Bartosz KABAŁA: Czy istnieje życie poza Internetem? Sprawdziłem

Czy istnieje życie poza Internetem? Sprawdziłem

Photo of Bartosz KABAŁA

Bartosz KABAŁA

Popularyzator nauki łączący zainteresowania polityką, literaturą i nauką. Przyszły lekarz. Z pasją już dziś popularyzujący medycynę na Twitterze: @KabalaBartek

zobacz inne teksty Autora

Przez cały kwiecień z Internetu skorzystałem raptem kilka razy, w naprawdę nagłych sytuacjach, a gdybym był bardzo uparty, to i bez tych kilku wejść mogłoby się obyć. Dlaczego postanowiłem zrobić sobie przerwę od sieci? Powodów jest kilka, a niektóre, tak sądzę, są wspólne dla części z nas — użytkowników Internetu – pisze Bartosz KABAŁA

Jestem zmęczony. Piszę te słowa w liczbie pojedynczej, ale wierzę, że nie jestem odosobniony. Ba, wiem, że zjawisko zmęczenia tym, co dzieje się w mediach, a szczególnie w Internecie, jest powszechne. Jestem (choć mógłbym napisać „jesteśmy”) wyczerpany uczestniczeniem w życiu publicznym czy nawet obserwowaniem go. Ciągłe bójki słowne, które niczego nie wnoszą prócz nieprzyjemnego tonu polityków i różnych wątpliwych autorytetów. Z jednej strony rzucanie słowami nic nieznaczącymi i nowomową europejską, a z drugiej okładanie przeciwnika słowami, które znaczą zbyt wiele nawet w sytuacji barowej, a wypowiadane są w studiach telewizyjnych.

Można oczywiście pomyśleć, że przecież nie trzeba interesować się polityką i życiem publicznym. Thierry Crouzet, cytowany przez Eryka Mistewicza w tekście „Odłączyłem się” [LINK], twierdzi jednak, że w Internecie albo się jest, albo nie. Po tym miesiącu całkowicie się z tym zgadzam. Internet nie jest linearny jak telewizja czy tematyczny jak gazety. Nie chcesz wiedzieć, co w polityce? Nie kupujesz „Rzeczpospolitej” czy „Gazety Wyborczej” albo jakichś tygodników. Wolisz omijać życie gwiazd? Omijasz też plotkarskie gazety. A może masz ochotę cały dzień śledzić pogodę? Włączasz TVN Meteo. A jak jest z Internetem?

W Internecie się jest albo nie. Sam Internet albo się dzieje, albo się nie dzieje. To prawdziwy strumień świadomości, papka informacyjna, drgająca, nie zawsze świeża i strawna. Może jest tak tylko w polskim wydaniu, ale właśnie z tym stykamy się najczęściej. Oczywiście istnieją strony tematyczne, strony spokojniejsze i przemyślane, ale to ułamek całego Internetu.

Człowiek zanurzony w tym świecie, w social mediach — gdzie każdy udostępnia, co mu się żywnie podoba, nie pytając przecież wszystkich znajomych czy obserwujących o zgodę — przez dyfuzję wchłania to, czego nie chce.

I tak przez samo tylko czytanie wpisów na Twitterze dowiem się, że polityk A nazwał polityka B określeniem niepasującym do formuły programu, w którym się znaleźli. Na szczęście polityk B odpowiedział, że „nie będzie rozmawiał ze zdrajcą narodu; to hańbiące”.

Przez dyfuzję chłonę obrazy z programu, w którym Jerzy Urban przebrał się za biskupa, albo kolejne doniesienia o złowrogim in vitro. To wszystko denerwuje, rozprasza, zaprząta głowę.

Co gorsza, Internet powoli zastępuje to życie publiczne i tę politykę, w których chcemy uczestniczyć. Nie chodzi tu tylko o uzależnienie od korzystania z Internetu, ale przede wszystkim zaczynamy traktować to medium zbyt serio. W miejscu, w którym czytają Państwo te słowa, na www.WszystkoCoNajwazniejsze.pl pojawiło się sporo artykułów krytycznych i zadających ciekawe pytania o inteligencję, elity i ich rolę w dzisiejszej Polsce. Mam wrażenie, że opierają się one tylko na treściach udostępnianych w telewizji, gazetach codziennych, tygodnikach oraz Internecie właśnie. A wystarczyło mi na kilka dni opuścić Internet i kupić pewien krakowski dwumiesięcznik czy rzadziej ukazujący się periodyk, by dostrzec ten dyskurs i ten przepływ ciekawych myśli, którego tak usilnie, zdaje mi się, poszukują znakomici Autorzy wspomnianych tekstów polemicznych. Szukają jednak w popularnych mediach, a tego nie znajdzie się w czymś, co drga jak telewizja i Internet lub pulsuje jak gazety opiniotwórcze.

Oczywiście używam tu ogromnych uogólnień, ale opisać Internet to jak opisać świat i jeszcze trochę. Opis nawet tylko polskojęzycznej części Internetu też jest zadaniem niemożliwym bez takowych. Biorąc jednak pod uwagę popularność tematów poruszanych w sieci i „klikalność” portali, obraz pojawia się sam. Nie pomijam przecież stron ważnych i ciekawych, na czele z tym miejscem, w którym piszę te słowa. Wspomnę także o Twitterze, który ponoć można skonfigurować wedle własnych potrzeb i otoczyć się na nim ludźmi wspaniałymi. Portale tematyczne, naukowe też warte są zauważenia. To są właśnie miejsca gromadzące całą treść, która niegdyś przyciągała mnie do Internetu i po kilku dniach rozłąki przyciąga wciąż. Jednak średnia wyciągnięta z historii przeglądanych witryn użytkowników sieci rysuje zgoła inny obraz.

Jako użytkownicy Internetu, nawet jeśli nie spędzamy w nim całego dnia, jesteśmy uzależnieni. Potrzebujemy informacji nie tylko encyklopedycznych, ale o wydarzeniach w polityce, sporcie, nauce. Czasami pochłaniamy je w całości, bez żadnych filtrów, nawet w trakcie godzinnego surfowania. Potrzebujemy partycypować w czymś, zapisywać swoją obecność, niezbędne nam są intensywne interakcje w sieci. To wszystko powoduje, że każdy w mniejszym lub większym stopniu od Internetu się uzależnił.

W trakcie przerwy udało mi się znaleźć czas na przeczytanie „Trylogii nowojorskiej” Paula Austera. Jedno z tych opowiadań, moim zdaniem najlepsze, zatytułowane „Duchy”, bardzo dobrze wpisało się w moje rozmyślania o roli Internetu i mediów społecznościowych w naszym życiu. Mam nadzieję, że streszczenie fabuły nie odbierze nikomu przyjemności czytania tego ponad dwudziestoletniego dzieła.

Jest to opowiadanie detektywistyczne. Do biura detektywa imieniem Blue przybywa klient, który prosi go o obserwowanie pewnego mężczyzny. Blue przyjmuje propozycję i z okien mieszkania po drugiej stronie ulicy obserwuje codzienne życie Blacka. Dostaje pensję, a w zamian musi opisywać życie człowieka, który okazuje się zwyczajny i nudny. Blue zaszywa się w mieszkaniu i całkowicie oddaje się obserwacji, próbuje znów spotkać się z mężczyzną, od którego otrzymał zlecenie, jednak nie udaje mu się to. W końcu postanawia bezpośrednio spotkać się z Blackiem. Ich spotkania owocują wyjaśnieniem dość zaskakującym i poruszającym. Otóż Black ze łzami w oczach oznajmia, że w przebraniu zlecił obserwowanie samego siebie.

Wzruszający obraz człowieka tak samotnego, tak zagubionego w swoim pustym życiu, że posunął się do czynów ekscentrycznych, wstydliwych i pewnie kosztownych. Niewiedza o swoim istnieniu. Nie wiem, czy istnieje coś gorszego niż takie poczucie. To nie depresja, nie chęć samobójstwa, nie największy możliwy smutek są odczuciami przykrymi, bo one powodują, że zastanawiamy się nad śmiercią, która przecież jest częścią życia. Nieistnienie w oczach własnych i w oczach innych ludzi sprawia, że śmierć takiej osoby jest tylko jeszcze mniej aktywnym nieżyciem. Black nie jest pewien, czy żyje, i tylko to wymuszone uczucie bycia obserwowanym i czytanie o sobie w cotygodniowych raportach od detektywa Blue pozwala mu sądzić, że jednak tak. Żył tylko dlatego, że ktoś o tym wiedział. To zlecenie to smutny akt desperacji.

To prowadzi do równie smutnej refleksji, że w codziennym internetowym życiu też potrzebujemy obserwujących, czasami nawet kupujemy ich, i to w nieracjonalnych ilościach, by czuć się czytanym, świeżym i żywym. Nie zasłaniamy okien tak samo jak Black, by Blue mógł go obserwować, dzielimy się poglądami i swoją codziennością, by się z kimś skonfrontować, by dostać raport zwrotny o tym, jak ktoś nas widzi, a coraz częściej o tym, czy w ogóle nas widzi. Z drugiej zaś strony sami musimy być obserwatorami. Detektyw Blue stracił kontakt z narzeczoną, zaszył się, śledząc poczynania zdesperowanego klienta. On tak samo potrzebował tej dziwnej relacji. Być może to pozwalało mu żyć; wiedzieć, że istnieje.

Siedzimy przed komputerami i wpatrujemy się we wpisy o polityce, czytamy o świecie i ważkich problemach, wszędzie i ciągle dzieje się coś nowego, i zdaje się nam, że ciekawego. To wielu utrzymuje w przekonaniu o swojej egzystencji.

.Jeśli sieci zabraknie, czujemy się trochę bardziej martwi. Martwi dla pewnej grupy obserwujących, a ci, których śledzimy, są trochę bardziej martwi dla nas. Złudne uczucie uczestniczenia w czymś wielkim, w historii świata, polityki, kultury. O słuszności tego rozpoznania przekonuje także Thierry Crouzet cytowany przez Eryka Mistewicza: „Niepozostawianie śladów cyfrowych równa się temu, że nie żyję. Muszę zaznaczać każdą sekundę swego życia w tekstach, zdjęciach, komentarzach, propozycjach przedstawianych innym” [LINK].

Najważniejsze w zmaganiach z Internetem, ale i w wielu innych kwestiach, są kontrasty, opozycje. Bez czynności nudnych nie ma rzeczy ciekawych; bez głupich nie ma mądrych. Tak samo bez rzeczywistości nie ma Internetu i coraz częściej bez Internetu nie ma rzeczywistości.

Bartosz Kabała

Materiał chroniony prawem autorskim. Dalsze rozpowszechnianie wyłącznie za zgodą wydawcy. 19 maja 2015
Fot.Shutterstock