Eryk MISTEWICZ: Co studiować? Jeśli studia wyższe mają mieć jakikolwiek sens

Co studiować?
Jeśli studia wyższe mają mieć jakikolwiek sens

Photo of Eryk MISTEWICZ

Eryk MISTEWICZ

Prezes Instytutu Nowych Mediów, wydawcy "Wszystko co Najważniejsze".  www.erykmistewicz.pl

Ryc.: Fabien Clairefond

zobacz inne teksty Autora

Szukajmy… mistrza. Już od początku, od pierwszych kroków w szkolnictwie wyższym. Nie traćmy czasu na marne studia z marnymi wykładowcami, o których nie będziemy pamiętali już za chwilę. Szkoda czasu, szkoda życia – pisze Eryk MISTEWICZ

.Trwa ostry lobbing na rzecz powołania nowego kierunku studiów wyższych, cztero- czy pięcioletnich: „operator call center”. Skomentowałem ten fakt w społecznościówce, nawiązując do dyskusji toczonych na Wszystko co Najważniejsze o upadku akademii, uniwersytetów, szkolnictwa wyższego: „To już jest koniec. Nie ma już nic”.

I bardzo szybko otrzymałem pytanie: „A co obecnie warto studiować? Tak według Pana”.

To nie jest błahe pytanie. To nie jest pytanie, na które można odpowiedzieć zdawkowo. Stąd niniejsze słów kilka.

Po pierwsze, nie „co”, ale „u kogo”

.Nie jest naprawdę najważniejsze, co studiujemy, ani na jakiej uczelni, ale to: „u kogo”. Kogo spotkamy na naszych zajęciach. Kto nauczy nas podstaw w trakcie zajęć na pierwszym roku, rozpalając w nas przy tej okazji chęć pogłębiania wiedzy lub robiąc wszystko, aby tę chęć pogłębiania wiedzy, zadawania pytań, szukania odpowiedzi zabić w zarodku.

Dowiedzmy się więcej o kadrze wykładowej. Jeśli nie będziemy mogli poznać pasji wykładowców, żadnych ciekawych ich tekstów nie znajdziemy w sieci, nie dowiemy się o naprawdę ważnych konferencjach, w których brali udział (a nie tylko konferencjach, w których brali udział „dla punktów”), nie przejrzymy choć książki, którą napisali w ostatnim sezonie, a o której kilka osób entuzjastycznie mówi, że jest ważna, istotna, odkrywcza — szukajmy dalej. Na innej uczelni, być może w innym mieście. Szukajmy dalej.

Unikajmy przy tym celebrytów znających odpowiedzi na każde pytanie, wioskowych (czy może telewizyjnych) półinteligentów głoszących płaskie, płytkie teksty, mylących naukę z propagandą, osiągających samouwielbienie na widok kamery czy mikrofonu.

Szukajmy… mistrza. Już od początku, od pierwszych kroków w szkolnictwie wyższym. Nie traćmy czasu na marne studia z marnymi wykładowcami, o których nie będziemy pamiętali już za chwilę. Szkoda czasu, szkoda życia.

Odrzucam tezę, że tuż po liceum można trafić dokądkolwiek, że pierwsze lata na studiach to tylko kwestia nauczenia się rzemiosła, jakiego takiego obycia. Nie. To lata kształtujące podejście do nauki, wiedzy. Definiujące, jakim będziemy człowiekiem, także — pracownikiem. Jaką i gdzie, z kim, znajdziemy pracę. Jaką będziemy mieli szansę w życiu zawodowym.

Najważniejsze jest więc to, „u kogo” się kształcimy, a nie gdzie i na jakim kierunku. Przy okazji ważne jest też, z kim studiujemy na jednym roku czy kierunku studiów. To zresztą naturalne: podobnie rozumiejące jednostki przyciągają się, szukają, idą tam, gdzie naprawdę (u kogo) pobiorą najlepszą naukę.

Wiem, profesorowie nauczający 1200 studentów na pierwszym roku prawa na Uniwersytecie Jagiellońskim, niemający na nic czasu, nie mówiąc już o wytłumaczeniu studentom, o byciu dla studentów… O czym więc mówię, rekomendując poszukiwanie profesora-mistrza?

Mówię o tym, aby nie kierować się ani tym, co chcemy studiować, ani gdzie, lecz u kogo. Szukajmy tak długo, aż znajdziemy. Inaczej — obawiam się — studia w Polsce, takie jakie proponuje dziś system, nie mają najmniejszego sensu. Chyba że, rzeczywiście, na kierunku „operator call center”.

Po drugie, „gdzie”

.Niekoniecznie w Polsce — to pierwsza, najbardziej naturalna dziś, patrząc na stan kształcenia wyższego w naszym kraju, odpowiedź. Tam, gdzie znajdziemy swojego mistrza. Tam, gdzie będzie on przyjmował swoich uczniów.

Jeśli chcemy sensownie studiować, idźmy za mistrzami. W Europie jest kilka miejsc szczególnych, w rodzaju intelektualnych hubów gromadzących mistrzów naszej epoki. I to niezależnie od tego, o jakim kierunku studiów mówimy. Florencja, Genewa, Paryż, Sophia-Antipolis, Rennes, Londyn, Grenoble, Tallin… Florencję wspominam z uwagi na spotkania ze studiującymi tam Polakami. Nauki społeczne stoją tam na najwyższym z możliwych poziomów, praca z mistrzami. I otwarte drzwi do kariery naukowej lub pracy na każdym z wymarzonych stanowisk, w każdej z wymarzonych instytucji czy firm w Europie lub Stanach, raczej z wykluczeniem Polski. (Co zresztą mogliby robić po studiach dających im wiedzę wielokrotnie przekraczającą najbardziej uśredniony poziom kadry naukowej w Polsce? Ile mieliby lat, gdyby wreszcie objęli jakiekolwiek samodzielne poważniejsze stanowisko, mogli samodzielnie poprowadzić istotne badania…?).

Nie ma dziś niestety w Polsce uniwersytetu godnego miana Akademii. Nie ma w Polsce uczelni, ani państwowej, ani prywatnej, którą mógłbym polecić, dlatego że wiem, że są tam zatrudnieni mistrzowie, mądrzy ludzie, za którymi warto iść; nie ma intelektualnych hubów emanujących na świat dobrym światłem wiedzy.

Czasami jestem pytany, jak najlepiej kształcić się w marketingu politycznym, w public relations albo w nowoczesnej komunikacji medialnej, w szybko zmieniających się nowych mediach. Gdzie zacząć, gdzie się zapisać, co czytać? Wskazuję uczelnie zagraniczne. Nie jestem w stanie nawet polecić zbyt wielu lektur w języku polskim. Nie mówiąc już o wykładowcach, nie tyle wytyczających trendy, swoistych wizjonerach, za którymi warto iść, ile po prostu o wykładowcach mających czas na… czytanie książek. Robiących to nie z musu, ale z chęci bycia na bieżąco o tym, co w świecie…

Studia zagraniczne są dla bogatych — usłyszę. Nie. To wierutna bzdura. Studia zagraniczne są dla mądrych i zdeterminowanych. Multum fundacji, programów kształcenia, systemów wspomagających przygotowano dla studentów w Europie. Wielu Polaków jest w stanie z nich skorzystać. Bez protekcji.

Po trzecie, „co”

.Odpowiedź najbardziej uczciwa: studiować coś, co budzi fascynacje, pasje, emocje, zaangażowanie przyszłego studenta. Co go rozwija, wzmacnia, sprawia, że jest „nie do zagięcia”, że będzie rozumiał tak szybko zmieniający się świat.

Nie oznacza to: studiować to, co wskazują raporty szacujące zmiany na rynku pracy i wskazujące, gdzie warto dziś wsadzić nogę w drzwi, aby po skończonych studiach znaleźć dobrze płatną pracę.

Nie, nie iść za pieniędzmi, etatami, lecz za tym, co się lubi, a nawet kocha. Nawet, jeśli wszyscy wokół będą traktowali kierunek jako dający zatrudnienie bez perspektyw.

Studiować to, co nas fascynuje, także dlatego, że jeden kierunek nic nam nie da (szczególnie jeśli nie mamy kontaktu choćby z najmniejszym bodhisattwą, nie mamy szansy na relację z najmniejszym nawet mistrzem).

Dziś, w tak szybko zmieniającym się świecie, najciekawsze rzeczy dzieją się na pograniczu branż, kierunków, tematów. Gdybym dziś miał iść na studia, przede wszystkim szukałbym mistrza. Zrobiłbym wszystko, aby poznać jego język. Uparłbym się, że chcę u niego praktykować lub się uczyć, tak długo i tyle, ile to tylko będzie możliwe. Gdyby nie było mnie stać na to, aby mnie kształcił (tak, to uczeń płaci mistrzowi za praktykę, nie odwrotnie), szukałbym systemów stypendialnych, aplikowałbym o pomoc publiczną i fundacyjną. I nie dałbym się pokonać przeciwnościom losu (jeden z polskich studentów studiujących we Florencji zdobył wymarzone studia za czwartym podejściem, po trzech latach!).

Studiowałbym wszystko, co tylko byłbym w stanie, tak naprawdę chłonąc wiedzę z pogranicza nauk: chciałbym dowiedzieć się, jak funkcjonuje ludzki mózg, dlaczego tak, a nie inaczej reagujemy na bodźce, jak możemy modyfikować zachowania, jak przyswajamy i przetwarzamy informacje w szumie i zalewie danych, jak przebiegają procesy decyzyjne, chętnie nałożyłbym na to wiedzę choćby podstawową o mechanizmach unijnych, o prawie do prywatności, chciałbym zrozumieć stan gry o Bliski Wschód i relacje USA – Europa, rolę religii w zachowaniach zbiorowych, chciałbym mieć w wyniku studiów i kontaktu z mądrymi ludźmi wiedzę na temat bioróżnorodności i tego, jak jesteśmy w stanie wimplantować etykę do działań AI…

Jeśli tak, co powinienem studiować: medycynę, socjologię, psychologię społeczną, biologię, komunikację społeczną, stosunki międzynarodowe, politologię, dziennikarstwo, cyberbezpieczeństwo, historię, religioznawstwo, filozofię…?

Cokolwiek zacznę studiować, doprowadzi mnie to do celu. O ile nie będę marnował swojego czasu. I o ile znajdę Mistrza.

Zachęcam do dyskusji.

Eryk Mistewicz


 

Addenda:

Prof. Tomasz Aleksandrowicz: – Studiować należy to, co nas interesuje, co budzi pasję. Ale też studia to wiedza ogólna, taka przepustka do krainy myślenia, otwarte drzwi do świata intelektualnego (jak powiada Eryk Mistewicz — świata arystokracji rozumu). Nie każdy absolwent do tego świata trafi.

Studia typu „call center” to jakieś kuriozum. Co to jest — wyższa szkoła gotowania na gazie? Tak się kończy traktowanie szkolnictwa wyższego wyłącznie w kategoriach biznesowo-biurokratycznych. Szkoła wyższa to nie szkoła zawodowa. Tego typu pomysł to kolejny dowód kompletnej degrengolady i upadku idei uniwersytetu. Tego typu pomysły rodzą się w świecie, w którym ważniejsze jest wypełnianie sylabusów, matryc, kart przedmiotów, etc. — bo jeśli można takie kwity wypełniać dla przedmiotu prawo międzynarodowe publiczne, to dlaczego nie dla np. strategii wciskania garnków emerytom albo zniechęcania do składania reklamacji? Anything goes! Ten przykład to kolejne uzasadnienie popytu na rynku na absolwentów np. filozofii.

Podsumowując: studia wyższe to przepustka do świata nauki i intelektu. Reszta — to kursy zawodowe. Odpowiedź na pytanie, ile w polskich wyższych uczelniach takich przepustek i takich kursów, jest zawstydzająca.


 

Marek: – Dużo w tym tekście stwierdzeń prawdziwych, ale zacząłbym od pytania, co jest moją pasją i czy muszę ją rozwijać na uniwersytecie. Potem odpowiedziałbym sobie, który z kierunków mi to zagwarantuje, i dopiero wtedy zacząłbym rozglądać się za mistrzem i ewentualnymi pieniędzmi. Bardzo wyraźnie widzę, że dziesiątki młodych ludzi poszukują łatwej odpowiedzi na pytanie „jak żyć?”. O ile pamiętam, nam również nie wytyczano szlaków, nie prowadzono nas na uniwersytety i akademie za rękę. Dla każdego ten wybór jest wyzwaniem, a jednocześnie realizacją marzeń, ambicji długo rozwijanych talentów. Mistrz jest jeden, przedmiotów jest kilka lub kilkanaście i tylko mocne postanowienie zostania kimś może każdego młodego człowieka przez te meandry ludzkich układów przeprowadzić. Nie ma idealnych uniwersytetów, ani tu, ani tam. Są mniej lub bardziej „wypełnione” profesjonalną, zaangażowaną kadrą, z lepiej wyposażonymi laboratoriami i bardziej odpowiadające naszemu charakterowi, ale i tak na końcu to od studenta zależy, czy zostanie tym, kim chciał zostać.

Ora et labora — można sparafrazować tę sytuację. Módl się (podążaj za marzeniami) i pracuj…

Takie naszły mnie — na szybko — refleksje. Chętnie podjąłbym szerszą dyskusję, bo czas ku temu sprzyjający.


 

ZAPRASZAM DO ROZMOWY. Komentarze do Państwa dyspozycji.

Materiał chroniony prawem autorskim. Dalsze rozpowszechnianie wyłącznie za zgodą wydawcy. 23 kwietnia 2016