Patrick de SAINT-EXUPÉRY, Laurent BECCARIA: "Manifest XXI"

"Manifest XXI"

Photo of Patrick de SAINT-EXUPÉRY

Patrick de SAINT-EXUPÉRY

Syn hrabiego Jacques'a de Saint-Exupéry'ego i hr. Martine d'Anglejan. W ślad za pasją Antoine'a de Saint-Exupéry'ego, pisarza i lotnika, autora "Małego księcia", wybrał zawód dziennikarza. Od 19.roku życia pracował pisząc reportaże ze świata dla "France Soir", "L'Express", "Grands Reportages", "Le Figaro". Nagłośnił m.in. ludobójstwo w Rwandzie. Od 2008 r. z Laurentem Beccarią tworzy magazyn reporterski "XXI", zaś od 2011 r. magazyn reportaży fotograficznych "6Mois".

Ryc.: Fabien Clairefond

Photo of Laurent BECCARIA

Laurent BECCARIA

Syn Yves i Marie Josèphe Denoix de Saint Marc, założycieli grupy Bayard Presse. Były dyrektor literacki największych francuskich wydawnictw Plon i Stock. W 1997 r. stworzył wydawnictwo Les Arènes. Absolwent paryskiej Sciences Po. Studiował dziennikarstwo, jednak porzucił te studia, uznając je za niewiele wnoszące.

Ryc.: Fabien Clairefond

OD REDAKCJI: Najważniejszy dziś, najszerzej dyskutowany w Europie dokument dotyczący przyszłości dziennikarstwa. O błędach popełnianych dziś przez media, o cyfryzacji wyostrzającej kryzys, wreszcie o czekającym media przewrocie kopernikańskim – powrocie do źródeł, do rozmowy z czytelnikami, nie reklamodawcami. Z Patrickiem de Saint-Exupéry’m uznaliśmy, że nad tezami tego tekstu warto rozpocząć poważniejszą debatę także w naszym kraju. Zapraszamy do dyskusji.

.A jeśli nie mają racji?

A jeśli „cyfrowa konwersja” była dla prasy śmiertelną pułapką?

A jeśli szefowie światowej prasy pomylili się, inwestując masowo w aplikacje, strony i redakcje multimedialne?

A jeśli wprawiające w zdumienie ilości przeglądanych stron i ogromna publika tytułów prasowych przekształconych w „medialne marki” były li tylko mirażem?

Trzeba zadać te obrazoburcze być może pytania z perspektywy pisma zbudowanego z reportaży[1]a rozprowadzanego we Francji w pięćdziesięciotysięcznym nakładzie. Bowiem pytania te nasuwają się same.

Zdarza się, że najbardziej logiczne sposoby rozumowania prowadzą do błędnych decyzji. Zdarza się, że szefowie jedni drugich wprowadzają w błąd, krocząc drogą naśladownictwa. Zdarza się wreszcie, że, porwani w otchłań tego nurtu, tracą z oczu cel.

Ekspert w dziedzinie socjologii błędu i były szef Renault, Christian Morel, wyróżnił w swoich pracach „trzy wielkie scenariusze, które prowadzą do błędnych decyzji: błędy w rozumowaniu, mechanizmy zbiorowe i utrata rozumu[2]”.

Ulegając obietnicom bluffu technologicznego z mitem jego przeogromnej stopy wzrostu, media weszły w cykl absurdalnych decyzji. Oto naszym zdaniem one:

  • Błąd rozumowania. Bowiem według nas stawką nie jest alternatywa papier–ekran.
  • Mechanizmy zbiorowe.Gdyż szefowie tytułów prasowych nie zdają sobie sprawy, że gonią za reklamą, która przenosi się do sieci, ale której już nie odzyskają.
  • Utrata rozumu. Bowiem – uwaga – nowe modele ekonomiczne nie uwzględniają w należytym stopniu… dziennikarstwa.

* * *

.Nasze przekonania:

  • Cyfryzacja nie jest odpowiedzialna za aktualny kryzys, ale go wyostrzyła.
  • Czy to na papierze, czy na ekranie w dziennikarstwie musi dokonać się rewolucja na miarę przewrotu kopernikańskiego.
  • Prasa postinternetowa pomyślana pod kątem czytelnika, nie zaś reklamodawcy jest możliwa.

* * *

.Wyjdźmy od pewników i rozwińmy nasze rozumowanie.

Miejmy wszakże na uwadze, że „prasa” nie istnieje jako całość; że „dziennikarze” i „czytelnicy” nie są ani blokiem, ani nieokreśloną masą, lecz stanowią zbiór różnorodnych jednostek o ambiwalentnych zachowaniach, które sprawiają, że potrafią jednego chcieć, a drugie robić. Tak więc ilekroć będziemy się posługiwali tymi trzema terminami: „prasa”, „dziennikarze” i „czytelnicy”, pamiętajmy, że są to figury stylistyczne. Pozwolą nam one prześledzić rozkład sił.

Rewolucja cyfrowa już trwa. Dotyka ona naszych relacji społecznych, sposobu pozyskiwania przez nas informacji, naszych nawyków. Codzienność wokół nas szybko wypełnia się „inteligentnymi” urządzeniami elektronicznymi ze szkła i tytanu. Wydaje się, że światowi giganci w dziedzinie Internetu[3] zamierzają sklonować prawo Moore’a[4]– od świata mikroprocesorów do świata połączeń międzysieciowych.

W ciągu dwudziestu ośmiu lat, od 1980 do 2008 r., nasza konsumpcja informacji wzrosła o 350 proc. Jutro? Informacji będzie jeszcze więcej. Ultrapołączenie to ultrainformacja. Na myśl przychodzi obraz nadawania komórkowego z multiplikacją kanałów i proliferacją informacji[5].

Prasa drukowana ze swoimi gigantami, z potężnym zużyciem papieru jest jednym z sektorów, który najbardziej odczuwa skutki cyfryzacji gospodarki. Jej proces przemysłowy, kosztowny i ciężki, zmaga się z konkurencją innego potężnego procesu przemysłowego: z satelitarną infrastrukturą i sieciami podziemnymi, z serwerami pochłaniającymi 2 proc. elektryczności Stanów Zjednoczonych, z niezliczonymi fabrykami produkującymi sprzęt komputerowy i aparaty telefoniczne[6], które zapewniają dniem i nocą z każdego miejsca globu dostęp do zdematerializowanych treści zamieszczanych w Internecie i na bieżąco aktualizowanych.

W zderzeniu z fundamentalną daną kapitalizmu, jaką jest opisany przez Schumpetera[7]proces twórczej destrukcji, prasa wydaje się nie mieć innego wyjścia, jak tylko przystosować się. Wygląda więc na to, że transformacja jest nieunikniona: maszyny szwalnicze zastąpiły rękodzieło, pociąg zajął miejsce dyliżansu, a komputer – liczydła. Czyż nie tak?

Wychodząc od tego rozsądnego przecież stwierdzenia, wydawcy prasy drukowanej od piętnastu lat tworzą strategie rozwoju. „Przystosować się albo zniknąć”tak brzmi nakaz, który rozbrzmiewa w salach szkoleniowych, w których kształci się dziennikarzy z technik cyfrowych.

* * *

.Jak się przystosować? I tu pojawiają się pierwsze przeszkody. Walc strategii przetrwania, stosowanych przez menadżerów prasowych, wyczerpałby najbardziej podekscytowanego derwisza. W każdym sezonie pojawiają się cudowne rozwiązania. Nigdy jednak takie same. Rozczarowanie goni rozczarowanie.

Bo nieuchronnie rodzi się drugie pytanie: do czego się przystosować?

Internet jest narzędziem technicznym i środkiem masowego przekazu, to także świat podlegający nieustannej ekspansji i przemianie. W tym wszechświecie całkowicie zwróconym ku jutru trwałemu rytmowi narzucają się nieznane możliwości techniczne, nowe mobilne urządzenia i nieopisane zwyczaje. Pięć lat w sieci to niemal tysiąclecie – stwierdza Bill Nichols[8], jeden z guru dziennikarstwa cyfrowego w Stanach Zjednoczonych.

Pod presją graczy internetowych, którzy mocą swych przekonań podjęli slogan z maja ’68: „Biegnij, kolego, stary świat jest za tobą!”, wydawcy posuwają się po tym grząskim terenie, gdzie prawda jednego dnia nigdy nie jest prawdą dnia następnego.

W swoim błędnym biegu wydawcy tracą równowagę.

Kiedy Internet zaczyna zdobywać popularność w połowie lat 90. wydawcy optują początkowo za tandemem płatny–bezpłatny. Ich pomysł jest nieskomplikowany: ofiarowując łaskawie internautom to, za co inni płacą, mają w zamiarze otworzyć dostęp do swoich gazet, zwiększyć liczbę czytelników i odzyskać reklamodawców wpatrzonych odtąd w Internet. W 1996 r. rusza strona internetowa „New York Timesa”.

Polityka ta ulega zmianie, gdy staje się jasne, że internauci zachowują się inaczej niż czytelnicy. Do tradycyjnej redakcji tytułu papierowego dochodzi wówczas wydanie internetowe. Celem tego zabiegu jest zwiększenie ciężaru gatunkowego segmentu cyfrowego i pozyskanie nowych terenów wpływów tytułu. Interaktywny „Le Monde” jest od 1999 r. filią dziennika o tej samej nazwie z odrębną redakcją, akcjonariuszami i siedzibą.

Współistnienie dwóch redakcji prowadzi do nieustannych konfliktów i walki o władzę. Nastał czas „rewolucji informacyjnej”: dawni menadżerowie „Le Monde’a” i „Libération” zakładają redakcje wyłącznie cyfrowe tzw. „pure players”, czyli dosłownie „czystych graczy”. Począwszy od 2007 r. pojawiają się we Francji„Rue89”, „Mediapart” i „Slate”[9].

Nowy etap rozpoczyna się wraz z rozpowszechnieniem smartfonów i 3G. Informowanie użytkowników urządzeń przenośnych staje się dla mediów priorytetem, tym bardziej że tytuły prasowe korzystają z tego, co były dyrektor „Le Monde’a”, Éric Fottorino określa jako efekt chińskiej restauracji: przeglądając wielostronicowe wymyślne menu, klienci ostatecznie wybierają tylko te dania, których nazwy znają.

Z piątym zawirowaniem mamy do czynienia wówczas, gdy Steve Jobs inauguruje wielki rynek, rynek tabletów. Jest styczeń 2010 r. Wydawcy prasy, entuzjaści, wymyślają kolejne aplikacje[10]. Obecnie jest ich ponad 2000. Nowy szef „National Geographic”, magazynu wydawanego w 44 milionach egzemplarzy w 33 edycjach narodowych, postawił sobie za cel… udostępnienie swojego tytułu na tablecie. Menedżerowie z branży prasowej mają niezachwianą pewność: tak, to jest dobra droga.

Ostatnia, najnowsza doktryna, zainicjowana przez „New York Times’a” i przejmowana stopniowo przez wielkie dzienniki, ma dwoisty charakter. Zakłada ona uruchomienie „płatnego muru” (z jednej strony treści płatne, z drugiej zaś wolny dostęp do treści nieprzetworzonych), ograniczającego dostęp do zawartości witryn oraz przyspieszenia przekształcania się gazet w „marki multimedialne”.

Dziennikarze są zapraszani do„produkowania treści” (tekstów, nagrań audio i wideo), wykorzystywanych następnie przez różne kanały nadawcze (papier, witryna internetowa, wersja cyfrowa na iPada). Niczym bogowie Śiwa o stu ramionach i niezliczonych umiejętnościach powinni równolegle „budować swoją wspólnotę”[11], publikując wartkim strumieniem informacje, opinie i alerty na portalach społecznościowych, nie zapominając w miarę możliwości o pisaniu blogów. Od dwóch lat bowiem, aby nadążyć za wzrostem siły portali społecznościowych, bez końca słyszą nakaz: „Wszyscy na Facebooku, Twitterze i Google+”.

Opisując nowy newsroom redakcji „The Wall Street Journal”, jednego z czterech wielkich amerykańskich dzienników, dziennikarz Alain Louyotprzyrównuje ją do„świątyni poświęconej oddaniu się nowym technologiom”: Na niezliczonych ekranach newsroomów permanentnie lecą wiadomości Fox News i innych wielkich kanałów takich jak ABC, CBS czy NBC, i oczywiście depesze agencji Dow Jones, bo złotą regułą jest teraz real time, czyli praca w czasie rzeczywistym[12].

* * *

.Jaki jest bilans piętnastolecia „mutacji cyfrowej”?

Stwierdzenie pierwsze: podbijając Internet, dziennikarstwo zmienia nie tylko nośnik słowa, ale także swoją naturę. Nie jest to transpozycja ani transmutacja, ale nowe medium[13]. Internauci mają inne oczekiwania niż czytelnicy gazet. W Internecie nie obowiązuje zasada spójności. Internauta może kliknąć link z nagraniem wideo dotyczący życia celebryty, a wcześniej przestudiować ekonomicznego bloga – jest niewierny i nieprzewidywalny i tę właśnie wolność, niekiedy transgresyjną, sobie ceni.

Stwierdzenie drugie: świat cyfrowy znosi granice między dziennikarzami i obywatelami, między ekspertami i świadkami. Politycy i przedsiębiorcy poddani są permanentnej weryfikacji pod kątem liczb i tego, co mówią. Wszystkie portale starają się dowartościować wpisy anonimowych blogerów. To pragnienie uczestniczenia jest udziałem mniejszości, ale poświęca mu ona ogrom energii – nierzadko wiele godzin dziennie.

Stwierdzenie trzecie: w ultrakonkurencyjnym świecie słowem-kluczem jest „handel”. Metafora wyjaśnia wszystko: napływ informacji i napływ czytelników krzyżują się i rozchodzą, jako że każda cząstka jest niezależna od drugiej. Dziennikarstwo online stanowi katalog linków i obrazów wszelkiej maści. Każde kliknięcie przekłada się w mniejszym lub większym stopniu na rachunek ekonomiczny i każde zachęca media do stawiania na chwytliwe tytuły generujące szum medialny.

Stwierdzenie czwarte: tu jednak poprosimy o wyobraźnię. I oto dziennikarz siedzący przed komputerem. Agreguje on, sortuje, komentuje i „karmi” dyskusję. Ma miejsce jakieś zdarzenie i tysiąc obrazów wyrasta w sieci, kryzys się krystalizuje i stu ekspertów spiera się na blogach, rysują się wybory i na ochotnika zgłaszają się setki komentatorów i osób wyłapujących błędy i nieścisłości w przemówieniach. W czasie swojego tygodnia pracy dziennikarz pracujący w sieci nierzadko doświadcza tylko tyle świata zewnętrznego, ile jest mu dane w drodze do biura typu open space i z powrotem. Nieuchronne odrealnienie świata[14]dokonuje się przez niekończące się przesunięcia. Walter Benjamin notował przed wojną, że wiejska droga różni się zawsze w zależności od tego, czy przelatuje się nad nią aeroplanem, czy przemierza się ją pieszo. Tylko ten, kto pójdzie tą drogą dowie się czegoś o jej mocy[15]. Co powiedziałby o tej samej drodze postrzeganej z perspektywy tego, co chwytają nasze oczy wpatrzone w monitor lub w wiadomość o maksymalnej długości 140 znaków?

* * *

.Politico jest dziś jednym z najczęściej cytowanych przykładów w studiach nad przyszłością prasy. Ten portal informacyjny, założony w 2008 r., produkuje treści audiowizualne emitowane przez kanały telewizyjne i radiowe, a także wydaje bezpłatne pismo, rozprowadzane w Waszyngtonie i adresowane do osób zainteresowanych polityką. Mark Allen, główna postać związana z Politico, zyskał nieoficjalny tytuł najbardziej wpływowego dziennikarza w Stanach Zjednoczonych. Począwszy od godziny piątej rano, cały Waszyngton gorączkowo otwiera swój „polityczny playbook”, który nadaje ton reszcie dnia. W dzisiejszym żargonie powiedzielibyśmy, że„organizuje dyskurs medialny”. Ze wzrokiem wpatrzonym w monitor i palcami na klawiaturze dostaje ponad dwa tysiące e-maili dziennie i przeprowadza selekcję – Ludzie, którzy mnie czytają, oczekują, że każdego dnia dostarczę im dziesięć ciekawych historii. Tylko że, aby je znaleźć, trzeba najpierw przeczytać tysiąc innych historii. I my to dla nich robimy[16]– i publikuje wartkim strumieniem suche informacje bądź uderzające artykuły charakteryzujące się„wysokim potencjałem rozprzestrzeniania wirusowego”.

Mike Allen jest parabolą dziennikarstwa połączonego ze światem zewnętrznym wyłącznie poprzez cyfrowe sensory. Jego starcia medialne rozgrywają się na monitorach, gdzie „alerty” i „pilne” pojawiają się i znikają. Żadne logiczne spoiwo nie stanowi łącznika pomiędzy tymi zupełnie różnymi elementami zgromadzonymi w bezładzie, a następnie przetwarzanymi przez setki innych odbiorców, jako że każdy czytelnik i internauta ma prawo przekazywać je dalej. Większość informacji, które krążą w tym gigantycznym akceleratorze cząsteczek, to te same depesze w nieskończoność powielane, co socjolog Pierre Bourdieu określał mianem„okrężnej cyrkulacji informacji”, która prowadzi do pewnego rodzaju spłaszczenia, homogenizacji hierarchii ważności[17].

Czas dziennikarstwa cyfrowego jest wiecznie teraźniejszy. Po dwóch godzinach informacja starzeje się, traci wartość. Są pasjonaci gotowi niezliczoną ilość razy spoglądać w swój monitor. „I cóż z tego, że alerty na Monde.fr są takie same, jak te na Figaro.fr, Point.fr i Nouvelobs.com, i że powtarzają zawartość depesz AFP sklasyfikowanych jako „pilne”[18]?Obawa przed przeoczeniem czegokolwiek staje się kwestią o żywotnym znaczeniu. Synchronizacja afektów jest głównym motorem informacji cyfrowej.

W tym sensie stanowi ona zapowiadaną rewolucję, ale w znaczeniu Newtona – pełen obrót ciała ruchomego wokół własnej osi – permanentny ruch skupiony na samej sobie.

Joshua Prager, znany dziennikarz „The Wall Street Journal”, konstatuje: Hasło „pilne” w sposób niezaprzeczalny zdusiło fantastyczną kreatywność redakcji[19]. Osiągając granicę natychmiastowości, granicę refleksji i czasu czysto ludzkiego, stajemy się, jak zauważa filozof Paul Virilio, poddanymi masochizmu dnia codziennego i napięcia, na które sami przyzwalamy[20].

* * *

.Każdy tytuł przepuścił fortunę na eksperymentowanie. Co gorsza, równanie ekonomiczne jest nie do rozwiązania. Dochody z reklam na portalach informacyjnych czy aplikacji na tablety ledwo wystarczają na sfinansowanie informacji low cost, a sprzedaż „wzbogaconych treści cyfrowych” na tablety daleka jest od zapowiadanego Eldorado.

Aby osiągnąć równowagę, pierwszy dziennik na iPada, „Daily”, musiałby pięciokrotnie zwiększyć liczbę swoich subskrybentów. A trzeba wziąć pod uwagę, że portal stracił już trzydzieści milionów dolarów. „The Economist”, wpływowy tygodnik liberalnych elit anglosaskich, technofili lubujących się w sprawach międzynarodowych, postawił na wersje elektroniczne, które stanowią tylko 10 proc. sprzedaży. „Le Monde” osiąga ten sam wynik dzięki subskrypcji z rabatem. Amerykańska grupa Condé Nast, która zainwestowała dużo w iPadowe wersje swoich tytułów, poniosła straty w sprzedaży po tym, jak opadła pierwsza fala zainteresowania. We Francji wyniki osiągane przez aplikacje prasowe są śmieszne: w przypadku „Le Point” i „Paris Match” nie przekraczają 1 proc. sprzedaży.

Nikt nie jest władny przepowiedzieć przyszłości – pojawią się nowe cudowne rozwiązania i być może jedno z nich okaże się skuteczne – ale przełom nie nastąpi tak szybko, jak się to przewiduje.

Aplikacje nie cieszą się spodziewanym popytem. Samospełniające się przepowiednie tysięcy menedżerów prasy w Chicago, Madrycie, Londynie czy Paryżu napotykają na dziwną i zbijającą z tropu przeszkodę w postaci internauty, głowiąc się nad tym, jak sprawić, by kupił to, za co on nie chce zapłacić.

Po euforii nowego świata i w oczekiwaniu na lepsze jutro budzimy się z gigantycznym kacem.

Jedynym tytułem o charakterze informacyjnym, który nie stracił ani centa w sieci, jest francuski tygodnik „Le Canard enchaîné”. Jego portal internetowy składa się z jednej strony odsyłającej do adresu pocztowego. Jest to także najlepiej prosperujące pismo we Francji, które od września 1915 roku nigdy nie gościło na swoich łamach strony poświęconej reklamom.

To uderzenie w profesję pogrążoną w recesji jest tym bardziej okrutne, że reklama cyfrowa, za którą gonią wydawcy, jest znacznie mniej opłacalna niż w prasie drukowanej. Aby zapewnić sobie finansowanie wyłącznie dzięki reklamie internetowej, nie wydając ani dolara z zysku, redakcja wielkości „New York Timesa” musiałaby cieszyć się czytelnictwem odpowiadającym liczbie użytkowników Google. A to poprzeczka nie do przeskoczenia.

Witryny informacyjne konkurują w Internecie z portalami społecznościowymi i specjalistycznymi, które przedstawiają większą wartość dla reklamodawców. Oferty z tego segmentu zawierają bowiem bardzo szczegółowe „profile użytkowników”, co pozwala na dostosowanie produktów i cen do zainteresowań i zwyczajów internautów. W wyścigu na dochody z reklam witryna informacyjna już na starcie stoi na przegranej pozycji. I to niezależnie od kosztów, jakie ponosi.

Księgowi „czystych graczy” z bezpłatnym dostępem załamują ręce. Rue89 przez pięć lat ani razu nie udało się zrealizować zamierzeńi nie zdobył założonej liczby czytelników. Nigdy nie był rentownym przedsięwzięciem, przejadając połowę swoich obrotów. Portal został ostatecznie przejęty przez Le Nouvel Observateurza 7,5 miliona euro, bo taki jest świat cyfrowy: wszystko jest kwestią obietnicy. We Francji tylko dwie witryny informacyjne, Mediapart i Arrêt sur images, powołane do życia ex nihilo, zdołałyosiągnąć równowagę budżetową. Otóż są to ni mniej, ni więcej te dwie witryny, które zrezygnowały z zamieszczania reklam i utrzymują się wyłącznie z czytelnictwa wbrew temu, co głoszą cyfrowi mędrcy.

Dla prasy, która zwykła liczyć na reklamę, rentowność w sieci jest niczym nieosiągalna linia horyzontu. Wydawcy utrzymują tytuły w wersji papierowej, mimo że finansowo są grubo pod kreską, gdyż stanowią one podstawowy składnik obrotów, natomiast oszczędności szukają, zwalniając nawet jedną trzecią dziennikarzy. W poszukiwaniu nowych czytelników oraz reklamy rozwijają „specyficzne treści”na telefony komórkowe, Internet lub tablety za cenę kosztownych inwestycji i zatrudniania za marne pieniądze młodych dziennikarzy. Równowaga ekonomiczna segmentu cyfrowego jest niepewna i zależy od… segmentu papierowego, który wypracowuje płace i otrzymuje pomocniczo dotacje z pieniędzy publicznych.

Prasa drukowana przechodzi kryzys podobny do tego, jaki dotyka przemysł hutniczy czy tekstylny. Na przestrzeni dziesięciu lat w samych tylko Stanach Zjednoczonych przestało ukazywać się siedemdziesiąt tytułów. Nawet Superman trzasnął za sobą drzwiami! Od lat 60. bohater, który skrywa przed otoczeniem swoją prawdziwą tożsamość, oficjalnie występował pod nazwiskiem Clark Kent jako reporter fikcyjnego „Daily Planet”.

W ostatniej edycji komiksu o przygodach Supermana Clark Kent rezygnuje z pracy w „Daily Planet” i w jego cyfrowym wydaniu. Po burzliwej wymianie zdań z redaktorem naczelnym zarzuca dyrekcji, że nie potrafi już dostarczać informacji, że publikuje w formie artykułów lekko zmodyfikowane komunikaty Białego Domu i że zniża się do relacjonowania wydarzeń z życia celebrytów.

Redaktor naczelny usprawiedliwia się utratą czytelników, którym „Daily Planet” musi oferować to, czego oczekują, zgodnie z prawem popytu i podaży. Na to Kent, w newsroomie pełnym dziennikarzy, wygłasza pompatyczny monolog: Dorastałem w małym miasteczku, żywiąc przekonanie, że dziennikarstwo jest idealne, że zawód reportera jest tak szlachetny i ważny, jak policjanta, strażaka, lekarza czy nauczyciela. Oczywiste było, że słowa mogą zmienić bieg rzeczy, a nawet zgłębić najmroczniejsze tajemnice. Fakty zastąpiły jednak opinie, informacje – rozrywka, a reporterzy zostali sprowadzeni do poziomu stenotypistów. Kiedy Clark Kent – Superman – składa rezygnację, żaden inny dziennikarz nie idzie jego śladem.

Ta historyjka obrazuje zamęt, jaki panuje wokół tego zawodu. Prasa traci rocznie między 5 a 6 proc. czytelników, a tym samym między 12 a 13 proc. dochodów z reklam (…) Utracone dochody są nie do nadrobienia w sieci. „Libération” czy „Le Figaro” mają więcej czytelników w wydaniu cyfrowym niż papierowym. Wypracowały sobie miejsce, z tym że nie jest to miejsce płatne – konstatuje Michel Françaix, deputowany i autor raportu na temat pomocy prasie[21]. To jest błędne koło i nikt nie wie, jak z niego wyjść.

* * *

.Miotani przez burzę dziennikarze są niewolnikami tego, co psychologowie określają jako paradoksalne nakazy – sprzecznych obowiązków.

Wymaga się od nich wyczerpującej aktywności w sieci – internauci niczego nie przeoczą, opanowania sztuki dziennikarskiej łącznie z multimediami – kosztem ryzyka, że będą wszystko robić bez talentu, etyka dziennikarska versus polityka kliknięcia – wszystko może być mierzone i porównywane. Uczestniczą w niezliczonych seminariach, podczas których prezentacje PowerPoint uczą ich raczej franglais[22] niż tajników zawodu. Nakazy przeplatają się i zderzają. Pracując pod czapą „medialnej marki”, przypominającej bazar, na którym sprzedaje się wszystko, w tym sprzeczne obietnice, dziennikarze tracą orientację między północą, południem, wschodem i zachodem.

W świecie, w którym czytelników zwie się „konsumentami informacji”, zarysowuje się nowe rzemiosło, które mogłoby nazywać się „technik informacyjny”.

Teksty kalibrowane, replikowane, formatowane; triumf zmieniających się opinii i szumu informacyjnego; pomieszanie z komunikacją i marketingiem na wszystkich poziomach: technika jest wszechobecna i nie znosi sprzeciwu. W redakcjach nie pisze się już artykułu, lecz tworzy się „przedmiot”. Wszystko jest powiedziane.

Startupy skłonne są pokusić się nawet o zautomatyzowanie zadań wydawniczych. Spółka Journatic z siedzibą w Chicago każdego tygodnia dostarcza różnym grupom prasowym ponad 5000 artykułów. Zbudowała sobie bazę danych na podstawie informacji, jakie można zebrać w skali trzydziestotysięcznego miasta, i zidentyfikowała wszystkie źródła świeżych informacji (handel, przedsiębiorstwa, stowarzyszenia, policja itd.). Twardy dysk bezustannie przetwarza dane i napływające informacje, aby wyprodukować artykuły, które dziennikarze mówiący po angielsku, ale rezydujący w krajach rozwijających się, przeredagują za kilka dolarów. Artykuły te ukazują się pod angielskobrzmiącymi pseudonimami. Dziennikarz, który spędza swój czas na przeredagowywaniu komunikatów prasowych, zasługuje, by zastąpił go komputer, uważa założyciel Journatic[23].Cóż, nieubłagana logika.

Journatic jest eksperymentem ograniczonym, ale nie marginalnym. Podobne inicjatywy mnożą się w Stanach Zjednoczonych i w Europie, głównie w dziedzinach, w których dominują dane liczbowe. Przedsiębiorstwa zwykły dostarczać dane o swoich wynikach gotowe do druku, tym bardziej więc warto skorzystać. Kris Hammond, założyciel jednego z takich startupów, Narrative Science, jest pewny swego biznesu. Na konferencjach lubi powtarzać, że za piętnaście lat 90 proc. wiadomości publikowanych w prasie będzie generowane przez komputery[24].

Ci prorocy zautomatyzowanego dziennikarstwa są szwoleżerami prasy, która ustępuje pola.

W redakcjach budżety reportażowe topnieją w mgnieniu oka. Na przykład środki serwisu zagranicznego ogólnokrajowego dziennika francuskiego, które mają wystarczyć na to, aby przez trzy miesiące relacjonować wydarzenia międzynarodowe oraz wypełnić treścią ponad sześćdziesiąt wydań i stronę internetową, nie przekraczają budżetu, jaki tytuł „XXI” przyznaje na realizację dwunastu reportaży w wydaniu kwartalnym. Dysproporcja jest iście zawrotna. Jeszcze piętnaście lat temu reporterzy „Figaro”, „Le Monde’a” czy „Libération” bez ograniczeń relacjonowali wydarzenia we wszystkich punktach zapalnych na świecie.

Odchodzenie od reportażu jest zjawiskiem na skalę ogólnoświatową.

David Simon, scenarzysta serii The Wire i były dziennikarz wyznaje: Zaczynałem karierę jako reporter w dzienniku „The Baltimore Sun”. Zawsze ciągnęło mnie do dziennikarstwa i dalej szedłbym tą drogą, gdyby prasa amerykańska nie popadła w kryzys, który całkowicie zaburzył moje pojęcie o tym zawodzie. Jak wiele amerykańskich dzienników, „The Baltimore Sun” został przejęty przez wielki koncern medialny, który postanowił ciąć koszty, aby poprawić rentowność. Na pierwszy ogień poszły stanowiska dziennikarzy terenowych[25].

Zadania tego nie przejmuje oczywiście prasa elektroniczna. Pozycja „koszty reportażu” przy dwudziestu dziennikarzach w rocznym budżecie portalu informacyjnego Rue89 wynosi tyle, ile na jeden reportaż wydaje kwartalnik „XXI”. To śmieszna suma.

Tak więc dwa skrajne bieguny dziennikarstwa czasów cyfrowych to redaktor artykułów taśmowych przeznaczonych dla „marek medialnych” Chicago, pisanych z komputera w Akrze czy Manili, i redaktor-gwiazda, wcielenie „personal branding”[26], którego reputacja, cięta riposta i oryginalność sprawia, że za jego nazwiskiem podążają dziesiątki tysięcy użytkowników Twittera.

Triumf informacji i nędza dziennikarstwa?

* * *

.Aby zrozumieć, jak do tego doszliśmy i co z tym można zrobić, trzeba sięgnąć w głąb historii.

Dziennikarstwo narodziło się na kupie nawozu. Pierwsze gazety starają się poruszyć wyobraźnię i przyjmują formę pojedynczych kartek. Historyk Maurice Lever nazywa„krwawymi kaczkami”te cienkie broszury, zwykle anonimowe i sprzedawane drogą kolportażu, które relacjonowały wydarzenia szczególnie dziwne lub przerażające, pobudzające wyobraźnię i wystawiające na próbę nerwy: zbrodnie, gwałty, akty kazirodztwa, katastrofy naturalne, zjawiska niebieskie, zjawy, diabelskie sztuczki i czarownice[27].

Zarówno pod tym względem, jak i pod wieloma innymi, czytelnicy żyjący w XVI stuleciu przypominają tych z XXI wieku: są zafascynowani dramatem, lubią się bać, padają ofiarą zbiorowych fantazji. „Krwawe kaczki”stanowią pierwszy mechanizm prasy, wyłuszczony przez Tołstoja we wprowadzeniu do „Anny Kareniny”: Wszystkieszczęśliwe rodziny są do siebie podobne, każda nieszczęśliwa rodzinajestnieszczęśliwanaswój sposób. O pociągach, które przychodzą na czas, nigdy nie pisze się na pierwszych stronach gazet.

Po slumsach dwór. Lekarz króla Ludwika XII, Théophraste Renaudot, jest jednocześnie przedsiębiorcą. Twórca ówczesnego swego rodzaju urzędu zatrudnienia, zakłada w 1631 roku „La Gazette”. I odnosi sukces na szczeblu czytelniczym z nakładem 1200 egzemplarzy. Tu i ówdzie krąży tyle nowinek, że trzeba je zweryfikować i ustalić prawdę – pisał. W istocie chodzi mu przede wszystkim o usankcjonowanie informacji oficjalnych. Oto i jest drugi mechanizm prasy: informacja przekazana przez władzę.

1 stycznia 1788 w Anglii jest świadkiem narodzin pierwszej w historii gazety codziennej. „The Times”, która korzysta na pasjonującej angielskie elity rewolucji francuskiej, osiąga nakład dochodzący do 4000 egzemplarzy dziennie. Czytelnicy doceniają jej niezależność. Właściciel, zarządca i przedsiębiorca prasowy, Szkot John Walter, inauguruje anglosaską rodzinę dyrektorów dzienników: wybiera osobę odpowiedzialną za redakcję, której pozostawia wolność działania i którą wspomaga[28].

W czasie rewolucji francuskiej jak grzyby po deszczu wyrastają nowe tytuły: w ciągu kilku miesięcy powstaje ponad pięćset gazet, z których każda osiąga nakład od 500 do 12000 egzemplarzy. Spieniona lawina słów, deklaracji i oskarżeń. Czas rewolucji głęboko naznacza umysły ludzkie: podczas wydarzeń 1848 roku pisarze zaangażowani politycznie tworzą swoje gazety: Victor Hugo – „L’Événement”, Alphonse de Lamartine – „Le Bien public”, George Sand – „La Cause du peuple” etc. I tak wyłania się trzeci mechanizm prasy: polityka, życie obywatelskie.

Szykuje się nowa rewolucja – rewolucja masowego przekazu. Bieg rzeczy jest dwutorowy. Dzięki wprowadzeniu obowiązku szkolnego zwiększa się potencjalna liczba czytelników[29]. Dzięki wynalazkom technicznym – telegrafowi i drukarskiej prasie rotacyjnej– powstają agencje prasowe[30], a druk dużych nakładów gazet zajmuje zaledwie kilka godzin. Rozwój kolei żelaznej umożliwia natomiast sprawną dystrybucję.

Émile de Girardin, dziennikarz i założyciel wielu gazet, znajduje formułę, która pozwala prasie zmienić wymiar i sięgnąć po większą rzeszę odbiorców. Pomysłodawca „podwójnego rynku” reklamodawców i czytelników, zakłada w 1936 roku dziennik „La Presse”. Na jego szpaltach tłumnie goszczą reklamy, dzięki czemu pismo sprzedawane jest o połowę taniej niż konkurencyjne tytuły!

Girardin ustanawia pierwszy filar nowoczesnego dziennikarstwa – wolność przez handel: Sektor prasowy opiera się na założeniu, które jest z gruntu fałszywe, tj. na prenumeracie zamiast na reklamie. Powinno być odwrotnie. Dziennikarze mają tym samym mniej wolności słowa, że ich być albo nie być zależy od despotyzmu czytelnika, który z rzadka tylko przyzwala na to, by oddalano się od tego, co zwykł uważać za prawdy wiary[31].

Dziennik Girardina wstrząsnął prasą służalczą wobec partii, karmioną długimi kwiecistymi artykułami, nad którą unosi się woń korupcji, wszystko zaś pod czapą nadzoru i cenzury rządu.

I oto nadchodzi powiew świeżości. „La Presse’, a za nią inne tytuły, wprowadza zwyczaj drukowania powieści w odcinkach. Czytelnicy śledzą z zapartym tchem losy bohaterów powieści Balzaca, Dumasa, Hugo i innych; wycinają z gazety kartki z kolejnymi odcinkami powieści i zszywają je w książkową całość.

W Stanach Zjednoczonych rewolucja ma miejsce zaledwie rok wcześniej. Młody wydawca, James Gordon Bennett, zakłada w 1835 roku „The New York Herald”[32]. Formuła jest identyczna: trzykrotnie niższa cena i mnóstwo drobnych ogłoszeń i reklam, które muszą jednak występować w różnych wariacjach, tak aby nie drukować przez dwa dni z rzędu informacji o tej samej treści i szacie graficznej.

Pozostali wydawcy są sceptyczni. Rok później Bennett pisze z emfazą na pierwszej stronie Heralda: Kiedy zaczynałem wydawać mój dziennik, bez kapitału i przyjaciół, śmiano się ze mnie, że jestem szalony, niespełna rozumu. Tymczasem okazało się, że to ja miałem rację, nie moi adwersarze, i oto dziś inauguruję nową erę dziennikarstwa. Artykuły mają być krótkie i merytoryczne (à la française!), pisane w kulcie informacji. Trzeba by napisać książkę, aby oddać jego energię, pomysłowość i odwagę. Bennett odmawia reprezentowania stanowiska którejkolwiek ze stron podczas wojny secesyjnej, czym zjednuje sobie powszechny szacunek. Jak powiedział jeden z mu współczesnych, „Herald” czyni świat zrozumiałym.

.Oto i drugi filar nowoczesnej prasy: niezależność i jakość.

Istnieje tysiąc anegdot o tym, do jakiego stopnia informacja nie miała ceny dla rodziny Bennettów. Syn i spadkobierca Jamesa Gordona wydaje fortunę, aby zdobyć stenogram z jakiegoś wystąpienia w Niemczech w czasie rzeczywistym. Ma obsesję na punkcie wyczynów dziennikarskich, czy – jakbyśmy dzisiaj powiedzieli – gorących tematów. Oto jego telegram do niejakiego Stanleya, dziennikarza wysłanego do Afryki w poszukiwaniu zaginionego odkrywcy Czarnego Lądu Livingstone’a: Wydaj tysiąc funtów, a jeśli to nie wystarczy, drugi tysiąc, a jeśli i to nie wystarczy, wydaj kolejny i kolejny, aż w końcu znajdziesz Livingstone’a![33]

Na przestrzeni stulecia prasa zaczyna działać jak dobrze naoliwiony mechanizm. Wpływy z reklam i drobnych ogłoszeń stanowią 30 proc., a wkrótce 50 proc. dochodów dziennika. Informacja jest popularna i tania, co czyni prasę pierwszym w historii środkiem masowego przekazu. Z trzydziestu tysięcy egzemplarzy dziennie w 1800 roku paryskie dzienniki przechodzą do miliona w 1900 roku przy trzydziestoośmiomilionowej populacji. Ceny sprzedaży w przełożeniu na współczesne realia wahają się od 60 do 90 centymów. „Le Petit Journal” schodzi do 30 centymów, czyli pięciokrotnie mniej niż gazeta codzienna o zasięgu ogólnokrajowym w 2012 roku. Dzienniki i tygodniki dostępne są w kilku wydaniach dziennie na gwarnych ulicznych straganach, a potem w typowych kioskach. Redakcje organizują bale i koncerty, dystrybuują banery i ogłaszają się na afiszach.

Mamy więc trzeci filar: więź z czytelnikami.

Jako massmedium prasa jest skarbnicą najróżniejszych treści, łącznie z powieściami sentymentalnymi. Na jej łamach goszczą doniesienia z drugiego końca świata, a wprowadzenie obrazków (początkowo rycin, a następnie zdjęć) wywołuje prawdziwe poruszenie. Francuski tygodnik „L’Illustration”, pierwszy „dziennik powszechny”,ma odbiorców w 134 krajach i nakładem przewyższa prasę anglosaską. Do Nowego Jorku dociera parowcem, dumnie prezentując swoje kolory!

Prawo o wolności słowa, naznaczone próbą narzucenia cenzury przez władzę[34], zostaje uchwalone w 1881 roku przygniatającą większością. Émile Zola doradza młodym pisarzom współpracę z gazetami: Rzućcie się w wir prasy, tak jak rzuca się do wody, chcąc nauczyć się pływać! Wszyscy jesteśmy dziećmi prasy. (…) Ona jest życiem, działaniem, tym, co upaja i triumfuje, jednym z najskuteczniejszych narzędzi stulecia[35]. Osiemnaście lat późniejpublikuje on na łamach dziennika „L’Aurore”swoje słynne „Oskarżam”, biorąc w obronę kapitana Dreyfusa, który padł ofiarą spisku. Zola kocha prasę i czyni z niej użytek z niewątpliwym talentem.

Równowaga ekonomiczna prasy drukowanej stabilizuje się na przełomie lat 20. i trwa przez okres stulecia. Zawartość gazet podlega natomiast regularnym zmianom. Praktyka przeprowadzania wywiadów upowszechnia się w tym samym czasie co radio. Reporter zajmuje miejsce publicysty: Trzeba kupić notatnik i ołówek, aby notować zdarzenia, chwytać sensację w locie jak ptaka uciąwszy mu skrzydła[36].

Za sprawą Alberta Londres’a przed I wojną światową reportaż zyskuje należny mu prestiż. Dziennikarstwo z krwi i kości wkracza w świat wielkiej prasy relacją z pożaru katedry w Reims: Stoi, ale bez tchu… Jest tam, za zasłoną dymu. To nie ona, to tylko jej sylwetka… Fotografie nie oddadzą jej stanu. Fotografie nie uchwycą cery zmarłego[37].Reporter łączy niekiedy odmienne role, ale ma styl, osobowość, odwagę i poezję[38]. Odwiedza więzienia, domy wariatów, zamorskie kolonie, odcinki trasy Tour de France…

Przez dwadzieścia lat Albert Londres pasjonuje czytelników, którzy nierzadko stoją w nocy w kolejce przed wejściem do drukarni, nie mogąc doczekać się ciągu dalszego. Epoka żyje powieścią w odcinkach. Historia jest tragiczna, nowoczesność wstrząsająca. Dyrektor dziennika „L’Intransigeant”, Léon Bailby, powtarza swoim reporterom[39]: Zadziwcie czytelnika!

W okresie międzywojennym miejsce powieści w odcinkach jako siły napędowej prasy zajmuje reportaż. Wojna wykrwawiła Europę. W przeciągu dwudziestu lat ma miejsce seria doniosłych wydarzeń: rewolucja w Rosji, wielki kryzys lat 30., dojście do władzy Hitlera, amerykańska nowoczesność, rozkwit Japonii, Brazylii i Argentyny, wojna domowa w Hiszpanii, Front Ludowy.

Prasa bywa nienawistna. Kampanie obelg i oszczerstw przeciwko Leonowi Blumowi i Rogerowi Salengro, który popełnił samobójstwo, na długo pozostaną w pamięci. Ale to również czas, w którym wszystko jest możliwe, bo właściciele gazet wierzą w talent.

W swojej biografii Pierre’a Lazareffa, dziennikarza, Yves Courrière opowiada o spotkaniu na szczycie zorganizowanym w biurze właściciela „Paris-Presse”, drugiego pod względem wielkości nakładudziennika. Aby sprostać oczekiwaniom Jeana Prouvosta, któremu marzy się pierwsze miejsce, zaplanowano dużą kampanię reklamową. Przemysłowiec słucha argumentów speców od reklamy i zgadza się wyłożyć pieniądze pod warunkiem, że kampania… zostanie odwołana. Jean Prouvost powierza przedmiotową sumę Pierre’owi Lazareffowi, aby zrobił lepszą gazetę . Lazareff rekrutuje ekipę reporterów w składzie: Blaise Cendrars, Antoine de Saint-Exupéry, Pierre Mac Orlan, Georges Simenon, Roger Vailland… I „Paris-Presse” wysuwa się na prowadzenie.

Wydawca magazynów o modzie – w tym „Vogue’a” – Lucien Vogel zakłada „Vu”, bogato ilustrowany tygodnik informacyjny, inspirowany niemieckim „Berliner Illustrirte Zeitung”. Swoje prace na łamach „Vu” publikują najzdolniejsi fotografowie epoki: George Brassaï, Robert Capa i André Kertész. Layout magazynu, co numer to nowy, jest arcydziełem inteligencji i odwagi. „Vu” nie zna tabu, ośmiela się robić wszystko, o ile jest to piękne i prawdziwe. Jako pierwszy tytuł pokazał zdjęcia z obozu koncentracyjnego w Dachau i posiłkując się zdjęciami, potępił nazyfikację Niemiec. Z pasją relacjonował wojnę domową w Hiszpanii. „Vu” jest protoplastą współczesnych tygodników lustrowanych takich jak „Paris Match”, „Life” czy „Look”.

Po okresie wojny, naznaczonym cenzurą, zejściem prasy do podziemia i piętnem działalności okupacyjnych gadzinówek, niezależność wyrasta na kardynalną cnotę. Gazety są poważne powagą epoki. Dowiedziawszy się o zrzuceniu bomby atomowej na Hiroszimę, Albert Camus napisał na pierwszej stronie „Combat”: Amerykańska, angielska i francuska prasa rozpisuje się w eleganckich słowach na temat przyszłości, przeszłości, wynalazców, kosztów, powołania pokojowego powołania i efektów wojennych, konsekwencji politycznych, a nawet niezależnego charakteru bomby atomowej. Podsumujmy jednym zdaniem: cywilizacja mechaniczna osiągnęła najwyższy stopień zdziczenia[40]. Gdy Hubert Beuve-Méry zakłada „Le Monde” przyświeca mu następujące wyznanie: Nie stoi za moimi plecami ani bank, ani Kościół, ani partia.

Prasa drukowana przeżywa złoty wiek, który potrwa trzy dekady: od 1950 do 1980 roku. Prasa nie jest już jedynym środkiem masowego przekazu. Radio, a następnie telewizja, wypierają ją stopniowo od lat 60., lecz wciąż pozostaje ona wpływowym medium. Cieszy się znaczącym prestiżem, łącząc w sobie blask reportażu (Jean Lartéguy, Lucien Bodard, Robert Guillain…) i zaangażowania (kampania przeciwko torturom w Algierii na łamach „Le Monde’a” i „L’Expressu”).

W Stanach Zjednoczonych oddzielenie redakcji od reklamy stanowi, jak napisał amerykański historyk mediów Robert McChesney[41], granicę tak niezbędną, jak rozdział Kościoła od państwa. Właściciele „New York Times’a” i „The Washington Post” (legendarna Katharine Graham) mienią się gwarantami niezależności i wolności w swoich redakcjach. Widzą w tym nie tylko wymóg etyczny, ale także klucz do sukcesu.

Amerykańska prasa drukowana uchodzi za modelową, z tygodnikami publikującymi długie reportaże jak „The New Yorker” czy dziennikami niewahającymi się kontestować operacji wojsk amerykańskich w Wietnamie i piętnować prezydenta z powodu jego związków z pewnym nieszczęsnym włamaniem. Richard Nixon został zmuszony do złożenia urzędu w 1976 roku. Śledztwo reporterów „The Washington Post”, Boba Woodwarda i Carla Bernsteina, to moment, w którym amerykańskie dziennikarstwo przeżywa szczyt swojej świetności.

.W świadomości zbiorowej dziennikarz staje się tym, który zagląda za kulisy, aby sprawdzać, konfrontować i zadawać pytania; tym, który porządkuje chaos świata i naszego życia, jak Norman Mailer; tym, który zadowala się rzeczywistością, jak Seymour Hersh, bez jej ubarwiania: Sensacja jest zbyteczna. Jeśli historia jest dobra, to sama się opowie[42].

Standard ten przyjmuje się także po drugiej stronie Atlantyku. Dyrekcja „Le Monde’a” nie dopuszcza do jakiejkolwiek ingerencji natury politycznej czy finansowej, przy czym wpływy z reklam stanowią w 1969 roku nieco ponad 59 proc. obrotów gazety[43]. Zakładając w 1976 roku dziennik „La Repubblica”, Włoch Eugenio Scalfari ma w zamyśle gazetę, która wskazuje czytelnikom sens i skrupulatnie przestrzega zasady: nie ma idei bez faktu, nie ma faktu bez idei[44].

Nie ma sensu idealizować prasy. Podobnie jak wszystkie media, ma ona skłonność do popadania w zaślepienie i owczy pęd. W latach 60. i 70. „Le Monde” epatuje reportażami w rodzaju„północnokoreańska rewolucja agrarna”, natomiast „France-Soir” i „Paris Match” bezkrytycznie przyjmują linię gaullistowską. Wystarczy jednak otworzyć większość dzienników i tygodników ukazujących się w tym okresie, żeby dać się porwać przebijającej z nich szlachetności, sile oddziaływania artykułów, atencji dla słów i idei, wolności od kalkulacji i – nade wszystko – przekonaniu o misji dziennikarstwa. Z archiwów wyłania się obraz profesji nieco marginalnej, odrobinę chełpliwej, ale dumnej i szczęśliwej, bo będącej we zgodzie z samą sobą i – ośmielmy się to powiedzieć – użytecznej.

Jak więc wyjaśnić, dlaczego dziennikarstwo niepostrzeżenie opuszcza swoje wyrobisko? Skąd ta kontestacja i krytyka prasy drukowanej w latach 80., zanim jeszcze Internet zaczął stawiać pierwsze kroki?

Jak zawsze w grę wchodzi interakcja z epoką. W 1975 roku dał o sobie znać kryzys ekonomiczny. Pojawiła się zapowiedź głębokiej transformacji zwanej globalizacją. Całe gałęzie przemysłu ciężkiego (stal, tekstylia etc.) opuszczają zachodni świat; zaczyna się „finansyzacja gospodarki”. Ci, którzy w 1968 roku mieli po 20 lat, którzy sięgają po władzę w biznesie i w społeczeństwie, zasmakowali w wolności i mają hedonistyczny światopogląd, wkraczają w świat finansów i technologii. Wielu ulega magii kapitalizmu w drapieżnej wersji rodem z Doliny Krzemowej. Rozwój informatyki dostarcza teoriom marketingowym – które stają się orężem nowoczesnego biznesu – narzędzi o nieznanej dotąd skuteczności. Upowszechniają się pojęcia, takie jak „pozycjonowanie” „target” czy „sprawozdanie finansowe”.

Prasa żyje z reklamy i ogłoszeń. Gdy więc zmieniają się reklamodawcy, ona zmienia się wraz z nimi i czyni to widocznym.W lutym 1982 roku dyrektor „Libération”Serge July tak usprawiedliwia odstąpienie od pierwotnych zasad obowiązujących w gazecie w zakresie reklamy: Nie, „Libération” się nie zmienia, to reklama się zmieniła, stała się sztuką. Nie wiadomo już dokładnie, gdzie zaczyna się kultura, a gdzie kończy się reklama. Bez niej „Libération” byłby niepełny[45].

July mógł napisać: „Libération” jest dziś wystarczająco silny, by zaprosić na swoje łamy reklamodawców bez obawy o swoją niezależność. Preferuje jednak chwilową konfuzję i w ten sposób czyni zapowiedź ewolucji prasy w kierunku wzrostu znaczenia marketingu.

Tygodniki są coraz bardziej rozrzutne w walce o subskrybentów. Działy zarządzające reklamą rosną w siłę, trwa wzmożony proces rekrutacji specjalistów i kadry zarządzającej, profile czytelników są poddawane analizie, segregowane i dopasowywane do oczekiwań reklamodawców.

We Francji dziennik „Le Figaro” tworzy „Le Figaro Magazine” oraz „Le Figaro Madame”, które doją reklamodawców jak mleczne krowy. Jean-Luc Lagardère Group przejmuje grupę Hachette i tygodnik „Paris Match”. Na arenie międzynarodowej następuje koncentracja kapitału, powstają wielkie koncerny medialne. Amerykańskie gazety, które w latach 70. były w rękach stu różnych firm, dwadzieścia lat później są własnością piętnastu gigantów branży.

Dziesięć koncernów wydawniczych plasuje się wśród trzystu największych firm na świecie, podczas gdy w 1965 roku w rankingu tym nie figurowało żadne przedsiębiorstwo prasowe[46]. W skład tych koncernów wchodzą wydawnictwa, stacje radiowe i telewizyjne, studia filmowe, a przejęciom towarzyszą hasła takie jak „synergia”, „racjonalizacja”, „proces”, „produkty pochodne”, „marki”. Redaktor naczelny „Chicago Tribune” ujął to nader brutalnie: Nasze pokolenie świadkiem agonii dziennikarstwa[47].

Kierunek ten nie jest oczywiście wszechogarniający. Wielcy dziennikarze nadal wywierają wpływ na sferę publiczną, ale nowy świat, w którym media są zaprojektowane i sprzedawane jako produkty konsumenckie, bez projektu redakcyjnego, rośnie w siłę.

.W latach 80. sen o dziennikarstwie zdaje się przechodzić w sen o komunikacji dziennikarstwa. Pojawiają się pisma o nowej, zaskakującej formule: „Actuel”, „L’Autre Journal” podczas gdy tygodniki zachłystują się reklamą i rozpisują się na pierwszych stronach o zarobkach kadry kierowniczej, agentów nieruchomości i masonów.

Na początku lat 90. „Libération”publikuje almanach, który to oryginalny twór w hołdzie dziennikowi finansują wszyscy reklamodawcy z Francji i Nawarry, od Diora przez Caprice des Dieux i Fnac po Gallimarda. „Libération”powtarza przedsięwzięcia tego typu, które inne tytuły ochoczo podchwytują.

Wzmaga się radykalna krytyka mediów – i to nie jest przypadek. Noam Chomsky publikuje w 1988 roku esej „Manufacturing Consent” („Produkując zgodę”): Media są w symbiozie z potężnymi źródłami informacji i z przyczyn ekonomicznych, i ze względu na wspólne interesy[48]. Dziewięć lat później w „Les Nouveaux Chiens de garde”Serge Halimi zjadliwie atakuje system: Spotykając się wyłącznie z decydentami, schodząc na manowce pieniądza, upadając do poziomu propagandy rynkowej, dziennikarstwo zamknęło się w klasie i w kaście. Straciło czytelników i ich kredyt zaufania. Doprowadziło do zubożenia debaty publicznej. Sytuacja ta jest immanentną cechą systemu i kodeksy deontologiczne niewiele zmienią[49].

Wraz z rozwojem Internetu drobne ogłoszenia przenoszą się z gazet do sieci, a reklamodawcy odkrywają radość docierania do cyfrowego odbiorcy. Prasa drukowana wydaje się zestarzała, staromodna, zapatrzona w dialog z elitami, rozdarta między duchem przeszłości, którego oddech wciąż na sobie czuje, a logiką marketingową swoich nowych panów.

Reklama podtrzymuje więc gazety jak sznur wisielca. Badania wykazały, że reklamodawcy wybierają określone medium w zależności od tego, ile czasu poświęcają mu konsumenci[50]. Zasada ta sprawdza się w odniesieniu do telewizji, radia i Internetu, ale już nie prasy. Ta bowiem publikuje trzy razy więcej reklam niż wynikałoby to z jej udziału w rynku czasu, a to dlatego, że uchodzi za medium, w którym najlepiej budować wizerunek i reputację.

Reklamodawcy stali się znacznie bardziej wymagający. Mają określone warunki w zakresie koncepcji i celów. W latach 70. sama sprzedaż „Le Monde’a” i „L’Expressu” wystarczała, by zapewnić popyt ze strony reklamodawców, dziś już tak nie jest. Będę kupować strony reklamowe w prasie pod warunkiem, że zaoferuje mi ona sprecyzowany cel, ostrzega Maurice Lévy[51], prezes grupy Publicis, francuskiej agencji reklamowej. Pierwsze na celowniku są kategorie zawodowe o dużej sile nabywczej. Dzienniki i tygodniki jedne po drugich odkrywają żarłoczną pasję ekscytującego świata mody i luksusu, wielkich reklamodawców[52].

.W dążeniu do spełnienia wymagań stawianych przez reklamodawców prasa traci swoją duszę. Dreszczyk zaskoczenia i zdumienia, który czyni tytuł wartościowym dla czytelnika, ustępuje miejsca oczekiwanym i powtarzalnym elementom.

Odbiorcy stają się przedmiotem, tracą swoją podmiotowość. Sposób, w jaki gazety piszą o swoich czytelnikach aż nadto mówi o chorobie, która je toczy. „Le Monde” –konsumenci docelowi tacy, jak kadra zarządzająca, klasa średnia i liderzy opinii, „Nouvel Observateur” – lider tygodników wśród gospodarstw domowych o stabilnych dochodach, „Le Point” – punkt odniesienia dla decydentów, „Libération”mężczyźni, osoby o stabilnych dochodach, decydenci w biznesie, „L’Express” – grupa docelowa to osoby o ugruntowanych zarobkach, „Le Figaro” – ludzie zamożni i decydenci. Wszędzie powtarzają się te same słowa: „liderzy”, „grupa docelowa”, „konsumenci o stabilnych dochodach”, „decydenci”, „męska grupa docelowa”. To, co jeszcze wczoraj odróżniało od siebie poszczególne tytuły, zlało się w jedną mantrę marketingu „medialnych marek”.

W Internecie równanie reklamowe wygląda inaczej, ale jego wynik jest niewiele lepszy. Po piętnastu latach doświadczenia wiemy już, że tradycyjna reklama – kwadraciki obok artykułów – finansuje w najlepszym razie informacje low cost. Liczą się tylko profile użytkownika i historia przeglądania. To internauci stanowią wartość, nie informacja.

Niektóre portale celebryckie i kobiece, chcąc wyciągnąć dla siebie korzyść, zawierają partnerstwa i nawiązują współpracę z różnymi markami kosztem zatarcia granic między prasą a komunikacją. Agencje reklamowe poszerzają swój zakres działalności o contentising (treści przeznaczone na sprzedaż).

Jest w tym być może przyszłość reklamy, ale nie dziennikarstwa.

* * *

.A zatem co robić?

Tym, czego media obecnie potrzebują, jest ciało. Aby powrócić do życia, nie mają innego wyboru, jak tylko na powrót stać się istotami żywymi – tłumaczy filozof japoński Uchida Tatsuru[53]. Trudno o bardziej trafne słowa.

Prasa musi dokonać przewrotu kopernikańskiego.

  • Jest finansowana z reklam? Może być finansowana przez czytelników.
  • Jest massmedium? Na ekranie czy na papierze, musi odzyskać swoją wartość.
  • Uważa się za „czwartą władzę”? Mówić do czytelników znaczy stawać z boku, „poza grą” władzy.

* * *

.Od dawna już istnieją dzienniki, które, czy to z przekonania, czy z konieczności, zależą w 80 czy 100 proc. od czytelników, nie zaś reklamodawców. Tytuły satyryczne, prasa młodzieżowa, religijna i liczne czasopisma tematyczne[54] żyją głównie ze swej sprzedaży i prenumeraty. I wiele z nich ma się całkiem dobrze.

Bardziej niepokojące jest to, że na trzydzieści portali internetowych, magazynów informacyjnych, które powstały we Francji w ciągu ostatnich pięciu lat, tylko czterem udało się przekroczyć próg równowagi, a nawet odnotować zyski : „Mediapart, Arrêt sur images”,
„XXI” i „6Mois”[55]. Dwa portale internetowe i dwa magazyny, wszystkie cztery bez reklam, zdane wyłącznie na swoich czytelników, z kapitałem kontrolowanym przez swoich założycieli – dziennikarzy[56].

Zagranicą też nie brakuje podobnych przygód dziennikarskich. Hernán Casciari, Argentyńczyk, który mieszka w Katalonii, prowadził bardzo popularny blog, czerpiąc idee z naszego przeglądu „XXI”. Wpadł on na pomysł utworzenia magazynu reportażowego bez reklam i bez pośredników. Zanim jeszcze ów magazyn powstał awansem kupiło go 10 080 czytelników, dlatego, że w niego wierzyli[57].

Można także powołać się na włoski „Internazionale”[58], zbliżony do francuskiego tygodnika „Courrier international”, ale całkowicie niezależny, z oryginalnymi rubrykami, większą ilością zdjęć, prawdziwą linią wydawniczą. Pismo organizuje festiwal w Ferrarze. Ponad 60000 osób zjeżdża tam co roku w pierwszych dniach września, aby spotkać 170 wielkich osobistości świata międzynarodowej prasy, fotografów, autorów reportaży animowanych i reporterów.

Czy to przypadek? Nie wydaje nam się.

.Czytelnicy „XXI” wiele nas nauczyli na temat zmiany epoki. Odchodząc od reklamy, dokonaliśmy pragmatycznego wyboru. Albo decydujemy się zmodyfikować nasz pierwotny projekt miesięcznika reportażowego, aby wkupić się w łaski reklamodawców, dodając rubryki o charakterze konsumpcyjnym (podróże, moda, uroda, wysokie technologie, sztuka życia etc.), albo zostajemy księgarnianym kwartalnikiem bez reklamy. Podejmując to ryzyko, nadaliśmy komunikat o nieoczekiwanej sile: czytelnicy dopisali, i to od razu; brak reklamy był dla nich gwarancją naszej autentyczności.

Żyjemy dziś w środowisku, w którym marketing jest wszechobecny. Podpisanie umowy z operatorem telefonii komórkowej, nabycie biletu kolejowego, zakupy w centrum handlowym – za każdym razem wkraczamy w gęstwinę promocji, w której wartość ginie przytłoczona obietnicą bonifikaty, oferty „dwa w jednym” i innych sztuczek obliczonych na przyciągnięcie klienta. Czytelnicy umieją jednak rozszyfrowywać i ewaluować komunikaty, jakie się do nich wysyła. Jeśli nie rzucają się na cyfrową lub papierową prenumeratę tytułów informacyjnych, nawet po obniżonej cenie, to dlatego, że ich nie chcą – chyba że zaoferuje im się w prezencie ekspres do kawy na kapsułki albo telewizor plazmowy.

Wyzwanie, przed którym stoją dziś media, jest dokładnym przeciwieństwem tego, które Émile de Girardin i James Gordon Bennett podjęli w XIX wieku. Wówczas informacja była domeną elity. Dzięki reklamie obniżyli cenę, aby dotrzeć do szerszej rzeszy odbiorców i stworzyć przestrzeń dla dziennikarstwa. Dziś informacja jest wszędzie i za darmo. Prasa musi odzyskać swoją wartość, uwolnić się od balastu reklamy i marketingu, i ożywić ducha dziennikarstwa.

Po co redakcja złożona z trzydziestu, pięćdziesięciu czy stu dziennikarzy goniących za nieaktualnymi informacjami? Informacja jest jak woda w kranie; jest wszędzie.

Pompatyczne stwierdzenia o redefinicji modelu prasy maskują rzeczywistość: należy przywrócić wymianę myśli między gazetami a czytelnikami.

Jak wielu z nas jest gotowych zapłacić 1 lub 2 euro za „małą czarną” wypitą w pięć minut w kawiarni, ale utyskuje, gdy tę samą sumę trzeba wydać na dziennik lub tygodnik?

Być przydatnym, pożądanym i potrzebnym – oto jedyny wartościowy model, stary jak świat i handel.

Prasa już nigdy nie będzie tubą, za której pomocą można przemawiać do milionów czytelników. Nie ma już medium dominującego, lecz ogłuszający szum. Brytyjska firma Kantar, nr 2 na świecie w dziedzinie badań marketingowych, opracowała wskaźnik, którego nazwa mówi wszystko: „jednostka szumu medialnego[59]”.

Porzucając ten destrukcyjny wyścig na robienie szumu, odnowiona prasa może mówić prosto z mostu do wszystkich, którzy chcą otworzyć się na świat: rozumieć, wzruszać się, dowiadywać się, odczuwać.

Uwolnienie od reklamy oznacza jednak, że prasa będzie zdana na czytelnika, że przyjdzie jej zderzyć się z pełną niespodzianek rzeczywistością. Wartość niekoniecznie leży tam, gdzie chcą ją widzieć szefowie gazet. Wyznawana przez nich koncepcja dziennikarstwa w łączności z władzą, podobnie jak celebrowanie dziennikarza-eksperta, który odszyfrowuje i hierarchizuje informacje, ma swoje granice. Za sukcesem naszych magazynów za 15,50 i 25,50 euro stoją reportaż i fotoreportaż, dwie formy dziennikarstwa uznane przez specjalistów za „nie do sprzedania” i „niebudzące już zainteresowania czytelników”.

Zwracając się bezpośrednio do czytelnika, dziennikarz angażuje się bardziej niż kiedy mówi „z góry” do wytypowanych liderów opinii w urynkowionym środowisku między dwoma stronami reklamy[60].

Czytelnik nie jest bowiem abstrakcyjnym tworem, sprowadzalnym do tego, co kupuje, jaki ma poziom wykształcenia i status zawodowy. To człowiek, młody albo stary, mniej lub bardziej poważny zależnie od pory, mający swoje gusta, doświadczenie, wiedzę. Budowa wzajemnych relacji wymaga czasu, ale zdobywanie dzień po dniu tego zaufania jest jedną z najlepszych chwil w tym zawodzie.

Co do nas, to nauczyliśmy się o niczym nie przesądzać i dawać się zaskoczyć wszystkiemu, a zwłaszcza czytelnikom. Listy lub e-maile, które przychodzą do redakcji, przyprawiłyby o migrenę żołnierzyka marketingu: bankier, wioślarz, pielęgniarka, dyplomata, para podróżników, szkółkarz, projektant, lekarz, licealista, student, para 90-letnich emerytów, 30-letnia zapalona działaczka. Osiemdziesiąt tysięcy czytelników „XXI” i „6Mois”[61]: dzielące ich różnice potrafią zbić z tropu, ale pewności dodaje łączące ich zainteresowanie okazywane innym.

.Kreśląc panoramę europejskiej prasy, brytyjski tygodnik „The Economist” przypisuje sukces „XXI” francuskiej tradycji intelektualnej i koncentracji jej żarłocznych czytelników w Paryżu[62]. Nie mógł się bardziej pomylić. Magazyn sprzedaje się lepiej w regionie, zwłaszcza na dworcach kolejowych, niż w Paryżu, a jego 11000 czytelników mieszka w ponad 2800 gminach, w tym pięćdziesięcioosobowych wsiach… Szufladkowanie czytelnika jest absurdem.

Tworzenie prasy z myślą o czytelnikach wiąże się z przyznaniem im prawa wglądu w jej praktyki i styl życia, z akceptacją niekiedy surowych warunków. Przecież w heroicznych początkach swego istnienia przy Boulevard des Italiens „Le Monde” nie miał rozbuchanej machiny komunikacyjneji szklanej fasady za 600000 euro. Oszczędzano nawet zużyte koperty, aby nic się nie marnowało.

My w„XXI” wiemy, że na bilet lotniczy w ramach robienia reportażu składa się stu czytelników i nikt więcej. Sto różnych osób, które poświęciły czas, aby pójść do księgarni i zapłacić 15,50 euro – a dla niektórych czytelników: studentów, bezrobotnych, samotnych matek, emerytów jest to istotny wydatek[63]. Kompletny reportaż, łącznie z prawami autorskimi i kosztami, finansuje trzy tysiące nabywców. Jakość musi być zatem bezwzględnie zapewniona, a to każe nam skupić się na meritum.

Nie ma sensu przytaczać tutaj mapy akcjonariuszy wielkich tytułów informacyjnych i ich wzajemnych powiązań. We Francji jest ona zdominowana przez Arnauda Lagardère’a, Serge’a Dassaulta, Françoisa Pinaulta, Bernarda Arnaulta, Edouarda de Rothschilda, Xaviera Niela, Matthew Pigasse’a, Pierre’a Berge’a, którzy wraz z prasą kupują wpływy[64].

Deklaracje niepodległości są – rzecz jasna – równie liczne, jak akcjonariusze-miliarderzy, ale bezpośrednie interwencje zdarzają się rzadko: wystarczy ich cień.

François Pinault i Serge Dassault kupują tytuły prasowe w powiązaniu z władzą, nie z krajem. Ich akcjonariat wzmacnia efekt lustra, który sprawia, że politycy i dziennikarze obserwują się nawzajem, przekonani o własnej ważności, wpływach.

Elityzm jest plagą prasy. Tysiące polityków, biznesmenów, dziennikarzy, urzędników i specjalistów od komunikacji żyje w określonych dzielnicach Paryża i w Neuilly-sur-Seine, chodzi tymi samymi ulicami, jada w tych samych restauracjach, posyła dzieci do tych samych szkół. W swoich „Wspomnieniach” filozof Raymond Aron opowiada, jak w latach 1950. współpracował z dziennikiem „Combat”, który był wówczas w tarapatach finansowych. Nie rozumiem, dlaczego chcą zamknąć „Combat”. Przecież wszyscy to czytają! – zastanawia się z niedowierzaniem jego przyjaciel, na co Aron odpowiada z ironią: Tak, ale wszyscy to dwadzieścia tysięcy osób[65].

Mówienie o prasie jako o czwartej władzy jest powszechną iluzją. Prasa nie stoi na równi z innymi władzami, jest obok, „poza grą”.

Dziennikarze powinni trzymać się na dystans od władzy, nie wiązać się z nikim, lecz wytrwale wykonywać swoją pracę i nic więcej. Każdy na swoim miejscu. Pojechać na miejsce, relacjonować; wyszukiwać, konfrontować, rozpytywać, wkładać pióro w ranę – jak mawiał Albert Londres; wątpić, weryfikować, rozumieć. A potem przekazać to, co się widziało i zrozumiało, dobrać odpowiednie słowa, aby opowiedzieć to tak, żeby czytelnicy poczuli, zobaczyli, usłyszeli. Dziennikarstwo jest rzemiosłem.

I tak oto wracamy do bon motu Eugenio Scalfariego: nie ma idei bez faktu, nie ma faktu bez idei i dewizy „New York Times’a”: All the news that’s fit to print.

* * *

.Prasa potrafiła odnaleźć się w każdej epoce wielkich zmian. W 1789 roku narodziło się pięćset tytułów; wraz z rewolucją przemysłową pojawiły się gazety codziennie skierowane do szerokiej rzeszy odbiorców; w 1848 roku swoje dzienniki zakładali rewolucyjni pisarze; w okresie III Republiki ustawą z 1881 roku zagwarantowano wolność słowa; ekspansja kolonialna i kolorowy druk dały początek „L’Illustration”, pismu o zasięgu światowym; I wojna światowa to pojawienie się zawodu reportera i„Canard enchaîné”; w latach 20. powstały amerykańskie tytuły: „New Yorker”, „Time” i „Life”; w latach 30. pojawiły się magazyny fotograficzne; w 1945 roku zainaugurowano dziennik „Le Monde”, a Albert Camus pragnął, by kraj znów zaczął mówić głębokim głosem[66]; wojna w Algierii wyszlachetniła oblicze „L’Expressu” i dała początek „Le Nouvel Observateur”; emancypacja kobiet zaowocowała powstaniem „Elle”; wydarzenia z maja ‘68 wydały plon w postaci „Libération”i prasy dziecięcej; podczas wojny w Wietnamie, amerykańscy dziennikarze pisali najważniejsze teksty w swojej karierze. Gazety rodzą się, rosną i umierają, to jest cykl życia.

Nadchodzące czasy nie będą łatwe. Każdy to wie, czuje. Dokonują się głębokie zmiany w skali całego globu. W wielu dziedzinach – zwłaszcza w naukach ścisłych i w finansach – staliśmy się małą prowincją. Tym bardziej istotne jest, aby uprawiać dziennikarstwo, które czyni zrozumiałym to, co przeżywamy, i pozwala czytelnikom, mówiąc słowami Marcela Prousta, być czytelnikami samych siebie[67].

Tworzona z myślą czytelnikach, nie zaś reklamodawcach, prasa XXI wieku będzie mogła rozwijać się zarówno w sieci, jak i na papierze albo na papierze z towarzyszącym wydaniom cyfrowym. Wszystko jest otwarte. Wybór nośnika słowa zależy bowiem od projektu a nie odwrotnie.

* * *

.Prasa postinternetowa jest możliwa. Powinna opierać się na czterech filarach.

Filar pierwszy: czas

.Dziennikarze od zawsze uprawiają sport walki, jakim jest rywalizacja, o to, kto pierwszy poda wiadomość. Niczym dżokeje w steeplechase[68], w gonitwie za informacją przeskakują przez płotki, przeprawiają się przez rzeki, pokonują pochyłości terenu z zapałem rasowych zawodników, którym przyświeca jedna tylko myśl: wygrać albo umrzeć!. O dziennikarzach tropiących wiadomości pisał już Juliusz Verne w „Michale Strogowie”[69].

Redakcje toną w smakowitych anegdotach na temat środków, do jakich uciekają się dziennikarze, aby złowić gorący temat przed konkurencją. Pisarka Evelyn Waugh wyśmiała ten wieczny wyścig w swojej powieści „Scoop” już w 1933 roku. Niektórzy podejmowali bezsensowne ryzyko, byle tylko wysłać artykuł na czas, inni zachowywali się jak szczury, aby zdobyć zdjęcie przed innymi. W czasach „Heralda” Bennett gotów był zapłacić fortunę za kilka dni przewagi nad innymi.

Współcześnie, gdy informacja nie kosztuje, a technologia gna do przodu, nie ma to już takiego znaczenia. Prasa XXI wieku musi uderzać w inne tony, a przede wszystkim na nowo uczyć się zaskakiwać czytelników. Wyłączność na gorący temat trwa kilka godzin. Prawdziwy news nie ma właściciela poza samym sobą. Inne tony i inne metody pracy są możliwe: przeprowadzić dochodzenie – udać się na miejsce, nasiąknąć tym, czego się dowiedziało, wrócić. I nauczyć się iść pod prąd chwilowych emocji, robiąc wszystko, aby informacja była intensywna, skoncentrowana na tym co trwałe, niezależnie od tego, czy artykuł ma dziesięć linijek czy dziesięć stron. Dzięki temu informacja zyska głębię i znaczenie.

Filar drugi: teren

.Dziennikarz idzie tam, gdzie czytelnik nie może. Taki ma zawód. Jest świadkiem i przechodniem, jest oczami i uszami czytelnika, jego ręką i mózgiem – i zdaje mu relację. Szum medialny, newsy, alerty z adnotacją „pilne” – wszystko to daje ogromne pole do działania.

Legenda włoskiego dziennikarstwa, Tiziano Tarzani, wystrzegał się podróży lotniczych przez cały rok[70]; jego reportaże, opublikowane w 1993 roku w „Sternie”, są najlepszymi, jakie kiedykolwiek napisał. Jean-Claude Guillebaud, wysłany przez „Le Monde” w podróż po Azji, wpadł na pomysł, by przez cały dzień koczować na chodniku w samym sercu Kalkuty: trzydzieści lat temu, a my nadal mamy to w pamięci.

Nasze życie jest utkane z opowieści, są nam one do życia niezbędne. Jak mówi Adam Michnik, były polski dysydent, obecnie redaktor „Gazety Wyborczej”, reportaż jest sztuką, która pozwala zobaczyć w kropli wody morze.

Pokazując każdy szczegół, przywołując zapachy i kolory, odtwarzając emocje i fakty pozostawione w cieniu, dziennikarstwo musi dać życie i ciało temu, co nie istnieje w medialnej wyżymaczce. Wszystko bowiem to, co nie mieści się w rachunku jednostki szumu medialnego, staje się uprzywilejowanym terenem prasy jutra.

Filar trzeci: obraz

.Dziennikarz, telewizyjny czy radiowy, nie może być improwizatorem. Dokumentalista to zawód i prasa nic nie zyska na uprawianiu złych praktyk przenoszonych z dziennikarstwa audiowizualnego. Ma prasa natomiast długą historię obrazu, od „L’Illustration” przez kreskówki „New Yorkera” po bogato ilustrowane tytuły w rodzaju „Vu”, „Time” czy „Life”.

Prasa musi być dziś piękna bardziej niż kiedykolwiek: obraz i grafika stanowią jej ciało, jej krew. Grafika jest formą dziennikarstwa, która łączy doznania wizualne z potęgą słowa.

Każdego dnia redakcja „6Mois”odkrywa wyjątkowe reportaże, które nie znajdują chętnych, by je opublikować. Jakaż to szkoda! Za pomocą dwudziestu pięciu obrazów fotograf Raphaël Helle opowiedział w numerze 18. „XXI”historię Antony’ego i Victorii, dwojga licealistów z miasteczka Salins-les-Bains w Jurze, która podważa wszystkie powszechnie uznane idee i sondaże dotyczące młodzieży.

W sieci dostępne są miliardy zdjęć i rysunków, ale co komu po tych obrazach publikowanych w bezładzie? Prasa może dużo zyskać, robiąc zwrot w stronę fotoreportażu i grając ilustracjami, zwłaszcza że nowe technologie pozwalają dziś współpracować bezpośrednio z autorami na całym świecie: w Iranie, Kolumbii, Australii czy w wiosce Puy-de-Dôme. Trzeba skorzystać z okazji, na nowo odkryć portfolio i siłę skojarzenia tekstu z obrazem, który przemawia do współczesnego czytelnika.

W prasie jest także miejsce na reportaż animowany z jego potężnym połączeniem wrażliwości i ewokacji. Amerykanin Joe Sacco opowiedział oblężenie Sarajewa w „The Fixer” („fixer” to przewodnik i tłumacz dziennikarza). W „XXI” uprawiamy dziennikarstwo od pięciu lat; to inny rejestr, inna narracja, piękna paleta różnych emocji: poważnych, tkliwych lub zabawnych.

Wreszcie przed dziennikarstwem otwierają się inne sposoby wyrazu. Oprogramowanie komputerowe umożliwia dzisiaj obróbkę skomplikowanych danych i obrazów. Prasa może projektować chwytliwe infografiki i mapy, które zmieniają naszą percepcję świata. Nazwa strony internetowej Information is Beautiful autorstwa brytyjskiego dziennikarza-designera Davida McCandlessa brzmi jak wyznanie wiary. I my je podzielamy, czyniąc naszym.

Filar czwarty: spójność

.Filozof Jacques Ellul miał rację, że tym, co nam grozi jest nie nadmiar informacji, lecz zalew rzeczy, spraw, wiadomości nieistotnych.

Dziennikarstwo, które rozprasza i ogłusza, przyjmuje wszystko i przeciwieństwo wszystkiego, wprzęgnięte jest w tryby paroksyzmu. W odróżnienia od dziennikarstwa, które wzbogaca, daje do myślenia, łączy czytelnika z innymi i ze światem, które jest użyteczne.

W tym małym słowie „użyteczne” zamyka się cała wartość, której tak straszliwie brakuje prasie, zarówno drukowanej, jak elektronicznej, w początkach XXI wieku. W „Le Monde” pod hasłem Indie czytelnik może dziś znaleźć artykuł online napisany na podstawie depeszy dziennikarza z Paryża, komentarz blogera, tekst korespondenta dziennika w Delhi czy reportaż z podróży: czterej autorzy nie rozmawiali ze sobą i nie piszą o tym samym. Komu wierzyć?

O użyteczności prasy stanowi przede wszystkim spójność i zaufanie. Gazety powinny poddać się diecie odchudzającej: podejmują zbyt wiele tematów i działają zbyt pośpiesznie. Nazwisko dziennikarza stanowi pierwszy etap styczności z czytelnikiem. Dobór dziennikarzy powinien być bardziej selektywny, bowiem jakość jest ważniejsza niż ilość.

Prasa może wiele zyskać, mówiąc jednym zrozumiałym, spójnym, głosem, będącym ciałem i życiem: za cenę rezygnacji ze zidentyfikowanych przez algorytm celów, za którymi goni bez tchu – odzyska czytelników i odnowi relację zaufania.

Edytorial pierwszego numeru „New York Heralda” nie stracił nic na aktualności: Nasza gazeta adresowana jest tak do kupca, jak do robotnika, tak do bankiera, jak do subiekta. Każdy z nich znajdzie na naszych łamach coś, co może go zainteresować, posłużyć mu, i sam wyciągnie wnioski z faktów, które my mu unaocznimy[71].

* * *

.Pod lampą nic nie widać. Jesteśmy jak ten człowiek, który zgubił klucze i szuka ich pod latarnią. Gdy się zgubimy, trzeba odwrócić spojrzenie, zrobić krok w bok.

Byliśmy krytyczni w stosunku do prasy, ale wiemy także, że dziennikarze są często pierwszymi ofiarami dekompozycji tytułów prasowych i zawodu, który wybrali z pasji. Ich sprawa nie jest beznadziejna. Codziennie godne uwagi artykuły są zamieszczane online i/lub publikowane w prasie papierowej.

Wśród dziennikarzy są ludzie elokwentni, nieśmiali, wyszczekani, samoucy, wariaci, postrzeleńcy, młodzi marzyciele i starzy wyjadacze. Niektórzy wiedzą wszystko na dany temat, inni dopiero się uczą. Dyletanci mają niekiedy to nieokreślone a denerwujące coś, co nazywa się talentem, podczas gdy profesjonalnym dziennikarzom nierzadko brakuje polotu.

Dziennikarstwo nie jest normalnym zawodem. To narwańcy wpuszczają światło, mawiał Michel Audiard, twórca filmu „Tontons flingueurs”. Te uwięzione lub niespożytkowane zasoby energii proszą się, by je uwolnić.

Ale tak strasznie brakuje projektów na ich miarę.

A wystarczyłoby wyruszyć w drogę i wypuścić się na bezdroża. NM4_aRozglądać się wokoło, tak po prostu. Rozmawiać z dziesiątkami tysięcy czytelników osieroconych przez prasę, głodnych i oczekujących projektu, który do nich przemówi. Wielu jest takich, którzy kształtują swoje życie bez uczestnictwa w ciągłym szumie, bez poddania się szumowi. Są wszędzie: w mieście i na wsi, we wszystkich warstwach społeczeństwa. Tym, co ich łączy, jest pewna idea istoty ludzkiej; tego, czym powinna być nasza relacja ze światem. Dziennikarz i pisarz Jean-Paul Kauffmann nazywa zaklinaczami tych ludzi, którzy nie weszli do gry, którzy egzystują w pęknięciach, w uskokach naszego społeczeństwa[72]. Ogromne przestrzenie świata, społeczeństwa, naszego życia leżą odłogiem.

Prasa XXI wieku ma to wolne pole do zagospodarowania przed sobą. I tylu czytelników, którzy czekają, aby było im dane „być czytelnikami samych siebie”[73].

Laurent Beccaria i Patrick de Saint-Exupéry
Tłum.Grażyna Śleszyńska
Tekst opublikowany w wyd.4 kwartalnika opinii „Nowe Media” [LINK]

[1] Mowa o kwartalniku XXI współtworzonym przez Autorów (przyp. tłum.) [2]Wywiad w L’Usine nouvelle, 9 lutego 2005. [3] Apple, Google, Amazon, Facebook, Twitter, chińskie Baidu… [4]Gordon E. Moore, dr chemii i przedsiębiorca, współzałożyciel spółki Intel, w 1965 r. zaobserwował podwajanie się liczby tranzystorów w mikroprocesorach co ok. 24 miesiące. Po zweryfikowaniu hipoteza ta zyskała miano prawa Moore’a.[5] Gwoli przykładu: w USA jest obecnie więcej twórców aplikacji na tablety i telefony komórkowe niż rolników, As Boom Lures App Creators, Tough Part is Making a Living, „The New York Times”, 17 listopada 2012. [6]Zob. „Le Darwinisme technologique”, Ippolita, J’aime pas Facebook, Payot, 2012, Paris, s. 127 i następne. [7]Ten proces twórczej destrukcji stanowi fundamentalną daną kapitalizmu: to na niej zasadza się kapitalizm i to do niej, chcąc nie chcąc, kapitalista musi się dostosować, Joseph Schumpeter, „Capitalisme, socialisme et démocratie”, Payot, Paris, 1951, s. 106 i 107. [8]Cyt. za: Pierre de Gasquet, (w:) „Politico, le nouveau site qui compte à Washington”, „Les Échos”, 24 kwietnia 2012. [9]W kontekście aktualnego kryzysu prasy chcieliśmy przejąć inicjatywę, wziąć los w swoje ręce, (w:) „Reprendre l’initiative”, Pierre Haski, 6 maja 2007. [10]Rupert Murdoch, magnat prasowy, właściciel „Timesa”, „The Wall Street Journal”, kanału TV Fox News i portalu społecznościowego Myspace, zainaugurował w 2011 r. dedykowany na iPada dziennik „Daily”. W nowej epoce, nowe dziennikarstwo. Podjęliśmy wyzwanie, aby wziąć to, co najlepsze z dziennikarstwa tradycyjnego i połączyć to z tym, co najlepsze w technologii, „Le Monde”, 2 lutego 2011. [11] Istnieją stanowiska „dziennikarzy administratorów wspólnot”. [12]„The Good Life”, nr 6, listopad–grudzień 2012, s. 117. [13]Tylko Mediapart, portal internetowy oparty na zasadzie subskrypcji, określa siebie jako„dziennik w Internecie”z wydaniami o pełnych godzinach i przedstawia chłopca-gazeciarza na pierwszej stronie. [14]Zdaniem amerykańskiego dziennikarza Adriana Holovaty’ego, który jest znaną postacią dziennikarstwa w sieci, dziennikarze musza przestać opowiadać historie i używać zasobów technologicznych do zbierania danych liczbowych i nadawania im sensu, „A Fundamental Way Newspaper Site Needs to Change”, Holovaty.com, 6 września 2006. [15]Cyt. za: Paul Virilio, „Ville panique”, Galilée, Paris, 2004. [16]Cyt. za: Mark Leibovich, „The Man the White House Wakes Up To”, „The New York Times”, 21 kwietnia 2010. [17] Zob. „Sur la télévision”, Liber-Raisons d’agir, Paris, 1996, s. 22. [18] Świadctwo pracownika „Le Monde’a”, (w:) „Petit mobile deviendra grand”, Alice Antheaume, W.I.P., 20 listopada 2012. [19]„The Good Life”, nr 6, op. cit. [20] Zob. Paul Virilio, „L’Administration de la peur”, Textuel, Paris, 2010. [21] „Jeśli nie podejmiemy ruchu, to czeka nas śmierć”, wywiad Claire Berthelemy, Owni.fr, 20 listopada 2012. [22] Zbitka wyrazowa na określenie języka francuskiego skażonego angielską frazeologią (przyp. tłum.). [23] Zob. Yves Eudes, „L’Actu automatique”, „Le Monde”, 15 listopada 2012. Zob. także Marc Mentré, „Journatic, le journalisme local en maltraitance”, Themediatrend.com, 22 lipca 2012. [24] Tamże. [25] Zob. „The Wire est une œuvre qui emprunte à la tragédie grecque”, wywiad Laurent Rigouleta, „Télérama”, 16 lipca 2008. [26]„The Battle for Your Mind” Al Ries, Jack Trout, McGraw-Hill, 1981. [27] Zob. Maurice Lever, „Canards sanglants. Naissance du fait divers”, Fayard, Paris, 1993, s. 4. [28] Zob. Patrick Eveno, „Histoire de la presse française”, Flammarion, Paris, 2012, s. 25. [29] Współczynnik analfabetyzmu sięgający 50 proc. za Napoleona, spadł do poniżej 20 proc. siedemdziesiąt lat później, tj. w początkach III Republiki. [30]Charles-Louis Havas utworzył w 1832 r. agencję prasową Havas. Paul-Julius Reuter, który pracował w agencji Havas, założył Reuters’a w 1851 r. w Londynie. [31]Cyt. za: Jean-Noël Jeanneney, (w:) „Le Duel Carrel-Girardin”, „L’Histoire”, nr 342, maj 2009, s. 88‑89. [32] James Gordon Bennett wyłożył założenia swojego projektu w pierwszym edytorialu: Nie należymy do żadnej partii, nie jesteśmy organem żadnej fakcji, ani koterii, nie popieramy żadnego kandydata ani na prezydenta, ani na żadne mniej zaszczytne stanowisko. Naszym celem jest zbieranie i przekazywanie informacji o bieżących wydarzeniach. Nasza gazeta adresowana jest tak do kupca, jak do robotnika, tak do bankiera jak do subiekta. Każdy z nich znajdzie na naszych łamach coś, co może go zainteresować, posłużyć mu, i sam wyciągnie wnioski z faktów, które my mu unaocznimy. Cyt za: Charles de Varigny, (w:) „Le journalisme aux États-Unis”, Revue des deux mondes, Paris, 1877, tom XX. [33]Zob. Oliver Carlson, „The Man Who Made News: James Gordon Bennett”, Duell, Sloan and Pearce, New York, 1942. [34]Dziennik „La Croix” może wówczas posługiwać się sloganem „najbardziej antyżydowska gazeta we Francji” bez ryzyka pociągnięcia do odpowiedzialności karnej. [35] Zob. Émile Zola, „Adieux”, „Le Figaro”, 22 września 1881. [36] Cyt za: „Nouveaux cahiers François Mauriac”, nr 18, Grasset, Paris, 2010. [37] Zob. Albert Londres, „L’Agonie de la basilique”, „Le Matin”, 29 września 1914. [38]W 1923 r. Albert Londres, któremu dziennik „Quotidien” zarzucał, że mija się z linią redakcji, odpowiedział: Panowie, wiedzcie, że reporter zna tylko jedną linię – kolejową!. [39] Reporter jest „opłacanym włóczykijem”, który udaje się na miejsce zdarzenia i zdaje relację, jak mawiał dziennikarz i pisarz Henri Béraud. [40] Zob. Edytorial Alberta Camusa, „Combat”, 8 sierpnia 1945. [41]„Grandeur et décadence du journalisme américain”, „Black List” pod dyrekcją Kristiny Borjesson, Les Arènes, Paris, 2003, s. 422. [42]Wypowiedź na Kongresie dziennikarzy śledczych, 4 kwietnia 2010. [43] Zob. „Histoire de la presse française”, op. cit. s. 98. [44] Cyt za: Alain Louyot, „The Good Life”, nr 5. [45]„Libération”, 12 lutego 1982. [46]„Black List”, op. cit. s. 430. [47]„Black List”, op. cit. s. 432. [48] Zob. Noam Chomsky i Edward Herman, „La Fabrication du consentement”, nouvelle traduction, Agone, Montpellier, 2008, chapitre 1. [49] Zob. Serge Halimi, „Les Nouveaux Chiens de garde”, Liber-Raison d’agir, Paris, 1997. [50]„Spending Low Compared to Time Spent With Digital Media”, eMarketer.com, 31 marca 2011. [51]Zob. „L’Expansion”, listopad 2011. [52]Pięćdziesiąt lat temu właściciel „Nouvel Observateur”, Claude Perdriel, chciał pokierować gazetą, aby bronić ideału sprawiedliwości. Ten sam człowiek dołączył do swojego tygodnika suplement, którego celem było zdanie sprawy ze wszystkich trendów w modzie, kulturze, urodzie, designie i turystyce. „Le Monde” zbudował swoją reputację na ascetyzmie. Dzisiaj głównym źródłem jego dochodów jest sobotni magazyn rozrywkowo-lifestylowy [53]Zob. Suplement do „Zoom Japon”, wiosna 2012. [54]Zob.„L’Histoire, Alternatives économiques, Philosophie Magazine, Le Monde diplomatique, Courrier international, Sciences humaines”, „Science & Vie”. [55]Model reklamowy funkcjonuje w przypadku magazynów o modzie, takich jak „Grazia” czy „GQ”. [56]„Mediapart” skorzystał jednak z pomocy publicznej dla prasy cyfrowej, natomiast „Arrêt sur images” nigdy jej nie przyjmował, co tak tłumaczy Daniel Schneidermann Nasz wybór jest ryzykowny? Owszem. Nasza równowaga ekonomiczna jest jeszcze krucha. Cóż, podejmujemy ryzyko. Zresztą ta niepewność jest sama w sobie płodna. Jeśli staniemy się zbędni, przewidywalni, nieaktualni, nieużyteczni, dobrze więc, znikniemy i niechaj inni zajmą nasze miejsce! Nie o media tu chodzi, bo one są śmiertelne, i dobrze. Chodzi o informację, (w:) „Aides d’État, non merci”, 11 listopada 2009, Arretsurimages.net. [57]Przegląd „Orsai” kosztuje 12 euro czyli 16 dolarów. Jest dostępny elektronicznie w wersji PDF lub wysyłany do Ameryki Środkowej w paczkach po dziesięć sztuk. W Buenos Aires otwarto bar Orsai finansowany przez czytelników www.editorialorsai.com. [58]„Internazionale” godzi się częściowo na reklamę, ale jego francuski kuzyn „Courrier international” jest oparty na modelu bezreklamowym. [59]Metoda liczenia: porównujemy liczbę stron lub minut dedykowanych danemu tematowi z liczbą czytelników, słuchaczy, telewidzów. Kantar sprzedaje tę metodę swoim klientom, którzy chcą „dokonać pomiaru presji medialnej”. [60]Najmilszą niespodzianką jest to, czego najbardziej się obawialiśmy – stosunek czytelników. Myśleliśmy: będą nas krytykować, poprawiać. A tymczasem fakt, że spadliśmy z piedestału rodzi zaufanie, wywiad Daniela Schneidermanna z Edwym Plenelem z okazji dni otwartych „Mediapart”w grudniu 2011. [61]W 2011 r. „XXI” rozprowadzane było w nakładzie 48000 egzemplarzy, natomiast „6Mois” – w 34000. [62]„The Threat of the Internet Has Forced Magazines to Get Smarter”, „The Economist”, 9 czerwca 2012. [63]Po potrąceniu podatku, marży księgarza, dystrybutora, kosztów druku na jednym egzemplarzu zostaje niewiele ponad 5 euro do podziału między redakcję, autorów, ilustratorów i na pokrycie kosztów funkcjonowania pisma. Przy subskrypcji suma ta jest wyższa i wynosi ok. 10 euro. [64]Dziennikarka Odile Benyahia-Kouider cytuje swojemu ówczesnemu dyrektorowi, Erikowi Fottorino, pewność siebie nowego akcjonariusza „Le Monde’a”, Xaviera Niela: Kiedy pismaki mnie wkurzają, kupuję udziały w ich gazecie, i dają mi spokój.Ten sam człowiek, właściciel Free, chełpił się w kuluarach gazety, że kupił udziały w„Le Monde” za równowartość jednodniowych wahań kursowych swoich walorów na giełdzie, (w:) „Un si petit monde”, Fayard, Paris, 2011. [65]Zob.Raymond Aron,„Wspomnienia”, tom I, Wydawnictwo Sprawy Polityczne, Warszawa 2006, tłum. Grażyna Śleszyńska. [66]Zadaniem każdego z nas jest przemyśleć to, co zamierza powiedzieć, kształtować po trochu ducha gazety, pisać z namysłem i nigdy nie uchybić tej wielkiej potrzebie, która polega na tym, by kraj znów zaczął mówić głębokim głosem. Jeśli sprawimy, że głos ten stanie się głosem energii, nie nienawiści, dumnego obiektywizmu, nie retoryki, humanizmu, nie przeciętności, wiele spraw na tym zyska, a my będziemy żyli w poczuciu godności, (w:) „Edytorial Alberta Camusa”, „Combat”, 31 sierpnia 1944. [67]Myślałem (…) o moich czytelnikach. Nie są oni, jak sądzę, moimi czytelnikami, lecz czytelnikami samych siebie, gdyż moja książka jest rodzajem szkła powiększającego, takiego jak to u optyka z Combray, które pozwala czytelnikom być czytelnikami samych siebie, (w:) Marcel Proust, „Le Temps retrouvé”, Gallimard, collection La Pléiade, Paris, 1954, tome 3, p. 1033. [68] Wyścigi konne z przeszkodami (przyp. tłum.). [69] Cyt za: Jean-Noël Jeanneney, (w:) „L’Histoire au ras du sol”, introduction à l’anthologie „Le Monde. Les Grands Reportages” (1944‑2002), Les Arènes, Paris, 2002. [70] W książce „A Fortune-Teller Told Me” Terzani opisuje, jak podróżował przez Azję morzem i lądem po ostrzeżeniu, jakie usłyszał od wróżbity w Hong Kongu, że musi wystrzegać się samolotów przez cały rok 1993 (przyp. tłum.) [71] Zob. przypis 31. [72] Zob. przyp. 65. [73] Zob. Przyp. 65.

Materiał chroniony prawem autorskim. Dalsze rozpowszechnianie wyłącznie za zgodą wydawcy. 1 maja 2015