Andrzej DYBCZYŃSKI: Kult cargo nie ocali polskiej nauki

Kult cargo nie ocali polskiej nauki

Photo of Andrzej DYBCZYŃSKI

Andrzej DYBCZYŃSKI

Prezes Centrum Łukasiewicz w latach 2023–2024.

Proces komercjalizacji wyników badań naukowych wymaga istnienia i właściwego zgrania pięciu elementów. Tak jest wszędzie na świecie, tak dzieje się w Stanford, Tel Awiwie, Bazylei, Leuven, Oxfordzie, Seulu czy Tajpej – pisze Andrzej DYBCZYŃSKI

.Komercjalizacja wyników badań naukowych w Polsce staje się co jakiś czas przedmiotem nieco szerszej publicznej dyskusji. Wskazuje się wówczas na to, że transfer technologii z naszych jednostek naukowo-badawczych do przemysłu jest niewystarczający. Że miast korzystać z technologii opracowanych u nas, kupujemy je gotowe za granicą. Że nie wspieramy odpowiednio jako państwo – zarówno pieniędzmi, jak i mechanizmami prawnymi lub organizacyjnymi – procesów komercjalizacji.

Dyskusje dotyczą braku pieniędzy, odpowiednich bodźców, celowości i zasad oceny jednostek naukowych z perspektywy wyników komercjalizacji. Zrozpaczeni pracownicy wydziałów filozofii próbują skomercjalizować „Dialogi” Platona, prosząc o wsparcie równie zrozpaczonych astrofizyków badających echo wszechświata. Powstają kolejne komisje doradcze, organizuje się kolejne konferencje, produkowane są kolejne dokumenty – najczęściej strategie, bo to świetnie brzmi. Ministerstwo nauki z dumą przeznacza „na współpracę nauki z biznesem blisko 300 mln złotych”, czyli tyle, ile jedna zachodnia uczelnia wydaje rocznie na badania nad szczepionką przeciw wirusom – i… I nic się nie zmienia.

Jako żywo przypomina to coś, co kulturoznawcy nazywają „kultem cargo”. W uproszczeniu wielkim, ale kluczowym dla zrozumienia problemów komercjalizacji w Polsce, kult cargo to pewien rodzaj magicznych wierzeń, które rozkwitły na wyspach Pacyfiku w okresie II wojny światowej.

Otóż ludność tubylcza zauważyła, że dziwni przybysze o jasnym kolorze skóry, którzy pewnego dnia dopłynęli do ich wysp i pozabijali przybyszy wcześniejszych, wyrąbują i wyrównują spore kawałki dżungli. Stawiają tam niezwykłe instalacje, zapalają ogniska bez dymu, po czym przylatują w to miejsce wielkie żelazne ptaki. A zaraz potem tubylcy otrzymują – za darmo lub za drobną opłatą w naturze – dobra tak cudowne, jak szklane paciorki, stalowe siekierki albo żywność, której nie trzeba z trudem wydzierać matce naturze.

Niestety, pewnego dnia darczyńcy odpłynęli, pozostawiając zaskoczonych tubylców samym sobie. Dżungla zaczęła szybko porastać owe dziwne instalacje, ale mieszkańcy wysp nie chcieli zrezygnować z paciorków, siekierek i puszek z wołowiną. A że nie byli w ciemię bici i po niejednym tsunami się podnosili, próbowali przywrócić łańcuch dostaw metodami, które znali i rozumieli – zupełnie jak polscy politycy. A zatem w blasku wieczornego ogniska (z dymem) zaczęli organizować narady, dyskutować, zwoływać międzywyspiarskie konferencje, a potem wzięli się wartko do roboty. Zaczęli sami wyrąbywać dżunglę, wieczorami palić dziesiątki ognisk na krawędziach wyrąbanego pasa, budować z gałęzi anteny obracane niestrudzonym wysiłkiem trzystu najsilniejszych wojowników i czekać, aż komercjalizacja ruszy pełną parą… Ups… Przepraszam. I czekać, aż żelazne ptaki z paciorkami znowu przylecą. Nie przyleciały.

Jako tymczasowy i niezauroczony mieszkaniec naszej stolicy, współpracownik różnych instytucji centralnych, a kilkadziesiąt lat temu student kulturoznawstwa, zauważyłem, że kult cargo przeżywa w Warszawie renesans. Rozkwita w wielu obszarach działalności naszego państwa, zyskując akolitów w coraz to nowych instytucjach publicznych. Dotyczy to również nauki w ogólności, a zjawiska komercjalizacji w szczególności. Nie rozumiejąc, skąd biorą się paciorki i siekierki, nie rozumiejąc, co stoi za przylatującym żelaznym ptakiem, nasze rady starszych wierzą, że wyrąbanie kawałka dżungli, zorganizowanie kolejnej konferencji i przyjęcie kolejnego dokumentu sprawi, że kulejąca w Polsce komercjalizacja ruszy. Nie ruszy. Nie ruszy bez względu na to, ile ognisk rozpalicie i ile dżungli wyrąbiecie. I ilu mówiących wam prawdę ugotujecie na wszelki wypadek w swoich kociołkach. Nie ruszy, bo źródłem współpracy nauki i biznesu nigdy nie było i nie będzie imitowanie powierzchownych przejawów tego złożonego procesu.

.Proces komercjalizacji wyników badań naukowych wymaga istnienia i właściwego zgrania pięciu elementów. Tak jest wszędzie na świecie, tak dzieje się w Stanford, Tel Awiwie, Bazylei, Leuven, Oxfordzie, Seulu czy Tajpej – by wymienić najbardziej błękitne z lagun. Wystarczy pojechać i sprawdzić – pojechałem i sprawdziłem.

Element pierwszy to uprawiane na najwyższym światowym poziomie badania podstawowe. Badania podstawowe, które pozwalają odkrywać nowe materiały, prawa rządzące organizmami żywymi czy nowe zjawiska fizyczne. To robi się najczęściej, ale nie tylko, na uniwersytetach (zajmujących w rankingu szanghajskim miejsca wyższe niż piąta setka…) oraz w instytucjach zupełnie niepodobnych do Polskiej Akademii Nauk.

Element drugi to prowadzone w nieco innych instytucjach prace badawcze, które wykraczają już poza badania podstawowe. Nie są interesujące dla roztargnionego profesora z głową w chmurach, którego kręci tylko przepływ elektronów, publikacja w „Nature” i Nagroda Nobla. Te badania służą znalezieniu praktycznego zastosowania dla odkryć „czysto naukowych”, a prowadzone są w jednostkach zapewniających im finansowanie i rozliczających pracowników nie z publikacji, ale z przychodów finansowych. W Polsce czymś takim miała stać się Sieć Badawcza Łukasiewicz, zanim w ramach naprawy państwa po pisowskiej niekompetencji Łukasiewicza powierzono prezesowi politykowi, a ten do komercjalizacji badań naukowych zatrudnił politycznie ustawionych policjantów i złodziei paliwa – dosłownie – o czym szeroko donosiły media.

Element trzeci to startupy. Rodzące się jak rybki z ikry małe firemki zakładane przez utalentowanych i rządnych bogactwa pasjonatów, którzy chcą się wzbogacić na rozwoju i sprzedaży technologii. Te firemki są dość często zakładane przez pracowników instytucji wskazanych wyżej. Ich szanse przetrwania – firemek, nie pracowników – oscylują między 3–4 proc. Około 0,1 proc. rozwija się nadspodziewanie dobrze, niekiedy w pewnej mierze dzięki socjopatycznym cechom swoich założycieli. To tak zwane „jednorożce”. Potem czytamy o Apple’u, Intelu czy Facebooku. Plug & Play, jedna z czołowych międzynarodowych firm zajmujących się akceleracją startupów, wspiera ich ok. 2500 rocznie – już po dokonaniu selekcji. Poziom akceptacji wstępnej wynosi między 5 a 10 procent, co oznacza między 25 a 50 tysięcy startupów aspirujących. Dla porównania – w całej Polsce wszystkich startupów, we wszystkich branżach, jest ok. trzech tysięcy. Nie udało mi się przekonać Plug & Play do zbudowania lotniska… przepraszam – do otwarcia oddziału w Polsce, ale dali mi ładne paciorki. To znaczy profesjonalne szkolenie. I nakarmili mnie.

Element czwarty to fundusze kapitałowe, które zasilają narybek energią, czyli pieniędzmi. Mają doskonale opanowany proces takiego dokarmiania. Wiedzą, kiedy małej kijance wstrzymać finansowanie i ukręcić łepetynę, bez względu na to, jak głośno kijanka krzyczy, że to niszczenie nauki i szansy na przełomową technologię. Wiedzą, że naukowiec jest od robienia nauki, a nie zarządzania firmą lub pieniędzmi. Wiedzą, kiedy dokarmiać kijankę dalej, bo kiedyś jakaś bogata księżniczka żabę pocałuje, żaba zamieni się w pięknego księcia, a fundusz kapitałowy zgarnie kilkaset milionów lub kilka miliardów dolarów za paroletnie karmienie żaby.

Wreszcie element piąty to wielki przemysł. To nasza księżniczka całująca żabę. Odbiorcy technologii, którzy przejmują startupy, po czym zapewniają finansowanie na poziomie znacznie trwalszym i wyższym niż fundusze kapitałowe. Ale przede wszystkim włączają je w swój system rozwojowy, produkcyjny i sprzedażowy. Niekiedy te wielkie firmy wręcz ograniczają własne prace badawczo-rozwojowe, decydując się na taką właśnie, zewnętrzną ścieżkę pozyskiwania nowych technologii. Z czasów pracy w IBM pamiętam spory, jakie towarzyszyły zmianie strategii rozwoju firmy z prowadzenia własnych prac badawczych – co przez dziesięciolecia dawało IBM potężne przewagi konkurencyjne i przyniosło sześć (!) Nagród Nobla – na pozyskiwanie nowych technologii z zewnątrz.

Dopiero zgranie tych pięciu elementów w sprawnie działający system, w organizm, w którym każdy element odgrywa określoną rolę, daje po wielu latach efekt w postaci rzeczywistego transferu technologii z nauki do przemysłu, rzeczywistej i istotnej dla rozwoju kraju współpracy nauki z biznesem. Wymaga to sporej wiedzy, określonego bagażu popełnionych błędów, znajomości specyfiki rozwoju technologii i jej transferu do przemysłu, umiejętności znalezienia i połączenia odmiennych kompetencji różnorodnych fachowców.

.Ponieważ tekst ten jest adresowany między innymi do polityków, których zawsze darzyłem gorącymi uczuciami i których mentalność staram się rozumieć, wytłumaczę to, jak mawia się u mnie w Lubnowie, jak krowie na rowie. Ignorując to, że zapewne po pierwszym akapicie większość naszych polityków uznała ten tekst za zbyt długi.

Otóż wyobraźcie sobie, drodzy politycy, komercjalizację badań naukowych jako proces przekształcania soczystej trawy w doskonały nawóz przez przepiękną, tłustą krowę. Owa soczysta trawa to badania podstawowe na najwyższym poziomie, a polska gospodarka to pole, które użyźniamy nawozem (wynikami badań), by dawało lepsze plony (wzrost gospodarczy).

Nie musicie rozumieć procesów, które zachodzą między krowim pyskiem a ogonem. To są sprawy dość skomplikowane, a na pewno nudniejsze niż zamykanie się nawzajem w więzieniach lub wyzywanie się od pijaków, złodziei, matołów, zboczeńców i sutenerów, co lubicie bardziej. Ale jeśli chcecie, żeby w Polsce komercjalizacja badań naukowych i transfer technologii z nauki do gospodarki naprawdę się rozwijały, to najpierw musicie zapewnić krowie soczystą trawę, a nawozowi pole, na które on spadnie – z miłym dla ucha plaśnięciem, tworząc sympatyczny krowi placek. Ku lepszym plonom.

Innymi słowy, musicie zacząć finansować badania podstawowe i aplikacyjne (czego nie robicie), zapewnić sprawne funkcjonowanie ekosystemu innowacji (czego nie rozumiecie) oraz stworzyć systemowe zachęty do odbioru i rozwoju opracowywanych technologii przez polski przemysł (czego nie potraficie). Wyrąbywanie dżungli, palenie ognisk i budowanie radarów z bambusa nic tu nie zmieni. Kolejny kongres za kilka milionów złotych, kolejna komisja doradcza czy kolejne klaskanie, które urządzicie przy ulicy Hożej, naprawdę nie przyniesie efektu. Żelazne ptaki z paciorkami i siekierkami nie przylecą. A skoro nie wierzycie menedżerowi nauki, to uwierzcie kulturoznawcy.

Andrzej Dybczyński

Materiał chroniony prawem autorskim. Dalsze rozpowszechnianie wyłącznie za zgodą wydawcy. 10 listopada 2025