
Mogłam sobie pozwolić
„Nie wiedziałam, jak głęboko Anna pozwoli mi zanurzyć się w swoje życie. A tym bardziej gdzie postawi granice mojej dociekliwości. W którym momencie – powie stop, to zbyt osobiste, tym nie zamierzam się dzielić! Nigdy czegoś takiego nie usłyszałam. Właściwie to za każdym razem zaskakiwała mnie swoimi opowieściami, z których wyłania się kobieta świadoma siebie i swojej wartości, a przy tym niesłychanie skromna, przyjazna, troskliwa” – pisze Anna BINKOWSKA wprowadzając do biograficznej opowieści Anny MILEWSKIEJ, która wydana została nakładem Edipresse Książki.
Klub Hades mieścił się w piwnicach, pod sklepem spożywczym vis-à-vis kościoła Świętego Krzyża na Krakowskim Przedmieściu. W siermiężnych czasach początkującego socrealizmu studenci integrowali się podczas długich dyskusji. Godzinami przesiadywali w Hadesie otoczeni kłębami dymu. W 1949 roku Anna zdała maturę i w tym samym roku dostała się na historię sztuki.
– Byłam królową tego klubu. Kiedyś pobiłam rekord: spędziłam tam osiem godzin non stop. Byłam młoda, miałam tyle do powiedzenia. Rozmawialiśmy o studiach, kolegach, wykładowcach, sytuacji politycznej. Dyskutowaliśmy o sztuce z adeptami Akademii Sztuk Pięknych z naprzeciwka. Bywali tam rzeźbiarze, Franiczek Starowiejski, czasem zaglądał Leopold Tyrmand. W pamięci Anny utkwił jeden z uczestników tych dysput. Nie pamięta jego nazwiska, ale wydawał się jej i studentom przedpotopowym starcem. Czasem przynosił książki. Odbywało się wspólne czytanie. – Jak dziś pamiętam pewien fragment, który obecnie kwalifikowałby się jako pedofilski. Wtedy nie znaliśmy tego słowa. Bohaterem był kolonialny Anglik w Indiach, któremu zaproponowano do towarzystwa małą dziewczynkę. Wśród zabawy, śmiechu, jak się mówiło w cudzysłowie, została jego żoną, wyznawał bohater książki. Wtedy, w Polsce Ludowej nie poruszano tematów pedofilskich, proceder był oficjalnie nieznany.
Anna pamięta, że jeden z wykładowców historii sztuki uwielbiał niebieskie sukienki. Wszystkie studentki szły na egzamin ubrane na niebiesko. Sama nie przywiązywała wagi do trendów i ówczesnej, i późniejszej mody. – Nawet wprost przeciwnie. Miałam wtedy płaszcz mojego taty, z przydziału BHP. Szarobury, podgumowany, sztywny. Ze dwa rozmiary za duży. Ściskałam się paskiem. Zakładałam na szyję gorżetkę, tak się mówiło z francuska na apaszki. Nosiłam różowy sweterek i za jego sprawą nazywano mnie Różowy Kot. Andrzej nie znosił tego określenia. Mówił do mnie Anna. Studentki zwracały uwagę na buty. Na fali były tak zwane trumniaki, tanie buty z materiału. Podobno kupowało się je zmarłym do trumny. – Malowało się je, robiło dziurki, sznurowało kolorowymi, wcześniej farbowanymi sznurówkami i wiązało wysoko ponad kostkę. Miałam jedną taką parę. Wtedy krzyk mody, tak jak dzisiaj dżinsy z dziurami. Później hitem były swetry robione na drutach. Anna miała wełnianą sukienkę, bombkę, ściągniętą nad kolanami. Jej przyjaciółka robiła piękne, wzorzyste swetry. Do dzisiaj zachowała jeden, który leży wciśnięty w głąb jakiejś szafy.
Studenci z roku Anny dzielili się na dwie grupy: elita i „Sobieszki” – od nazwiska jednej z dziewczyn. – „Sobieszki” zawsze siedziały razem przy stole z kolegą, który był epileptykiem. Zresztą na historii sztuki był mały wybór młodzieńców. Jeden z nielicznych, właśnie ten epileptyk, nie miał też ręki. Ale szybko znalazł partnerkę, pocieszycielkę. One wszystkie zlały się w jedno, blondynki bez wyrazu. Był to jakby drugi sort. W ścisłych kręgach socjalnych robią się takie podziały. My byłyśmy dobrze uczące się, a tamte wszystko dokładnie notowały. Od nich brało się notatki. Egzaminy zdawały raczej średnio, my brylowałyśmy.
Do elity należał również Marek Kwiatkowski, późniejszy dyrektor warszawskich Łazienek Królewskich. „Pies na kobiety”, oglądał się za każdą spódniczką. Annę adorował szczególnie, ale kończyło się na zalotach. – Kiedy był już w podeszłym wieku, też wzdychał. Mawiał, że jesteśmy sobie bliscy. Byliśmy przecież kolegami, bardzo go lubiłam. Z Andrzejem odwiedziliśmy Marka na wsi, w jego posiadłości. Był to skansen, dwór w miejscowości Sucha. Trzymał konie i psy. Nie mieszkał tam. W posiadłości na stałe przebywała gospodyni, która trzymała pieczę nad całym gospodarstwem. Lubił mojego męża, a Andrzej nie był zazdrosny. Wiedział, że nic nas nie łączy, poza sympatią. Nocowaliśmy w księżówce czy wikarówkce. Prymitywne pokoje gościnne mieściły się w budynku z czterospadowym dachem. Kwiatkowski ściągał ze wsi rozpadające się chałupy. Stała tam stodoła razem z kieratem, była karczma, był też wiatrak. To ogromny teren. Kiedy przyjeżdżał do Suchej, pomieszkiwał w rozwalającej się przybudówce, tuż obok dworu. Miał zgraję psów, które spały z nim na barłogu. Dziwak był z niego. Jego żona raczej tam nie przyjeżdżała. Pytałam go kiedyś, komu to zostawi, nie ma przecież dzieci. „Zapiszę gminie”, odpowiedział. Umarł. Wszyscy umierają, tylko ja wciąż żyję. Anna ukończyła historię sztuki w 1953 roku, bez tytułu magistra. Nie dopuszczono jej do egzaminu, mimo że była bardzo dobrą studentką. A wszystko za sprawą jej niefortunnego akcesu do partii młodzieżowej. W jej szeregach znalazła się za namową koleżanki szkolnej. – Zapisz się do ZMP, bo inaczej nas nie przyjmą na studia – argumentowała. – Ja się zapisuję.
Po czym koleżanka po przyjęciu na wydział prawa nie zgłosiła się więcej. I jakoś jej uszło. Anna zawsze była akuratna. Gdy dostała się na studia na UW, potwierdziła na wydziale swój szkolny akces przystąpienia do ZMP. Potem musiała chodzić na zebrania, które wiały nudą i natrętnym fałszem doktryny partyjnej. – Chcę się wypisać – oznajmiła po kilku miesiącach. – O nie! Zapisać się można, ale wypisać nie. Można być relegowanym. – Usłyszała w odpowiedzi od przewodniczącej partii. – Odbyło się burzliwe zebranie, podczas którego głosowano, kto za wyrzuceniem mnie, a kto za zatrzymaniem. „Podnieś rękę, bo ja chcę się dać wyrzucić”, szeptałam kolegom. I zostałam wyrzucona. Profesorowie próbowali mnie bronić. Pytali, na jaki temat będę pisać pracę magisterską. Annę interesowała sztuka współczesna. I to był definitywny koniec! W rzeczywistość PRL-u wkroczył z impetem rozpasany socrealizm.
– Gdybym zgłosiła sztukę średniowieczną czy renesans, to może by mnie przepchnęli. Zaczęła się nagonka na przedwojennych i powojennych twórców, między innymi malarzy. Z tego powodu miałam potem trudności ze znalezieniem pracy. Dzięki protekcji rodzinnej dostała posadę w Muzeum Narodowym w Warszawie, w Biurze Wystaw. Dyrektorem był profesor Stanisław Lorentz, wykładowca Anny na historii sztuki. Praca polegała na oprowadzaniu wycieczek w poszczególnych działach. – Dała mi pewne przygotowanie do występów publicznych. Oprowadzając wycieczki, musiałam skupić na sobie uwagę słuchaczy i zapanować nad nimi, co czasem było naprawdę dużym wyczynem. Ponieważ od dziecka dobrze znałam francuski, kiedy tylko pojawiła się w muzeum rzadka grupa cudzoziemców, w naszym biurze rozlegał się krzyk: „Milewska na malarstwo”. I wtedy zbiegałam do sal wystawowych.
W biurze wystaw wisiała duża plansza. Z jednej strony figurowały nazwiska pracowników, z drugiej – nazwy galerii. Pracownicy stawiali krzyżyk, który oznaczał wycieczkę po danej galerii. Anna i jej koledzy z pracy nazywali tę planszę cmentarzykiem. Po pół roku pracy w Muzeum Narodowym Anna miała dość. Zawód historyka sztuki nie był jej przeznaczeniem. Znajomy znalazł jej bardziej intratną pracę w zasobnej spółdzielni „Astra”. Jako „kaowiec”, czyli „kulturalno-oświatowa” organizowała bilety do teatrów, kin, redagowała gazetki ścienne. Wiedziała, że to posada przejściowa, ale nie wiedziała jeszcze, jaki zawód jest jej pisany.
Na pewno nie marzyła wtedy o aktorstwie. Pomysł podsunęła jej przyjaciółka, Maria Szarłat, która zdawała na wydział lalkarski PWST w Krakowie. – Pani jest zbyt charakterystyczna i atrakcyjna. Proponujemy studia na wydziale aktorskim – orzekła komisja, ku ogromnemu zaskoczeniu Szarłatówny. Edukacja w szkole teatralnej była dla Marii, osoby nieprzeciętnej, trzecim fakultetem. Wyróżniała się nie tylko niezwykłą osobowością, ale także oryginalną urodą. – Z nadzwyczajnym, lapidarnym poczuciem syntezy ciągle poszukiwała swojej drogi życiowej – mawiała o przyjaciółce Anna. – Haniu, mnie przyjęli to i ciebie przyjmą, spróbuj – zachęcała. – Jestem już „stara dziewiątka”, mam prawie dwadzieścia pięć lat. Zostało tylko pół roku do ostatecznego terminu przyjmowania na studia. – Anna nie kryła wątpliwości. Jej doświadczenia aktorskie sprowadzały się do recytacji wiersza Ujejskiego na akademii szkolnej. W tle brzmiały dźwięki mazurka. To był jedyny sukces Anny w tej dziedzinie. W połowie lat pięćdziesiątych nie było telewizji, która popularyzowała ten zawód. Aktorstwo, zwłaszcza dla kobiety, miało dwuznaczny, dziewiętnastowieczny wydźwięk, ale też było zapowiedzią pewnej egzotyki. Anna wzięła dwutygodniowy urlop. Nikomu nic nie mówiąc, pojechała do Krakowa.
Wszystko zachowała w tajemnicy na wypadek, gdyby oblała egzamin. Obawiała się, że jej spóźnione nieco ambicje „komediantki” zostaną wyśmiane. Nie chciała kompromitacji. Nawet Andrzej nie został wtajemniczony. Pisał do niej, pewnie nieco zaskoczony: „20.06.55 r. Moja Mała, jestem w Warszawie od wczoraj. W „Astrze” powiedzieli mi, że masz urlop. Mieszkam na razie u Romków. Zostaw tu dla mnie wiadomość, gdzie się mamy zobaczyć. Całuję, Andrzej”.
Egzamin zdawała w spódnicy Kryśki Zachwatowicz, koleżanki z historii sztuki. Stanik i kieszenie na biodrach wypchała pończochami, żeby podkreślić talię. Wtedy obowiązywała figura gwiazd filmowych: Bardotki, Giny Lollobrigidy. Scena przebiegała mniej więcej tak: radosna Anna wchodzi do domu. Na podłodze leży jej matka. „To koniec, nie wykonam tego”, pomyślała i weszła na scenę, czyli do domu. – Paplałam coś o pięknej pogodzie. Na widok leżącej matki zdołałam wykrztusić: „Mamo, mamo” i szlochając uciekłam ze sceny. Chciałam być jak najdalej od tej kompromitacji. Jedna z profesorek, zasiadających w komisji, miała łzy w oczach. Tak się wzruszyła moją grą. Zostałam przyjęta. I nie dałam się już wyrzucić. Studia w Krakowie były ratunkiem dla ich namiętnego związku. Wreszcie na dobre Anna wyrwała się spod ojcowskiej kurateli. Już nie musiała kłamać, wymyślać niestworzonych historii, by spędzić noc z Andrzejem, kiedy tylko mógł przyjechać do Krakowa.
Fragment książki „Mogłam sobie pozwolić. Historia Anny Milewskiej” Anny Binkowskiej, wyd. Edipresse Książki. POLECAMY: [LINK]