Clay SHIRKY: "Szkolnictwo wyższe epoki nowych mediów"

"Szkolnictwo wyższe epoki nowych mediów"

Photo of Clay SHIRKY

Clay SHIRKY

Jeden z najwybitniejszych amerykańskich konsultantów nowych mediów. Wykładowca i pisarz. Specjalizuje się w tematyce wpływu sieci technologii na sieć relacji międzyludzkich, skutków społecznych i gospodarczych nowych mediów. Pisze w "New York Timesie", "The Wall Street Journal", "Harvard Business Review" i "Wired".

Ryc.: Fabien Clairefond

Najpoważniejszym zagrożeniem, przed jakim stoimy my, pracujący w na uniwersytetach, nie są wideowykłady i egzaminy online, lecz fakt, że trwamy w instytucjach znakomicie przystosowanych do otoczenia, które już skończyło swój żywot.

Chęć uczynienia Internetu narzędziem służącym obniżeniu kosztów szkolnictwa wyższego wiedziona jest z jednej strony nadzieją na wykreowanie nowych metod nauczania, z drugiej zaś frustracją, jaką rodzi istniejący system. Ale też bez zrozumienia istoty zachodzących zmian trudno stwierdzić: Internet wystarczy, aby wznieść edukację wyższą na rzeczywiście wysoki poziom.

.W pierwszej połowie XX wieku wykształcenie wyższe było w Stanach Zjednoczonych rzadkim luksusem. Zaledwie 5 procent dorosłych, wywodzących się w przytłaczającej większości z zamożnych rodzin, szło do college’u. Ten stan rzeczy uległ zmianie z końcem II wojny światowej. Liczni zdemobilizowani żołnierze, którym pomóc miała ustawa GI Bill, a także dzieci ekspansywnej klasy średniej pragnęli lub potrzebowali dyplomu szkoły wyższej. W latach 1945-1975 liczba studentów wzrosła pięciokrotnie, zaś absolwentów dziewięciokrotnie. Osoby, którym w danym roku udało się obronić doktorat, miały w kolejnym roku zapewnione zajęcie, mogąc nauczać coraz liczniejsze tabuny młodego narybku.

Wzrost ten był entuzjastycznie subsydiowany. Między rokiem 1960 a 1975 stany podwoiły stopę środków asygnowanych na szkolnictwo wyższe z czterech do dziesięciu dolarów na tysiąc dolarów dochodu. Misja szkół wyższych, którą dotychczas była formacja elit w zakresie sztuk wyzwolonych, uległa rozszerzeniu, obejmując bardziej podstawowe badania oraz kształcenie studentów pod kątem przyszłej pracy zawodowej. Federalne granty na programy badawcze wzrosły czterokrotnie. Jednocześnie licencjat (Bachelor of Arts) stał się brzegowym kryterium zatrudnienia na wielu stanowiskach.

Ekspansja ta stała się przyczyną napięć między nieograniczoną eksploracją, nauką pod kątem przyszłej pracy i wreszcie badaniami, napięć, które wszakże maskował dopływ gotówki. Dekady rosnącego dochodu pokazały, że można być naukowym ramieniem rządu i przemysłu, polem ćwiczebnym dla szybko profesjonalizującej się siły roboczej, i jednocześnie pielęgnować tradycję sztuk wyzwolonych. Nawet więcej, mogliśmy robić to wszystko, podnosząc stopnie naukowe i skracając czas, jaki starsi profesorowie spędzali w salach wykładowych. To był złoty wiek amerykańskiej akademii.

.Dopóki napływały środki, dopóty byliśmy szczęśliwi, mogąc finansować nasze instytucje z pieniędzy innych ludzi (pożyczki i granty) zamiast łożyć na nie z własnej kiesy (czesne i dotacje). I tak długo, jak college zapewniał niedrogie i skuteczne wykształcenie, nasze nowe źródła wsparcia – studenci z pożyczkami, rządy z programami badań – pozwalały nam traktować siebie jak kapłanów, nie zaś pracowników usługowych.

Potem nastał rok 1970. Skończyła się wojna w Wietnamie, a tym samym zniknął jeden z powodów (nie dać się zabić!) zdawania na studia. Zakończył się także pobór do armii, stopniały szeregi wojskowych, a ustawa GI Bill została zmieniona, tak aby przesunąć nowe koszty na byłych żołnierzy. W czasie kryzysu naftowego i recesji, jaka po nim nastąpiła, zapotrzebowanie na edukację zmalało po raz pierwszy od 1945 roku, a stany zaczęły trwale obcinać środki na szkolnictwo wyższe, tak że w rezultacie uprzedni wzrost zmalał o połowę. Rosnące koszty i spadające subsydia sprawiły, że czesne wzrosło przeciętnie o ponad 1000% od lat 1970-tych.

Gospodarka złotego wieku osiągnęła swój kres, ale założenia złotego wieku – nie. Przez 30 wspaniałych lat żyło nam się świetnie i przyzwyczailiśmy się do tego, przyzwyczajając nasze instytucje do obsługi niekończącego się, subsydiowanego popytu. Przełomowym rokiem był 1975. Od tego czasu co roku manipulowaliśmy naszymi finansami, powoli podnosząc czesne, przyjmując nieco więcej studentów, zwiększając ilość wykładów, zatrudniając nieco więcej adiunktów.

.Każda z tych zmian zdawała się być mała i odwracalna w tamtym czasie. Przez dziesięciolecia zachowywaliśmy się jak malwersant, który zaczyna, biorąc to, co ma zamiar zwrócić, a kończy, pochłaniając tak wiele, że malwersacja wchodzi w nawyk. Brakuje bowiem pieniędzy, by wspierać wydział w pełnym wymiarze czasowym i zapewnić studentom kształcenie w przystępnej cenie, na akceptowanym poziomie w większości college’ów i uniwersytetów w tym kraju.

Nasze obecne trudności nie są wynikiem bieżących problemów, lecz rachunkiem, jaki przyszło nam zapłacić po 40-stu latach wysiłku, zmierzającego do utrzymania przy życiu systemu, który przeżył gospodarkę, której z kolei to życie zawdzięczał.

* * *

.Mylący charakter zmiany, której dziś doświadczamy wynika po części z faktu, że debata publiczna obsesyjnie ogniskuje się na kilku elitarnych instytucjach. Uporczywa identyfikacja szkolnictwa wyższego z instytucjami takimi jak Stanford czy Swarthmore tworzy zbiorowe złudzenie co do realiów edukacji po szkole średniej; upadek Antioch College w 2008 r. był szerzej komentowany niż utrata akredytacji przez Community College w San Francisco w ubiegłym roku, choć CCSF ma 85 000 studentów, a Antioch miał niecałe 400, kiedy stracił akredytację. Na te 400 osób składali się atrakcyjni i zamożni młodzi ludzie, którzy wspólnie mieszkali. Życie w akademiku i na trawiastym dziedzińcu jest rarytasem uznawanym za normę.

Studentów pobierających naukę w takich miejscach jak CCSF (lub Houston Community College czy Miami Dade) niekiedy określa się mianem nietradycyjnych, ale ta etykietka jest reliktem minionej epoki, kiedy college’e z internatem dla nastoletnich słuchaczy były jeszcze normą. Po masowej ekspansji uczelni wyższych w kierunku szkolenia zawodowego, obiecujący 18-latek, który idzie prosto do college’u z internatem, jest teraz dziwolągiem.

.Na dwadzieścia milionów studentów w USA tylko około jeden na dziesięciu mieszka na kampusie. Dla pozostałych 18 milionów – tych, którzy nie mają ocen wymaganych na Swarthmore, dziesiątek tysięcy dolarów wolnych środków albo czterech lat swobody od odpowiedzialności związanej z dorosłością – edukacja po szkole średniej nie jest przygodą samoodkrywania, lecz drogą do zdobycia zawodu i dyplomu dającego przepustkę do zatrudnienia.

Chociaż krajobraz szkolnictwa wyższego w USA, obejmujący 4 600 instytucji, charakteryzuje się znacznym zróżnicowaniem, to można jednak wskazać kilka podobieństw:

  • większość studentów jest dziś w wieku dwudziestu kilku lat i uczęszcza do szkoły społecznej lub nie posiadającej kampusu, a uzyskanie dyplomu zajmuje im zbyt wiele czasu,
  • jeden na trzech w ogóle nie zdobywa dyplomu,
  • spośród pozostałych dwóch na trzech opuszcza uczelnię z długiem; przeciętny członek tej nowej studenckiej większości ledwo wiąże koniec z końcem, a jednej piątej grozi zapaść finansowa.

.Jedynym oczywistym sposobem na polepszenie życia tej nowej większości studenckiej jest poprawa jakości edukacji bez podnoszenia kosztów. Jest to ideał, którego główny szkopuł leży nie w założeniu, lecz w praktyce: nikt nie wie, jak tego dokonać. Wartość naszego rdzennego produktu – dyplomu Bachelor of Art – spada rok rocznie od 2000 roku, podczas gdy czesne rośnie szybciej niż inflacja.

Innym sposobem pomocy studentom byłoby zdecydowane obniżenie ceny lub ilości czasu, które są niezbędne do zdobycia przyzwoitej jakości wykształcenia (tj. takiej, która umożliwi znalezienie lepszej pracy). Jest to gorsza opcja pod każdym względem z wyjątkiem tego, że jest możliwa.

* * *

.Równolegle z obsesją na punkcie elitarnych instytucji i studentów trwa wyludnianie się akademickiego rynku pracy. Kiedy wsparcie finansowe z czasów złotego wieku zaczęło słabnąć, tenure [rodzaj etatu, posady z gwarancją zatrudnienia, która zapewnia pracownikom naukowym immunitet badawczy – przyp. tłum.] nie był w stanie udźwignąć bólu. Nasze miejsca pracy były bezpieczne, tak więc zamiast zrezygnować z podwyżek lub powrócić do dawnych pensów dydaktycznych optowaliśmy za rozwiązaniami krótkoterminowymi: rosnące czesne, większe grupy ćwiczeniowe, ogromne wykłady wprowadzające.

Wszystko to miało jednak niewielkie znaczenie wobec naszej gotowości do polegania na pracownikach zatrudnionych na umowach okresowych, w tym naszych własnych absolwentach, idealnej taniej sile roboczej. Proporcja wykładowców zatrudnionych w niepełnym wymiarze czasowym oraz nie posiadających tenure wzrosła z nieco mniej niż połowy w skali całego wydziału przed 1975 r. do ponad dwóch trzecich obecnie. W tym samym czasie proporcja etatów, jakie mogły pewnego dnia prowadzić do uzyskania tenure, spadła z jednego na pięć do jednego na dziesięć. Konsekwencja tego jest bifurkacja, z jaką mamy dzisiaj do czynienia. Profesorowie, którzy mają tenure, nie mogą go utracić. Ci zaś, którzy go nie mają, w większości nie mogą go otrzymać. Wydział przestał być gildią, podzieloną na młodszych a starszych członków, a stał się systemem kastowym, podzielonym na posiadających i nie posiadających.

.Systemy kastowe są ze swej istoty trudne do zmiany. I chociaż profesorom z tenure często wydaje się, że istnieje sposób, by lepiej opłacać ich nieetatowych kolegów, brać mniej pieniędzy od naszych studentów i jednocześnie utrzymywać ich własne zarobki i honoraria na tym samym poziomie, to przecież finanse naszych instytucji są takie jak zawsze: naszym największym wydatkiem są wynagrodzenia (w tym głównie na ubezpieczenie chorobowe i emerytalne) dzielone nierównomiernie między objętych tenure i zatrudnionych na umowach okresowych, natomiast największy udział w naszym dochodzie ma czesne.

Niedawno widziałem ten wzorzec w mojej instytucji macierzystej. Zeszłej jesieni nowojorska kapituła Amerykańskiego Stowarzyszenia Profesorów Uniwersyteckich zaproponowała zmniejszenie poborów starszej kadrze administracyjnej o 25%, przy jednoczesnym konsekwentnym przekształcaniu stanowisk nieetatowych na etatowe na Uniwersytecie Nowojorskim. Pierwsze z tych posunięć pozwoliłoby nam zaoszczędzić blisko 5 mln dolarów rocznie, zaś drugie kosztowałoby 250 milionów dolarów.

Uniwersytet Nowojorski jest obecnie stosunkowo bogaty, ale nie zbywa nam ćwierć miliarda dolarów rocznie, choćby i w słusznej sprawie. Jak w większości instytucji, nawet dzikie cięcia w wynagrodzeniach kadry administracyjnej nie pozwoliłyby na zatrudnienie pracowników okresowych na pełen etat przy jednoczesnym zachowaniu wynagrodzeń pracowników etatowych. (Po tych dwóch propozycjach AAUP poparło także zredukowanie długów studenckich poprzez rozszerzenie wsparcia finansowego zależnie od istniejących potrzeb. Nie wskazano przy tym żadnych nowych źródeł dochodu.)

.Wielu moich kolegów wierzy, że jeśli jasno wyłożymy naszą trudną sytuację, to prawodawca opamięta się i zaoferuje nam wystarczająco dużo pieniędzy, by uchronić nas przed bolesną restrukturyzacją. Nikt nigdy nie był w stanie mi wyjaśnić, dlaczego ten argument ma być przekonywujący, a już od blisko 40 lat podobne pomysły spełzają na niczym. Niemniej jednak hasło, które głosi, że „pewnego dnia rząd da nam dużo pieniędzy” pozostaje wciąż w obiegu, w dużej mierze dlatego, że rozmyślanie nad naszą przyszłością bez tej wiary jest takie ponure.

Jeśli nie możemy podnosić kosztów dla studentów (a nie możemy) i jeśli nikt nie przychodzi nam z pomocą (a nikt nie przychodzi), to jedyne, co nam pozostaje, by wspomóc studentów, to stworzenie tańszej wersji szkolnictwa wyższego dla nowej większości studenckiej.

* * *

.Tym, co przemawia za propagowaniem na szeroką skalę taniej edukacji, nie jest zwiększona podaż nowych technologii, lecz ogromny popyt na edukację, którego nasze istniejące instytucje w sposób coraz bardziej widoczny nie są w stanie ogarnąć. Ten popyt przejdzie gdzie indziej. Absolwentów szkół średnich nie objętych szkolnictwem wyższym już dziś jest przygniatająco więcej niż tych, którym ten system służy.

My w tradycyjnej akademii możemy przyczynić się do kształtowania przyszłości. Aby jednak tak się stało, musimy przestać obsesyjne koncentrować się na elitarnych studentach, instytucjach i wydziałach; musimy przestać uważać siebie za niezastąpionych aktorów świętych ról, a zacząć traktować siebie jak ludzi piastujących pewne funkcje potrzebne społeczeństwu, z których tylko jedna tworzy nową wiedzę.

NM7_przodBędzie to też od nas wymagało porzucenia jakiejkolwiek nadziei na przywrócenie złotego wieku. Był to miły, ale niestabilny czas: nie przetrwał i nie powróci. Odkąd osiągnął swój kres minęło ponad dziesięć lat więcej niż trwało jego „życie”, i od tego czasu zrobiliśmy więcej szkody naszym instytucjom, studentom i młodszym kolegom, próbując go wskrzesić, niż bylibyśmy wyrządzili, starając się przystosować do nowych warunków. Argumentowanie, że musimy zachować istniejący system tak długo, aby otrzymać subwencje, jakie świat jest nam winien, to w istocie droga do konserwowania układu, który sprzyja elitom, etatowym profesorom, bogatym studentom, dostatnim instytucjom, ale szkodzi wszystkim pozostałym.

Clay Shirky
Tekst pochodzi z wyd.7 kwartalnika opinii „Nowe Media” [LINK]

Materiał chroniony prawem autorskim. Dalsze rozpowszechnianie wyłącznie za zgodą wydawcy. 6 grudnia 2015