. Nic mnie nie cieszyło, choć miałam wszystko. Byłam przybita, smutna, ogarniało mnie poczucie beznadziei. Terapeuta spytał, czego od niego oczekuję. – Chcę dostać jakąś pigułkę, żebym się ogarnęła i mogła normalnie żyć – odpowiedziałam. Wtedy pigułki nie dostałam. Przeszłam krótką terapię, wzięłam się w garść, ale nie byłam gotowa na zmiany, które były niezbędne, żebym mogła zostać szczęśliwym i spełnionym człowiekiem. Chciałam dostać PIGUŁKĘ SZCZĘŚCIA i ruszyć dalej do moich obowiązków, mojego starego życia. Nie, nie mojego. Bo ono nie było moje, ale wtedy jeszcze tego nie wiedziałam.
Dopiero parę lat później dojrzałam, by znaleźć źródło depresji, zrozumieć je i zmienić schematy postępowania tak, by żyć w zgodzie ze sobą. Michael Jackson, Robin Williams, Whitney Houston – wszyscy oni łykali antydepresanty. Dlaczego już ich z nami nie ma? Często zadawałam sobie to pytanie, bo przecież kto jak kto, ale najsławniejsi tego świata mają dostęp do najlepszych psychiatrów, najlepszych leków. Dlaczego więc nie zostali wyleczeni, dlaczego ich egzystencja była tak bolesna, że musieli odejść? Niektórzy właśnie lekami próbowali się ratować i z powodu przedawkowania ich zmarli. Inni nie potrafili przetrwać bez narkotyków czy alkoholu.
Leki nie pomagają, gdy przyczyna depresji pozostaje. Można ją zagłuszyć, przytłumić, ale ona i tak ujawni się w najbardziej niespodziewanym momencie. Najważniejsze jest to, by znaleźć przyczynę i zmienić swoje życie tak, by być szczęśliwym i spełnionym człowiekiem. Szczęśliwy człowiek nie ma nic wspólnego z człowiekiem sukcesu. Niektórzy ludzie sukcesu są szczęśliwi, inni umierają na depresję. Szczęśliwy człowiek to nie taki, który stoi na podium, a w momencie, gdy z niego schodzi, natychmiast wpada w ramiona depresji. To nie taki, który zdobył kolejny kontrakt, kupił kolejny samochód czy dom, bo moment osiągnięcia celu jest również początkiem kolejnego doła. Szczęśliwy człowiek to nie taki, który właśnie przeżywa kolejny romans, awans czy wygrywa w totolotka, ale taki, który jest szczęśliwy bez powodu. A szczęśliwy bez powodu to taki człowiek, którego serce, dusza, rozum i ciało są jednym i w harmonii podążają w tym samym kierunku.
Płomienne romanse, drogie przedmioty czy totolotek nie mają ze szczęściem nic wspólnego. Szczęście jest w nas samych.
My jednak wolimy szukać go na zewnątrz i wszędzie tam, gdzie nas nie ma. Trzymamy się kurczowo przeszłości, pragnąc powrócić do chwil, w których byliśmy szczęśliwi, albo pędzimy ku przyszłości, która ma nas zbawić. To strasznie męczące, mało satysfakcjonujące, a czasem bardzo bolesne. W końcu decydujemy się na pigułki, które mają złagodzić ból codziennej egzystencji. Dysponujemy gigantycznym arsenałem środków mających na celu zmuszenie naszego ciała do milczenia i posłuszeństwa. Od środków przeciwbólowych poprzez wszelkiego rodzaju suplementy mające poprawić sprawność seksualną, polepszyć nastrój, uleczyć wątrobę, żebyśmy mogli więcej jeść, i złagodzić objawy kaca, żebyśmy mogli więcej pić, aż po leki antydepresyjne.
O lekach antydepresyjnych mogę powiedzieć wyłącznie to, co o nich wiem z własnego doświadczenia. Przerobiłam trzy lub cztery. Nie będę przywoływać ich nazw, bo wszystkie miały wspólny mianownik – smażyły mi mózg, który wymiotował mi do wnętrza głowy. Miałam mdłości, nic nie mogłam jeść, chudłam. W najgorszym momencie ważyłam 47 kilogramów. To o 10 kilogramów mniej, niż ważę obecnie! Miałam zawroty głowy i omdlenia. Nie mogłam się skoncentrować nawet na prowadzeniu samochodu. Często odnosiłam wrażenie, że jestem obok siebie. Myślę, że nadawałam się do zamknięcia. Na pewno nie nadawałam się do prowadzenia pojazdów, a pojazdów z dziećmi w szczególności. Nie nadawałam się do pracy ani do codziennego życia. Mój organizm, moje ukochane, mądre ciało dawało mi głośno i wyraźnie do zrozumienia, że je zatruwam.
Czerwiec 2014. Skarżyłam się psychiatrom, psychologom, kardiologom i internistom na koszmarne samopoczucie po lekach. Wszyscy zgodnie twierdzili, że to normalne, że za parę miesięcy organizm się przyzwyczai. Leczenie miało trwać rok do trzech lat. Co, do cholery, jest normalne?! To, że opisane przeze mnie objawy są wyszczególnione jako skutki uboczne w ulotkach dolekowych, nie znaczy, że to jest normalne! Do czego się przyzwyczai?! Moje mądre ciało broni się jak rażony prądem lew. Wszystkimi możliwymi kanałami daje do zrozumienia, że te leki są dla mnie złe, bardzo złe. Pewnie faktycznie po dwóch, trzech miesiącach opadłoby z sił i zaprzestało walki. Pewnie mój mózg osiągnąłby konsystencję jajecznicy, którą można dowolnie pobełtać. Odmówiłam.
Na mojej karcie leczenia widnieje komentarz: pacjentka odmawia leczenia farmakologicznego. Tak, odmawiam. Z pełną świadomością, którą jeszcze na tym etapie posiadam, i całą stanowczością, odmawiam! Wiem, że leki antydepresyjnie niektórym pomagają, a nawet ratują życie, ale uważam, że aby wyleczyć się z symptomów depresji, należy odnaleźć jej źródło. Leki jedynie neutralizują jej symptomy. Nie jestem lekarzem, ale twierdzę, że leki antydepresyjne są jak paracetamol na raka. I pomyśleć, że potrzeba nawet trzech lat, żeby skutecznie ogłuszyć ciało człowieka, by przestało upominać się o życie, które nie powoduje depresji. Nie chcę być od niczego uzależniona. Ja postanawiam, że będę wolna. Od leków też.
.Wychodzenie z depresji to długi proces. Mnie zajął rok. Bez leków antydepresyjnych. Zważywszy jednak, że spędziłam większość życia, żeby się w depresję wpakować, rok to całkiem dobry wynik. Przez dwa miesiące przyjmowałam xanax, który powodował, że nie miałam skrajnych emocji. A więc żadnych dołów, ale też żadnych uniesień. Ot, takie życie o temperaturze pokojowej. Ja jednak zapragnęłam zwiedzać lodowce i wspinać się na szczyty wulkanów. Chciałam żyć z pasją, doświadczać wszystkich jego odcieni, zapachów i temperatur, dotykać wszystkich emocji. Chciałam, by życie było dla mnie bezpieczne, chciałam czerpać pełnymi garściami i oddychać pełną piersią, smakować zarówno łzy rozpaczy, jak i radości. Wiedziałam, że będzie to dla mnie bezpieczne tylko wtedy, kiedy w pełni zaakceptuję i pokocham siebie. Kiedy będę mogła podejść do moich problemów i smutków bez samoobwiniania i samochłostania. Kiedy nauczę się traktować siebie jak najlepszą przyjaciółkę, z wyrozumiałością zarezerwowaną jedynie dla dziecka i zachwytem dla kobiety, którą jestem.
Agata Komorowska
Fragment książki „Depresjologia”, wyd. Edipresse Książki.