
Ranking szanghajski i polskie uczelnie
Na liście szanghajskiej – przywoływanej i relacjonowanej na łamach „Wszystko co Najważniejsze” [LINK] – znalazło się w tym roku kilka naszych uczelni. Zanim jednak zaczniemy otwierać szampana, zastanówmy się może przez chwilę, kim jesteśmy i kim chcemy być w tak zwanej światowej nauce? – pyta prof. Jan P. HUDZIK
.Oto mój plan – zamierzam w tym tekście ujawnić paradoksy i fałszywe założenia, na których oparty jest projekt ewaluacji polskich uczelni. Nie chcę przy tym jednak stworzyć wrażenia, że nie doceniam faktycznych – wymiernych – osiągnięć naszego środowiska akademickiego ani że przemawia przeze mnie rozgoryczenie i frustracja. Dlatego tekst „Ranking szanghajski i polskie uczelnie” zacznę od kilku dobrych wiadomości.
Osiągnięcia, które mam na myśli, dotyczą wprawdzie tylko nauk ścisłych, technicznych i przyrodniczych, ale jako humanista cieszę się z nich, będąc zarazem świadom tego, że nasza humanistyka – ta szeroko pojęta, wraz z naukami społecznymi – nie może funkcjonować w takich jak one rejestrach. I to z powodów zasadniczych, dla wielu znawców tematu oczywistych, lecz nie o tym będzie tu mowa. Na liście szanghajskiej – przywoływanej i relacjonowanej na łamach „Wszystko co Najważniejsze” – znalazło się w tym roku sześć naszych uczelni, m.in. Uniwersytet Warszawski w pierwszej setce najlepszych w dziedzinie fizyki, a w dziedzinie matematyki – w setce drugiej, tak samo jak Uniwersytet Jagielloński, który w drugiej setce uplasował się także w dziedzinie zdrowia publicznego.
Za tymi lokatami kryją się naprawdę wielkie dokonania. Ich skalę i znaczenie możemy sobie jednak uświadomić dopiero wtedy, gdy – a tego już dostępne nam komentarze prasowe niestety nie nagłaśniają – zobaczymy, z kim nasi naukowcy muszą współzawodniczyć. Mogę w tej sprawie posłużyć się tutaj tylko kilkoma danymi – niczego przez to nie udowodnię, ale przynajmniej pobudzę nieco wyobraźnię Czytelników. Cały nasz tegoroczny budżet na szkolnictwo wyższe i naukę opiewa na ok. 28 mld złotych. Nie trzeba daleko szukać, wystarczy zajrzeć za najbliższą naszą granicę zachodnią, by zrozumieć, co dzisiaj za takie pieniądze można zdziałać na światowym rynku badań naukowych. Otóż mówimy o sumie, która mniej więcej odpowiada rocznemu budżetowi trzech (!) niemieckich instytutów badawczych: Fraunhofer-Institut (w 2021 roku – ok. 3 mld euro, z tego 86 proc., czyli 2,5 mld, to badania na zlecenie), Max-Planck-Gesellschaft (w 2020 – ok. 2 mld), Leibniz-Gemeinschaft (w 2020 – ok. 2 mld).
Multiwersytet
.Skorzystam z okazji i na chwilę pozostanę jeszcze przy niemieckich fizykach. Pomogą mi oni retorycznie podjąć temat kondycji współczesnego uniwersytetu. W 1926 roku, czyli prawie sto lat temu, Albert Einstein w swoim liście do Maxa Borna wyraził przekonanie, że „On”, to znaczy Pan Bóg, „nie gra w kości”.
W dzielącym nas od tego czasu stuleciu wydarzyło się tak wiele w otaczających nas realiach społecznych i cywilizacyjnych, że opisanie tego zajęłoby pamięć niejednego komputera. Jeden tylko wątek z tej historii mnie interesuje. Minione stulecie sprawiło, że akademicy nie zajmują dziś już sobie głowy tym, czy światem rządzi przypadek, czy też rządzą nim uniwersalne prawa, za którymi stoi ich Stwórca. Żyjemy już w epoce postideologicznej i nie ma się co spierać o (istnienie) Boga, skoro „odkryliśmy”, że natura to konstrukt, produkt społecznej wyobraźni. Nie zmienia to jednak faktu, że natura nawet w takiej odczarowanej postaci domaga się – „z natury” przecież – respektu: teraz każdy z nas jest bogiem, może powoływać i obalać instytucje i ma prawo do tworzenia swojej unikalnej i genialnej – bo przecież naturalnej – osobowości. I to tyle. Walka o uznanie prawomocności tak pojętych – ludzkich i nieludzkich – rzeczy naturalnych pochłania i wyczerpuje zarazem ideologiczne spory, które toczą się dziś w obrębie akademii. Może nie całkiem w obrębie – areną tych sporów stały się dziś właściwie media i ulice wielkich miast. Uniwersytet boi się tych sporów, ponieważ boi się być „niepoprawny”, boi się opinii publicznej, w niej zaś najbardziej głosu polityków, którzy decydują o jego losach, co prawda nie wprost, ale pośrednio i boleśnie: to od nich bowiem zależy, czy dostanie on dotacje, czy nie, czy będzie mógł rozwijać swoją infrastrukturę, czy nie, czy będą podwyżki płac dla akademików, czy nie itd. Politycy, za pośrednictwem swoich „zaprzyjaźnionych” mediów, korzystają z każdej okazji, by wypowiedzieć się na temat tego, czym powinien być uniwersytet i kim powinien być profesor, co to jest demokracja, czym jest ideologia i na czym polega dobre życie. Każde inne zdanie w tego rodzaju materii, które polemicznie wychodzi na światło dzienne z uniwersyteckich sal wykładowych, budzi niemal natychmiast fale oburzenia…
Otóż tak pobieżnie zarysowana sytuacja podpowiada administracji państwowej i uczelnianym menedżerom nauki zastosowanie dwóch nierozdzielnie połączonych ze sobą narzędzi z myślą o posłużeniu się nimi w procesie zarządzania uniwersytetem, kreowania jego strategii, określania procedur i podejmowania decyzji. Po pierwsze, jest to biurokratyzacja władzy połączona z menedżeryzmem, czyli nastawieniem na zysk, efektywność i konkurencyjność instytucji. Po drugie – ewaluacja, na którą składają się metody, kryteria i wskaźniki oceny osiąganych efektów w każdym z tych zakresów. Jak obydwa te narzędzia działają, spróbuję poniżej wyjaśnić. Krytyczna analiza ujawnia, że ich kluczowe znaczenie dla opanowania sytuacji kryzysowej współczesnego uniwersytetu wyraża się w spełnianiu przez nie funkcji represyjnej. Są to niezawodne sposoby na wyciszenie środowiska akademickiego, odgrodzenie go nie tylko od bieżących publicznych namiętności, lecz także od dyskursu tożsamościowego, publicznych praktyk dyskutowania o sobie, swojej autonomii, miejscu i znaczeniu w demokracji.
Jakość i problem z jej zarządzaniem w uczelniach
.Ewaluacja to ocena jakości. Trochę akademickiego wykładu: pojęcie jakości uniwersytety europejskie przejęły z sektora gospodarczego. Dokonało się to w ramach tzw. procesu bolońskiego, który historycznie rozwijał się od 1999 roku i dotyczył utrwalania i przekształcania Europejskiego Obszaru Szkolnictwa Wyższego, w 2020 roku miał osiągnąć zamierzony kształt. Na jednej z konferencji, w Berlinie w 2003 roku, ministrowie odpowiedzialni za szkolnictwo wyższe ustalili, że narodowe systemy zapewniania jakości powinny zawierać między innymi ewaluację programów lub instytucji, przeglądy zewnętrzne, system akredytacji, porównywalne procedury bądź certyfikaty.
Zgodnie z normami ISO 9000, opublikowanymi w 1987 roku – uznanymi za podstawę budowania systemów zarządzania jakością we wszystkich organizacjach, czyli jej wprowadzania, doskonalenia i kontrolowania – jakość określona jest jako „stopień, do którego zestaw charakterystycznych właściwości spełnia określone wymagania”. Jak widać, jest to definicja formalna, którą można zastosować do wszystkiego, dlaczego by więc nie do instytucji edukacyjnych? Każde jej zastosowanie stwarza jednak identyczne problemy. Za każdym razem trzeba bowiem ustalić – zdecydować – czym ma być ów „zestaw charakterystycznych właściwości”, czyli jakość. W przypadku systemu szkolnictwa wyższego interpretacja tego pojęcia jako wyjątku, doskonałości samej w sobie, bycia bez wad, byłaby przesadna. Ale można je rozumieć inaczej, np. jako „skuteczność” w zaspokajaniu potrzeb i oczekiwań mocodawców (na ile te oczekiwania są konsultowane ze środowiskiem akademickim, to inna sprawa) lub „odpowiedni ekwiwalent” w odniesieniu do kosztów, jakie ponosi budżet państwa. W żadnym przypadku jakość nie jest obiektywną cechą przedmiotu – jednostki naukowej; jest tylko normatywną konstrukcją stworzoną przez jej wewnętrznego i/lub zewnętrznego obserwatora-arbitra.
Proces europeizacji systemu szkolnictwa wyższego wiązał się – przynajmniej na Zachodzie – z rozszerzeniem autonomii uczelni w sensie niezależności samorządu akademickiego od władz politycznych. Większa autonomia oznaczać miała większy nacisk na wyniki badań oraz na odpowiedzialność. Państwo oczekuje zarządzania i odpowiedzialności od instytucji edukacyjnych – od tego zależą środki finansowe.
Koszty muszą być uzasadnione numerami referencyjnymi określonych projektów oraz wynikami ich realizacji w obszarze badań i dydaktyki. Coraz większego znaczenia nabierają finansowanie zewnętrzne (od osób trzecich, niem. Drittmittel) oraz system zarządzania jakością.
To, co w teorii wydawało się proste, praktyka podawała jednak w wątpliwość. Weźmy dla przykładu ocenę zajęć przez studentów, która także należy do systemu zarządzania jakością na uczelniach. Ile faktycznie wnosi ona do procesu dydaktycznego? Czy istnieje związek między „satysfakcją studiujących” a ich sukcesami w nauce? Bo tylko te ostatnie mogą być znaczącym celem oceny wykładów, seminariów lub ćwiczeń. Badania, na które się powołuję (prowadzone akurat przez psychologów niemieckich), podważają istnienie takiej zależności. Okazuje się, że studenci z kursu ocenianego jako dobry nie nauczyli się więcej niż studenci z kursu ocenianego słabo. Pozytywny wpływ na jakość dydaktyki oceny pracowników przez studiujących okazuje się więc mitem. I to jeszcze mitem niebezpiecznym, utrwalającym przekonanie, że to nauczyciele są przede wszystkim odpowiedzialni za sukces w nauce. Wiele wskazuje na to, że bezkrytyczne akceptowanie i stosowanie zasady, iż studenci mają prawo oceniać wartość profesora lub tego, co naucza, zamiast wzmacniać, przyczynia się do obniżenia standardów akademickich – tego, co tradycyjnie nazywamy poziomem nauczania. Prowadzi do pojawienia się wśród wykładowców syndromu lizusostwa, pragnienia przypodobania się studentom, pozyskania za wszelką cenę ich względów. Uniwersytet łamie charaktery. Wystarczy zasiadać w jakimkolwiek organie kolegialnym, żeby zrozumieć, co to znaczy.
Pomijam osobiste obserwacje. Badania potwierdzają to, co, zdaje się, każdy akademik widzi wokół siebie. Menedżeryzm podkopuje kolegialność – nastawienie na zysk i efektywność zmienia kulturę instytucjonalną i skłania pracowników do rozwijania nie tyle nauki, ile swoich ścieżek kariery na własnej uczelni. Zmienia się przez to ich tożsamość zawodowa, ale także i charakter interakcji – zwiększa się prawdopodobieństwo wrogich zachowań interpersonalnych. Instytucja, w której panuje reżym regulacji – wszystko podlega biurokratycznym procedurom, musi być wyartykułowane w dokumentach (najlepiej kilkakrotnie opieczętowanych), przejść przez zespoły i komisje itd. – hamuje wszelkie inicjatywy, i co gorsza, szkodzi zdobywaniu i przekazywaniu wiedzy i mądrości. Oddala uniwersytet od jego wysiłków na rzecz poszukiwania prawdy, wychowania do wolności i swobodnego myślenia.
Nic nowego pod słońcem. Do tych samych wniosków, na podstawie własnych doświadczeń akademickich, upublicznionych szczególnie w latach 80. minionego wieku, doszedł Allan Bloom, konserwatywny filozof, który rozgrzał do czerwoności amerykańską opinię publiczną swoją bestsellerową książką, pod wszystko mówiącym tytułem: Umysł zamknięty. O tym, jak amerykańskie szkolnictwo wyższe zawiodło demokrację i zubożyło dusze dzisiejszych studentów (1987). Wrzawa, jaka wybuchła wokół niej, jak widać, nie uchroniła Europejskiego Obszaru Szkolnictwa Wyższego przed amerykanizacją, powielaniem szkodliwych wzorów organizacji uczelni, zamieniających ją w „rynek, na którym sprzedawcy muszą przypodobywać się kupującym, a standard wartości ustanawiany jest przez popyt”. A to znaczy koniec uniwersytetu takiego, do którego (idei) u nas starsze pokolenia są jeszcze przywiązane, zbudowanego na naukach humanistycznych i wysokich standardach. I przekształcenie się go (albo raczej: przepoczwarzenie) w „multiwersytet” z jego nastawieniem na służbę społeczeństwu i gospodarce. Bloom przypominał i alarmował, że: „Uniwersytety powołano do życia właśnie po to, by dawały schronienie przed naporem systemu ekonomicznego oraz woli ogółu, której ów system był wyrazem. […] Multiwersytet nie opiera się na żadnej zasadzie organizacyjnej i jest ukierunkowany raczej na użyteczność niż na wiedzę, że stał się on miejscem działalności specjalistów, którzy nie posiadają żadnej wizji całości ani za nią nie tęsknią” (cytaty za: „Kronos” nr 3, 2021).
Ewaluacja po polsku z Wielką Brytanią w tle
.Pod koniec lipca tego roku minister edukacji i nauki ogłosił swoje decyzje o kategoriach naukowych podmiotów w danej dyscyplinie. Decyzje podjął na podstawie przedłożonej mu uchwały Komisji Ewaluacji Nauki, którą wcześniej sam powołał. Ocena dotyczyła okresu 2017–2021. Przeglądając ogłoszenia w jej sprawie na stronach internetowych poszczególnych uczelni, można odnieść wrażenie, że wszyscy są z wyników zadowoleni i chwalą się swoimi sukcesami. Właściwie nie ma przegranych. Nie ma, ponieważ od samego początku nie mogło ich być. Żeby wyjaśnić ten paradoks, poczynię pewne odniesienie, odwołam się do analogicznej sytuacji. Otóż mniej więcej w tym samym czasie, w maju tego roku, korki od szampanów wystrzeliwano na brytyjskich uniwersytetach – tam również świętowano (świętował ten, kto miał ku temu powody) ogłoszenie wyników ewaluacji, obejmującej okres od 2014 do 2021 roku – przeciągnęło się ono z powodów pandemii. Radość podobna, ale jej instytucjonalna oprawa i prawne konsekwencje zasadniczo inne. Dlaczego?
Zacznę od końca. My zmieniamy reguły w trakcie gry. W czasie procesu oceniania kilka razy były zmieniane kryteria, zwłaszcza te związane z listą czasopism – naszym własnym oryginalnym pomysłem, nieznanym w innych krajach. Ale nie tylko w tym rzecz. Jeszcze przed ogłoszeniem wyników minister właściwy do spraw szkolnictwa wyższego publicznie podważa ich ważność. Informuje, że „rzeczą absolutnie priorytetową […] absolutnie konieczną jest zmiana sposobu oceny uczelni”. I dodaje – zresztą absolutnie trafnie – że „naukowcy są od tego, by prowadzić badania naukowe, są od tego, by publikować wyniki swoich badań naukowych, uczelnia jest od tego, by poświęcać się dydaktyce, a nie jest od tego, by kombinować z liczbą N, ustawiać odpowiednio różne elementy w tej uczelni, by na koniec wbić się w jakiś dobry wynik” (15 czerwca 2022 r., na posiedzeniu Senatu Politechniki Bydgoskiej). Wcześniej – październik 2021 – ten sam minister zapowiada „małą nowelizację [obecnej] ustawy”, a następnie „dużą”, która ma zmienić i uprościć zasady kolejnej ewaluacji, przypadającej na rok 2026. „Duża” miała się pojawić tej wiosny, ale – jak można się domyślać – nie ma dogodnych warunków politycznych do jej przeprowadzenia, bo wojna na Ukrainie, szalejąca inflacja, kryzys itd. Jasne. Nauka nie jest w tej sytuacji priorytetem. Inna sprawa, że nigdy u nas nim nie była
III RP reformuje naukę od chwili swego powstania – już ponad 30 lat i końca tych starań o lepsze nie widać. Wydaje się, że reformizm, jako jedyna metoda wprowadzania zmian ustrojowych w nauce, sam w sobie podważa jej znaczenie. Zważywszy na wszystkie te okoliczności, ewaluacja, której wyniki w środowisku akademickim zostały przyjęte niemal powszechnie w atmosferze błogiego samozadowolenia, wygląda mało poważnie.
Teraz obiecane porównanie. To, że Brytyjczycy nie zmieniają reguł gry w czasie jej trwania, to oczywiste. Nie jest to jednak jedyna różnica, która nas od nich dzieli. Komisja Ewaluacji Nauki jest organem opiniodawczo-doradczym ministra. Krótko mówiąc, wiążące decyzje są w gestii ministra – czyli polityków. Minister Edukacji i Nauki w drodze decyzji administracyjnej przyznaje kategorie naukowe (A+, A, B+, B, C). Kategorie wiążą się z wysokością otrzymywanych przez jednostkę dotacji, czyli środków finansowych przeznaczonych na utrzymanie potencjału badawczego, rozwój młodej kadry i działalność dydaktyczną, a jeśli jest to „uczelnia badawcza”, to dodatkowo także z dostępem do „specjalnych strumieni finansowania badań naukowych”. Od przyznanej kategorii zależą również i uprawnienia do nadawania stopni doktora i doktora habilitowanego (od co najmniej B+), do prowadzenia szkoły doktorskiej oraz kierunków studiów ogólnoakademickich. Uczelnie akademickie powołuje się w Polsce na mocy ustawy sejmowej – odwołuje w drodze decyzji administracyjnej. Rozwiązanie oryginalne i ciekawe z punktu widzenia legalności – w całej Europie Zachodniej raczej nieznane.
W ewaluacyjnym amoku uniwersytet traci tak oto swoją autonomię w najbardziej newralgicznych jej elementach. W świetle kamer ostatecznie podaje się do dymisji. Ryczałtem pozbywa się uprawnień do prowadzenia szkół doktorskich, nadawania stopni i tytułów naukowych – decyzje w tym zakresie ceduje na instytucje pozaakademickie. Ten despekt łatwiej było mu przełknąć chyba tylko siłą przyzwyczajenia.
Jak wiadomo, stopnie i tytuły naukowe niezależnie od ewaluacji kontrolują u nas instytucje centralne – dawniej była to Centralna Komisja – dzisiaj Rada Doskonałości Naukowej, która pełni funkcję centralnego organu administracji rządowej i podlega kontroli ministra. Jesteśmy z tego punktu widzenia wyjątkiem na uniwersyteckiej mapie Europy i chyba w ogóle całego świata zachodniego. Próbując odpowiedzieć na pytanie, dlaczego tak jest, wspomagam się pewną ramą interpretacyjną, może nazbyt obszerną, ale nic lepszego nie przychodzi mi na myśl. Nie możemy uwolnić się od zasady centralizmu demokratycznego. Zmierzając bohatersko do osiągnięcia „wysokiego, światowego poziomu” – to słowo wytrych rodzimych menedżerów nauki – pielęgnujemy jednocześnie tradycje „słusznie minionej” epoki. Sięgają one zresztą znacznie głębszych pokładów naszej zbiorowej wyobraźni, naznaczonej bizantyjskim stylem sprawowania władzy: zasiada ona w centrum świata, jest wszechmocna i wszechwiedząca, oczarowuje i uwodzi swoich poddanych, którzy podróżują do niej służbowo z zapartym tchem i delegacją w ręku.
Taki już nasz los. Ciągle musimy być – jak powiadał Mrożek – takim krajem, który leży na wschód od Zachodu i na zachód od Wschodu. W rezultacie wiemy i nie wiemy zarazem o tym, że jeśli już gdzieś na tym Zachodzie jest monarcha, to nie narusza on autonomii uniwersytetu, przeciwnie – jest jej gwarantem. Tak też sprawy mają się w Wielkiej Brytanii, na której wzory nasi politycy i ich uczeni współpracownicy chętnie się powołują przy okazji ewaluacji. Podstawy autonomii uniwersytetów angielskich są złożone i różnorodne. Nie wchodzę w szczegóły, nie jestem w tej materii ekspertem, istnieją tam trzy rodzaje podstaw prawnych, wszystkie dają uniwersytetom autonomię. Uniwersytety – te najstarsze i trochę starsze, takie jak Oxford, Cambridge, Imperial College London, University College London, Manchester i Birmingham – powstały na mocy decyzji monarchy (Karta Królewska) – Karta określa ich prawa i przywileje i nie może być odwołana ani zmieniona bez formalnego procesu. Daje im m.in. prawo do wieczystego nadawania stopni naukowych. Ani minister, ani Research Excellence Framework (REF) nie mają tu nic do powiedzenia.
Dwa słowa o REF. Jest to mechanizm, za pomocą którego rząd Wielkiej Brytanii rozdziela około 1,6 miliarda funtów (1,9 miliarda USD) rocznego finansowania badań na uniwersytety w kraju. Oceny 34 tematycznych jednostek odbywają się mniej więcej co siedem lat. Zespoły eksperckie składają się z doświadczonych naukowców, członków międzynarodowych i użytkowników badań. Każde zgłoszenie oceniane jest według trzech kryteriów: jakość wyników (np. publikacje, występy i wystawy), ich oddziaływanie poza środowiskiem akademickim oraz środowisko wspierające badania. I jeszcze jedno: REF jest realizowany przez cztery brytyjskie instytucje finansujące szkolnictwo wyższe – ze strony Anglii jest to Research England – pozaministerialna instytucja publiczna sponsorowana nie przez ministerstwo nauki, lecz przez Department for Business, Energy and Industrial Strategy. To jeszcze jeden element, który wprowadza różnicę między nami a Brytyjczykami.
Grantoza i punktoza
.Ewaluacja, o której tu mowa, obejmuje czas pandemii COVID-19. Jej skutki dotknęły także środowisko akademickie, objawiając się w postaci wypalenia zawodowego pracowników, kryzysu ich zdrowia psychicznego, ograniczenia kontaktów i załamania więzi międzyludzkich. Zdalne nauczanie wyczerpuje psychicznie i fizycznie. Wielogodzinne mówienie do ekranu i wpatrywanie się w lustrzane odbicie samego siebie, ponieważ studenci rzadko i niechętnie uruchamiają kamery. Jak w takich warunkach można oczekiwać wzrostu jakości kształcenia bądź też prowadzonych badań?
Ale nie tylko pandemia okazała się dla nas najbardziej zabójcza. Nasze uczelnie mają znacznie większe problemy na głowie. Zabijają je menedżeryzm i biurokracja – wszystko musi być udokumentowane, skatalogowane, zatwierdzane przez mnożące się komisje; otwarcie kierunku studiów lub procedury akredytacyjne wymagają wielomiesięcznych przygotowań, produkowania tysięcy dokumentów – opisów, wskaźników, tabel…
A do tego – bagatela – pisanie wniosków o grant. Trzeba je pisać obowiązkowo, na przekór wszystkiemu, często nawet zdrowemu rozsądkowi. Szanse na powodzenie są minimalne, a wysiłek, który trzeba w to włożyć, czas, jaki trzeba na to poświęcić (szczególnie tam, gdzie chodzi o niewielkie pieniądze), są niewspółmierne z ewentualnymi korzyściami. Wyścig za grantami ma już swoją nazwę – grantoza – która jest chorobą współtowarzyszącą punktozie. Pisanie wniosku jest sztuką samą w sobie. Żeby ją posiąść, trzeba przejść przez serię szkoleń, a to kolejny pożeracz czasu, zwłaszcza dla młodych naukowców, od których pracodawca oczekuje nieustannego publikowania i przy okazji zdobywania stopni naukowych.
Nie wiadomo więc, kiedy właściwie młodzi ludzie mają prowadzić badania i zajmować się samą nauką. Pisanie wniosku to kilka miesięcy wyjętych z życiorysu. To, co oryginalne, unikalna myśl, pomysł badawczy, zwykle ginie w gąszczu rubryk i w staraniach o sprostanie oczekiwaniom potencjalnych recenzentów. Zdecydowana większość aplikantów i tak nie ma co liczyć na sukces – NCN, faktycznie monopolista na polskim rynku grantowym, nie jest w stanie „przerobić” napływających wniosków, nie ma czasu na zastanowienie się nad nimi, odpowiednie komisje mechanicznie „przesyłają dalej” do aplikantów opinie swoich ekspertów, czasem w tonie lekceważącym i poniżającym; komisje za nic nie biorą odpowiedzialności, a życie zainteresowanych… przemija. Mistrzostwo w pisaniu wniosków grantowych niestety nie jest tożsame z mistrzostwem w osiągnięciach naukowych. To dwie całkowicie różne dyscypliny.
Punktowane są nie tylko granty, lecz oczywiście także publikacje. To one przede wszystkim decydują o poziomie naukowym (lub artystycznym), czyli o pierwszym, najważniejszym, bo najbardziej ważącym kryterium ewaluacji (w naukach humanistycznych i teologicznych to 70 proc.). (Przy okazji, drugim kryterium są efekty finansowe badań naukowych i prac rozwojowych – dla humanistyki to tylko 10 proc.; trzecim – wpływ działalności naukowej na funkcjonowanie społeczeństwa i gospodarki – dla humanistyki pozostałe 20 proc.). Najlepiej publikować w czasopismach „wysoko punktowanych”. Żeby się jednak w nich pojawić – podobnie jak w przypadku wniosków grantowych – wskazane jest zaliczenie pierwej odpowiednich kursów nauki pisania artykułów do takich czasopism. Swoją drogą, dziwić może, że prowadzący tego rodzaju szkolenia tracą swój cenny czas na branie takich „fuch”. Zamiast samemu pisać i publikować w prestiżowych żurnalach, nieroztropnie dzielą się swoją unikalną wiedzą z innymi, stwarzając sobie przez to dodatkową konkurencję. Ironizuję.
Problem tkwi w czymś innym. Chodzi mianowicie o to, że w całym tym szaleństwie kalkulacyjnym (prawie) nikt już nie zwraca uwagi na to, że ocenianie osiągnięć naukowych oparte jest na przyjętym przez ministerstwo założeniu o zasadzie dziedziczenia prestiżu: artykuł (lub monografia bądź jej rozdział) zdobywa punkty przynależne miejscu publikacji, a nie swojej merytorycznej zawartości. Zasada ta nie jest prawem naukowym, należy raczej do zbioru iluzorycznych przekonań urzędników administracji państwowej i uczelnianych menedżerów nauki, twórców administracyjnych procedur i kryteriów ewaluacji.
Dotyczy to także związanego z tą zasadą tzw. impact factora. To amerykański pomysł z lat 60. minionego wieku, służący jako jedno z narzędzi bibliometrycznej analizy czasopism naukowych – miernik częstotliwości cytowania „przeciętnego artykułu” w czasopiśmie w danym roku lub innym okresie. Możliwe, że ów wskaźnik mówi o „rozpoznawalności” tegoż czasopisma, nic jednak nie dowiemy się na jego podstawie ani o oddziaływaniu, ani o „rozpoznawalności” zawartych w tym czasopiśmie tekstów, w których najpewniej musi się ukrywać poszukiwana „jakość” naukowa. Otwarte pozostaje więc pytanie, czym ta „jakość” jest i jak można ją zmierzyć, badając same media, nośniki publikacji.
Epilog i czas na party?
.Ewaluacja szkół wyższych na pewno jest potrzebna – pytanie tylko jaka. Z politykami, którzy ją organizują i mają w niej ostateczny głos? A może inna, może taka, która nie angażuje tylko kadry zarządzającej naszymi uczelniami, odpowiedzialnej za przygotowanie wniosków i kombinującej z liczbą N? Ewaluacja z szerszym udziałem społeczności akademickiej, samoświadomej, odpowiedzialnej, dyskutującej otwarcie o stanie i tożsamości uniwersytetu, który nie godzi się na to, żeby zamienić się w multiwersytet. I nie pozwoli zapędzić się w kozi róg, zafiksować na wyścigu o punkty i granty, na produkowaniu wniosków, raportów i sprawozdań, tudzież abstrakcyjnych, oderwanych od najbliższego kontekstu – tradycji, języka, środowiska, ludzi, instytucji – badań na rzecz fikcyjnej światowej publiczności.
Uniwersytet, którego pracownicy są przede wszystkim uczonymi, czyli osobami, którym większość czasu zajmuje nauka albo inaczej: z których – jak głosi stary bon mot – żyje nauka, inaczej niż w przypadku naukowców, którzy żyją z nauki. Uczeni pełnią służebną rolę wobec społeczeństwa, zachowując wierność swojej misji. I potrafią ją formułować, kierując się przy tym ciekawością, stawiając pytania, rewidując własne ustalenia w wystąpieniach w wewnętrznej, uczelnianej, i zewnętrznej, medialnej, sferze publicznej. Ale my na obydwu tych forach jesteśmy jakoś dziwnie zablokowani, wolimy lepiej siedzieć cicho i nie wychylać się. Tę strategię na przetrwanie znamy od dzieciństwa.
Naukowcy piszący w sprawie ewaluacji do jednego z portali internetowych – który akurat systematycznie zajmuje się sprawami akademickimi, a to rzadkość – jak czytamy, „wszyscy i wszystkie wolą pozostać anonimowi”! Boimy się? Kogo, czego? Że nie zrobimy kariery? Nie zostaniemy funkcjonariuszami nauki – dziekanami, dyrektorami, rektorami, ministrami? Że otrzymamy negatywne recenzje w procedurach na stopnie i tytuły naukowe? Jeszcze mniej będziemy zarabiać? A może wszystkiego po trochu?
Nie wiem, czy jakimkolwiek pocieszeniem dla nas w tej sytuacji może być fakt, że w tych lękach i postawach nie jesteśmy aż tak bardzo osamotnieni, jak mogłoby się nam wydawać. Niektóre z nich podzielamy z innymi kolegami i koleżankami w geście międzynarodowej solidarności korporacyjnej. Posłuchajmy więc na koniec, jak swojsko brzmią nam uwagi brytyjskich komentatorów – opublikowane na łamach „Nature” – na temat tamtejszego procesu ewaluacji:
„Większość pracowników jest jednak obojętna wobec tego, co powszechnie uważa się za odgórną menedżerską operację. Niektórzy traktują REF jako grę o władzę, która służy administracji uniwersyteckiej do manipulowania akademikami po to, żeby zapomnieli o niepewności swoich karier naukowych. Inni postrzegają to jako infantylizację – mówienie naukowcom, co uznaje się za badania – i wyrażają zakłopotanie z powodu całego tego harmidru, jaki panuje wokół skoncentrowanej na Wielkiej Brytanii prowincjonalnej operacji. Twierdzenia o wielkości określane na podstawie oceny krajowej wydają się kiepskie w kontekście globalnym” (Why the party is over for Britain’s Research Excellence Framework, 8 lipca 2022). Brytyjczycy… prowincjonalni!? A my – światowi? Oni muszą kończyć imprezę i brać się do roboty, a my? Nas w samozadowoleniu nic już nie powstrzyma?
.Zanim jednak zaczniemy otwierać szampana, zastanówmy się może przez chwilę, kim jesteśmy i kim chcemy być w tak zwanej światowej nauce. I co to w ogóle znaczy, jakie warunki musimy spełnić, żeby móc zapisać się do tego konkursu? Co w obsesyjnym pragnieniu znalezienia się w światowej czołówce zyskaliśmy, a co zaprzepaściliśmy, zachowując się jak paw i papuga narodów?
Jan P. Hudzik