Maria WANKE-JERIE, Małgorzata WANKE-JAKUBOWSKA: "Polska nauka. Potrzeba terapii szokowej"

"Polska nauka. Potrzeba terapii szokowej"

Photo of Maria WANKE-JERIE

Maria WANKE-JERIE

Absolwentka Uniwersytetu Wrocławskiego, z wykształcenia matematyk teoretyk, specjalista PR, przez 16 lat szef działu promocji na Uniwersytecie Przyrodniczym we Wrocławiu. Współtworzyła pierwszy „Raport o stanie nauki w Polsce”. Współautorka kilkunastu już książek o bohaterach „Solidarności”. Odznaczona Medalem „Niezłomni” (2013) i Medalem „Zasłużony dla Wrocławia – Merito de Wratislavia” (2016).

Ryc.: Fabien Clairefond

zobacz inne teksty Autorki

Photo of Małgorzata WANKE-JAKUBOWSKA

Małgorzata WANKE-JAKUBOWSKA

Absolwentka Uniwersytetu Wrocławskiego, z wykształcenia matematyk teoretyk, specjalista PR, przez 18 lat rzecznik prasowy Uniwersytetu Przyrodniczego we Wrocławiu. Współtworzyła pierwszy „Raport o stanie nauki w Polsce”. Współautorka kilkunastu już książek o bohaterach „Solidarności”. Odznaczona Medalem „Niezłomni” (2013) i Medalem „Zasłużony dla Wrocławia – Merito de Wratislavia” (2016).

Ryc.: Fabien Clairefond

zobacz inne teksty Autorki

Rosnąca biurokracja, postępujące wypieranie kultury akademickiej przez zwyczaje korporacyjne, a przy tym stałe obniżanie poziomu kształcenia i wymagań przy awansach naukowych oraz zastępowanie kryteriów merytorycznych formalnymi. Zanikają tradycyjne relacje mistrz–uczeń, za to umacniają się bizantyjskie obyczaje. W polskim szkolnictwie wyższym, mimo wielu wysiłków reformatorskich, nie dokonano zmian, które podniosłyby poziom kształcenia i badań naukowych oraz zatrzymywały na uczelniach najlepszych absolwentów. Ewolucyjne zmiany tylko petryfikują dotychczasowy system. Czy wyższa edukacja w Polsce potrzebuje terapii szokowej?

.„W 1989 roku postanowiliśmy w naszym kraju zmienić niemal wszystko, także odpolitycznić naukę, aby o tym jak ma wyglądać i jak ma być zarządzana decydowały nie czynniki polityczne, ale samorząd uczonych” – mówił premier Jerzy Buzek podczas obchodów 10-lecia utworzenia Komitetu Badań Naukowych. Ówczesny szef KBN minister Andrzej Wiszniewski przyrównał tę instytucję do dwugarbnego wielbłąda, łączyła ona bowiem zarządzanie budżetem nauki przez ministra realizującego politykę naukową państwa, z instytucją samorządową, w której sami uczeni decydują o organizacji nauki i jej finansowaniu. Połączenie ministerstwa z samorządem uczonych, choć unikatowe w skali światowej, okazało się wyjątkowo wytrzymałe i trwałe. Wytrzymałe jak wielbłąd, który potrafi wytrwale iść bez jedzenia i picia. Ta barwna metafora oddaje istotę problemu. Państwo po prawie pół wieku komunistycznej dyktatury było wciąż postrzegane jako narzędzie opresji, a zmiany konstruowano tak, aby jego wpływ maksymalnie ograniczyć.

Demokratycznie wybrany samorząd uczonych miał być w zamyśle grupą profesjonalnych w swojej dziedzinie ludzi, wolnych od partykularnych interesów, którzy zabiegać będą jedynie o dobro publiczne, a nauki w szczególności. Że to była utopia, chyba nie trzeba przekonywać. Konsekwencją było również rozproszenie środków, rozdrobnienie badań i brak wyraźnie określonych priorytetów. Dziś przecież nawet najbogatsze kraje nie mogą sobie pozwolić na finansowanie wszystkich możliwych inicjatyw naukowych. Powstaje zatem konieczność wyboru, a te decyzje wymagają czytelnego sformułowania priorytetów wynikających z polityki naukowej państwa, która z kolei musi być pochodną strategii gospodarczej i społecznej oraz aktualnego stanu nauki i techniki. Tak się wówczas nie stało. Późniejsze zmiany, czyli powołanie dwóch centrów przyznających granty (Narodowego Centrum Nauki oraz Narodowego Centrum Badań i Rozwoju) nieco ten stan poprawiły, ale pozamerytoryczne, półprywatne układy i naciski pozostały. Nie jest tajemnicą, że granty, mimo wielu formalnych obostrzeń, często przyznawane są po znajomości, a recenzje bywają koleżeńską przysługą.

Podobnie rzecz się miała ze szkolnictwem wyższym. Celem samym w sobie stało się samostanowienie uczelni, a więc – tak jak w przypadku nauki – w maksymalnym stopniu uwolnienie od ministerialnych nakazów, zezwoleń i kontroli, a tym samym od realizacji celów, które de facto miały służyć społeczeństwu. Wprowadzony wówczas algorytm rozdziału środków na dydaktykę jako istotny czynnik uwzględniał liczbę studentów. I to było praprzyczyną boomu edukacyjnego, który wówczas wystąpił. Wzrost liczby studentów, powoływanie nowych kierunków studiów stało się receptą na to, aby z tego wspólnego „tortu” do podziału wyszarpnąć możliwie jak najwięcej.

Dodatkowo rosnące bezrobocie i brak perspektyw zawodowych pchało młodych ludzi z maturą na studia. Coraz łatwiej było się na nie dostać (większość uczelni już na początku lat dziewięćdziesiątych zrezygnowała z egzaminów wstępnych), coraz łatwiej było je skończyć, poziom – mimo całej biurokratycznej otoczki zapewnienia jakości kształcenia – stale spadał. I nie mogło być inaczej, gdy liczba studiujących wzrosła w szczytowym okresie do prawie dwóch milionów z 380 tysięcy u progu transformacji. Przy tym pięciokrotnemu wzrostowi liczby studentów towarzyszył minimalny wzrost liczby nauczycieli akademickich. Dodatkowo pojawiły się jak grzyby po deszczu uczelnie prywatne, tworzone w znacznej części przez nomenklaturę komunistyczną pozbawioną w nowym systemie dotychczasowych stanowisk. To był sposób na życie PRL-owskiego aparatu partyjnego i PRL-owskich służb specjalnych. Oczywiście wśród ponad 300 niepublicznych uczelni w Polsce były i są szkoły prywatne z prawdziwego zdarzenia, kształcące na wysokim, porównywalnym z czołówką uczelni publicznych poziomie, tworzone i funkcjonujące bez parasola ochronnego. Tak liczne uczelnie niepubliczne dawały też miejsce zatrudnienia i dodatkowego, łatwego zarobkowania nauczycielom akademickim z uczelni publicznych, podejmującym pracę na drugim, trzecim i kolejnych etatach (rekordzista pracował na siedemnastu), co nie tylko obniżało poziom dydaktyki, ale było też po prostu moralnie wątpliwe. Rodziło nepotyzm, zdarzało się, że całe klany rodzinne obsadzały najważniejsze funkcje w takich szkołach, a głównym kryterium doboru kadr dydaktycznych było zatrudnianie „krewnych i znajomych królika”. Na szczęście nowe regulacje ustawowe wieloetatowość w znacznym stopniu ograniczyły. Sprzyja też temu niż demograficzny i zmniejszanie się liczby studiujących.

Gdy wspólnie z Janem Kozłowskim, Jackiem Rychlewskim i Romanem Sławetą 16 lat temu przygotowywałyśmy „Raport o stanie nauki w Polsce”, wydany przez KBN w 1999 roku, zwracałyśmy uwagę m.in. na to, że wysokość nakładów na badania i rozwój (GERD) w Polsce, zarówno w przeliczeniu na jednego mieszkańca, jak i na jednego badacza znacznie odbiega od poziomu krajów wysokorozwiniętych, jest natomiast porównywalna z krajami Ameryki Łacińskiej. Wydatki na jednego naukowca w Polsce były wówczas najniższe spośród wszystkich krajów OECD, czterokrotnie mniejsze niż średnio w Unii Europejskiej, trzykrotnie – niż w Czechach.

.Minęły lata, zmieniały się rządy, Polska przystąpiła do Unii Europejskiej i pełnymi garściami może czerpać z dobrodziejstwa unijnej pomocy, ale pod tym względem nic się nie zmieniło. Dalej pozostajemy w ogonie Europy i wyraźnie ustępujemy nie tylko światowym liderom, ale też i naszym sąsiadom. Bez systemu ulg podatkowych wspierających sektor prywatny, finansujący badania naukowe i wdrożenia, poprawa nie będzie możliwa. To była jedna z tez naszego raportu, sporządzonego 16 lat temu i – jak widać – pozostała ona nadal aktualna. Zwłaszcza że w kolejnych programach ramowych Unii Europejskiej – piątym, szóstym i siódmym – Polska była płatnikiem netto, czyli więcej wnosiła do nich środków, niż odzyskiwała na finansowanie projektów. Daje to do myślenia, dlaczego lepsi byli od nas Czesi, Słowacy czy Słoweńcy, zarówno jeśli chodzi o liczbę składanych wniosków, jak i liczbę tych, które uzyskiwały finansowanie.

Autonomia uczelni, po latach jej ograniczania z powodów politycznych, możliwość tworzenia własnych statutów oraz wolne, ograniczone tylko wewnętrznymi regulacjami, wybory do organów jednoosobowych i ciał kolegialnych miały zapewnić wymianę kierownictwa uczelni i wydziałów oraz zerwanie z komunistyczną przeszłością. Mieli przyjść nowi ludzie i zaprowadzić nowe porządki. A do zrobienia było bardzo wiele, trzeba było bowiem dostosować funkcjonowanie uczelni do warunków gospodarki rynkowej, zlikwidować przerosty zatrudnienia, wyprowadzić niepotrzebną bazę socjalną poza uczelnie itp. I to w warunkach drastycznego niedofinansowania. Słowem na rektorach pierwszej po 1989 roku kadencji, głównie z „solidarnościowego” naboru, spoczęły trudne, niepopularne decyzje. Ci, którzy się z nimi wstrzymywali, pogrążali uczelnie w długach, stwarzając dodatkowe problemy. Ale, podobnie jak w kraju, w większości uczelni stara kadra wróciła po jednej lub dwóch rektorskich kadencjach. Organizacje partyjne przestały wprawdzie istnieć, ale ludzie i powiązania zostały. Zakulisowe metody działania i wpływu też. Dawna opozycja była przeciwna jakimkolwiek rozliczeniom, uważając to za nieeleganckie i niestosowne. Przynależność partyjna wstydliwie zniknęła z biografii dawnych towarzyszy, choć w przeszłości była przepustką do kariery, a archiwa komitetów uczelnianych jakoś „wyparowały” i chyba nigdzie nie ujrzały światła dziennego. Pamiętajmy też, że największe protesty przeciw jakiejkolwiek formie lustracji wychodziły właśnie ze środowiska akademickiego. I nie bez powodu.

Kolejne nowelizacje ustawy stale zwiększają zakres autonomii uczelni, zapewniając – przynajmniej w założeniu – korzyści polityczne dla rządzących. Żaden polityk nie odważyłby się, bez narażenia się na druzgocącą krytykę, zaproponować przedstawicielom środowiska akademickiego jakiegokolwiek ograniczenia samodzielności uczelni. Autonomia stała się pewnego rodzaju fetyszem. Towarzyszy temu wiara, że jej duży zakres pozwoli zreformować uczelnie i to zgodnie z interesem publicznym. Nic bardziej mylnego. Autonomia zwiększa, a nie zmniejsza rolę partykularyzmów. Pierwszym z brzegu przykładem może być powoływanie nowych kierunków studiów, których atrakcyjna nazwa ma przyciągnąć kandydatów. To efemerydy, bo atrakcyjność takich studiów trwa nie dłużej niż dwa lata, często są one mutacjami już istniejących, coraz mniej popularnych kierunków, a cały zabieg ma na celu jedynie utrzymanie etatów w jednostce. Tracą na tym studenci, bo „dali się nabrać”, ale przede wszystkim społeczeństwo, bo finansuje kształcenie późniejszych bezrobotnych. Innym problemem są kierunki studiów, których mała popularność nie wynika z tego, że oferują anachroniczne kształcenie, ale dlatego, że wymagają specjalnych predyspozycji i są trudne. Na przykład fizyka, która odnotowuje kolejne rekordy niskiej popularności i często nawet ta nieliczna garstka przyjętych na studia rezygnuje, bo nie radzi sobie z wymaganiami.

Staje się to groźne, bo w dłuższej perspektywie nie gwarantuje nawet odtwarzania kadr. Właśnie dla takich studiów stworzono program kierunków zamawianych, w założeniu znakomity, bo oferta stypendiów motywacyjnych już od pierwszego roku miała stanowić zachętę do podejmowania nauki na trudnych, ale potrzebnych gospodarce studiach. Dodatkowo program przewidywał dofinansowanie uczelni, które prowadzą takie kierunki, aby mogły podnieść atrakcyjność kształcenia, organizując kursy wyrównawcze z matematyki i fizyki, dodatkowe zajęcia z języka angielskiego, obozy naukowe, a nawet wyjazdy studyjne do przedsiębiorstw oferujących zatrudnienie absolwentów. Idea słuszna, ale realizacja okazała się fatalna i – jak się okazało – studia na kierunkach zamawianych ukończyło w terminie zaledwie 20 proc. tych, którzy je zaczynali. W programie nie przewidziano żadnych wymogów stawianych uczelniom, dotyczących przyjmowanych kandydatów, natomiast wymagano zwiększenie limitu przyjęć o 10 proc., co niekiedy było zupełnym nonsensem. Przy realizacji zaś królowała biurokracja, bo program finansowany był ze środków unijnych.

Metody biurokratyczne to stała recepta na istniejące problemy. Krajowe ramy kwalifikacji, sylabusy, arkusze oceny pracowników, ankiety oceny wykładowców przez studentów. Formularze, tabele, zestawienia. To samo dotyczy oceny parametrycznej, której zmieniające się kryteria zachęcają tylko do kosmetycznych zabiegów dostosowawczych, by w istocie zmienić niewiele. Albo nic nie zmienić. Królestwo kryteriów formalnych, punktów, wskaźników, wag, współczynników. Czy ktoś policzył czas pracy osób, które w uczelniach te kryteria opracowują, czas pracy uczelnianych gremiów, które nad tym dyskutują i to zatwierdzają? Po to, żeby na końcu zaproponować, aby ocena negatywna w odniesieniu do osoby funkcyjnej była pozytywna (!) – a to przykład z życia wzięty. Przez to sito oceny nie prześlizgnie się natomiast adiunkt, który, realizując projekt, przygotował publikacje, ale jeszcze nie ukazały się one drukiem, bo ukażą się – powiedzmy – za miesiąc, a nawet za rok (tak długa bywa kolejka na łamy dobrych czasopism). Ktoś taki jest traktowany tak samo, jak ten, kto nie publikuje wcale. To jeden z wielu przykładów przedkładania kryteriów formalnych nad merytorycznymi. Absurdalny, ale decydenci nie przejmują się, bo o siebie zadbali. Nikt natomiast nie zaprzeczy, że uczelnie, korzystając z autonomii, same te kryteria ustalają i je realizują. Czy cokolwiek one uzdrawiają lub reformują?

Mimo powszechnych utyskiwań na niedofinansowanie badań i szkolnictwa wyższego, skądinąd słusznych, bo nakłady w przeliczeniu na jednego studenta są żałośnie małe, a środki na badania i rozwój jedne z najniższych w Europie, pieniądze się znajdują na celebrowanie uroczystości i imprez niewiele mających wspólnego z podstawową misją uczelni, czyli kształceniem i pracą badawczą. Bale, koncerty, dni uczelni, wystawy i wernisaże, nadawane niemal hurtowo doktoraty i profesury honorowe, celebrowanie co pięć lat jubileuszy uczelni i wydziałów… Tak jakby rektorzy konkurowali między sobą, który z nich będzie gospodarzem jeszcze bardziej spektakularnego wydarzenia kulturalno-towarzyskiego. Bo w ślad za tym nie idzie ani promocja studiów, ani wzrost prestiżu uczelni. Schlebia to tylko ambicjom rektorów, którzy powoli stają się lokalnymi celebrytami. Nie mówiąc już o angażowaniu licznych pracowników administracji i nauczycieli akademickich do organizacji tych wydarzeń. Do kosztów imprez trzeba także doliczyć czas ich pracy, który mogliby poświęcić na coś innego.

.Kto powinien być podmiotem zmian? To sprawa zasadnicza. Odpowiedź na to pytanie powinna być oczywista – wystarczy zajrzeć do misternie cyzelowanych sformułowań zawartych w misji uczelni czy placówek badawczych. Podmiotem ich działania jest społeczeństwo, które te instytucje finansuje, dlatego powinno korzystać zarówno z wyników badań naukowych i prac wdrożeniowych, jak i z wykształconych kadr, przygotowanych do samodzielnego rozwiązywania problemów. Podmiotem z pewnością nie powinni być pracownicy tych instytucji. A są. Przede wszystkim oni, głównie tak zwani pracownicy samodzielni z habilitacją i tytułami profesorskimi. Nie może być przecież inaczej, bo żaden minister nie wypowie wojny środowisku. Nie zrobi tego, bo ma tam kolegów, znajomych i przyjaciół. Bo po ministerialnej kadencji będzie musiał tam wrócić. A środowisko zainteresowane jest tylko zwiększeniem finansowania.

Najbardziej przez władze uczelni pożądane są środki na inwestycje, głównie budowlane. Strategie rozwoju opracowywane przez uczelniane gremia to przede wszystkim plan inwestycji, reszta to nikogo nieinteresująca otoczka. W poprzedniej perspektywie finansowej Unii Europejskiej kampusy uczelniane w całej niemal Polsce były placami budowy. Stawiane budynki powstawały w dużej mierze ze środków unijnych przeznaczonych na innowacje. Powstawały więc różnego rodzaju centra, w nazwie których było jakieś innowacyjnie brzmiące określenie, np. Centrum Technologii lub Innowacyjnych Technologii, Biotechnologii itp. Pamiętamy rozmowę z nieżyjącym już (zmarł w 2008 roku) matematykiem z Uniwersytetu Wrocławskiego prof. Andrzejem Hulanickim, który obserwując ten inwestycyjny boom po roku 2005, z sarkazmem przepowiadał, że za jakiś czas w tych wzniesionych i pustych już obiektach będą oprowadzane wycieczki, którym przewodnik powie: tu kiedyś był uniwersytet. Dlaczego właśnie inwestycje infrastrukturalne są przysłowiowym oczkiem w głowie władz wielu uczelni? Dlaczego forsuje się je w uczelnianych gremiach często bez analizy późniejszych kosztów eksploatacji, które niejednokrotnie są dużym obciążeniem uczelnianych budżetów? Dlaczego? Może lepiej to pytanie pozostawić bez odpowiedzi…

.W tym roku minie ćwierć wieku od wejścia w życie pierwszej po 1989 roku ustawy o szkolnictwie wyższym. Od tego czasu wielokrotnie zmieniano i nowelizowano prawo, powstały strategie rozwoju – w minionej kadencji ministerstwo zleciło to firmie Ernst&Young, która zaproponowała odważne i daleko idące zmiany, inicjatywy opracowania środowiskowej strategii podejmowała też Konferencja Rektorów Akademickich Szkół Polskich i Fundacja Rektorów Polskich.

Zadrukowano wiele stron papieru i wydano sporo pieniędzy, ale żaden z tych dokumentów nie stał się podstawą całościowej reformy szkolnictwa wyższego. Czy należy czekać aż postępujący kryzys demograficzny i idący w ślad za nim spadek liczby studentów wymuszą zmiany? Czy być może przeprowadzić radykalną reformę i zastosować terapię szokową? NM9 okladka przod i grzbietDo tego potrzeba odważnych decyzji, które większość środowiska akademickiego będzie kontestować. Nie przysporzy to też politycznych profitów rządzącym w perspektywie jednej kadencji.

.Kto podejmie się zatem naprawy Rzeczypospolitej w obszarze nauki i szkolnictwa wyższego, czyli tam, gdzie kształcone są elity dla przyszłych pokoleń? Może pora rozpocząć debatę na ten temat nie tylko w środowisku akademickim. Być może nadszedł czas na działania reformatorskie na miarę Komisji Edukacji Narodowej w całym obszarze szkolnictwa wyższego oraz badań i rozwoju. Czas na Hugona Kołłątaja XXI wieku.

Maria Wanke-Jerie
Małgorzata Wanke-Jakubowska
Tekst opublikowany w wyd.9 kwartalnika opinii „Nowe Media” [LINK]

Materiał chroniony prawem autorskim. Dalsze rozpowszechnianie wyłącznie za zgodą wydawcy. 17 stycznia 2016