Jerzy RAKOWIECKI: Pamiętnik inteligenta

Pamiętnik inteligenta

Photo of Jerzy RAKOWIECKI

Jerzy RAKOWIECKI

Aktor i reżyser, w latach 1960-69 dyrektor i kierownik artystyczny Teatru Ludowego. Przez wiele lat współpracował z Teatrem Telewizji Polskiej i Teatrem Polskiego Radia. Żołnierz AK, uczestnik Powstania Warszawskiego.

Takiej książki jeszcze nie było: wspomnienia powstańca warszawskiego i aktora, panicza z dworu i dyrektora teatru, komedianta i inteligenta. Kilkadziesiąt lat XX-wiecznej polskiej historii, w której mieszają się melancholia i satyra, patriotyzm i kpina, okupacja hitlerowska, stalinizm i stan wojenny. A nade wszystko parada największych sław teatralnych – Kazimierza Dejmka i Leona Schillera, Elżbiety Barszczewskiej i Romana Wilhelmiego, Tadeusza Łomnickiego i Niny Andrycz – widzianych z bliska, opisanych bez pardonu, z ich tajemnicami, słabościami i kulisami ich sławy. W sumie: Polska wielka i śmieszna, Polacy wspaniali i mali. A refleksje – zaskakująco współczesne.

Ziemianie bez ziemi

Słowo „szpargały” zaistniało dawno. Ale dla dzisiejszego, młodego zwłaszcza człowieka, staje się ono coraz mniej przejrzyste. Hm. Kłopot. Zwłaszcza dlatego, że w tych moich „Szpargałach” trochę będzie od Sasa, a trochę do Lasa. Brzmi to felietonowo, ale cóż poradzić? Zawsze mogę sobie to skreślić, tamto wymazać lub przefasonować, bo przecież wszystko, co tu piszę, jest przeznaczone do szuflady. Do szuflady ze szpargałami.

Tak, kiedyś to się – panie dziejski – pisało, ładnie pisało, bo można się było wprawić. Zygmunt Krasiński napisał, jak wiadomo, tylko do Delfiny Potockiej, do swego Sorrento, ni mniej, ni więcej, tylko pięć tysięcy listów. Wspaniałe. Przerażające. A ile otrzymywał? Od tejże Delfiny, od Joaśki Bobrowej, od papy generała, od Orcia, czyli Lubomirskiego, od Gaszyńskiego itd. Itd.? Tak, tak, panie dobrodzieju… Tak, tak, Gerwazeńku!

Moi rodzice nic nie wynieśli z powstania warszawskiego, jak tylko dwie walizeczki, z których to w jednej – o ironio! – znajdował się komplet srebrnych sztućców do spożywania darów Bożych – i te gdzieś po drodze zaginęły [No, nie całkiem: kilkanaście sztuk z monogramami zostało…], w drugiej zaś rodzinne szpargały, które mnie się dostały w spadku. A wśród nich list barona Puszeta, pisany do pradziadka mego, Eugeniusza Rakowieckiego, z datą 27 grudnia 1862. Ten list wynoszony w walizeczce (a przy nim jeszcze starsza rodzinna pamiątka – list praprapradziadka Mikołaja Moroza z 1832 roku), a więc ten list pana barona, tuż przed powstaniem styczniowym pisany krągłymi literkami do czytania przez lupę, przewędrował długą drogę z Paryża do jednego z powiatów guberni warszawskiej Królestwa Polskiego, na wieś, do majątku, do dworu, w którym to dworze pradziadek mój Eugeniusz, zasiadłszy w miękkim biedermajerowskim fotelu i przysunąwszy sobie bliżej lampę naftową z zielonym kloszem, pijąc swoją wieczorną herbatę, czytał: „Kochany Panie Eugeniuszu. Właśnie się wybierałem wylać na papier całą moją żółć za tak długą niepamięć i brak wiadomości od Państwa, już wyostrzyłem stalowe piórko i przyciąłem ostro ciężarem mego żalu, już była zamiast atramentu przygotowana piołunowa odmiana i jedynie tylko wstrzymywała mnie trudność pogodzenia tych wszystkich przyrządów z życzeniami, które przy nadchodzącym Nowym Roku i święcie Pańskiego Patrona, tak serdecznie, jak ja czuję, przesłać pragnąłem”. I dalej maczkiem na sześciu stronach.

W „Przekroju” czytam: „Wymowna jest statystyka. Obie wojny nie zniszczyły tyle dworów, ile uległo dewastacji pomiędzy rokiem 1945 a dniem dzisiejszym. Po 1944 roku dwory jak drzewa zaczęły usychać, a przecież stanowią one część kultury materialnej narodu i historii Polski. Niektóre z nich zachowały się na tej zasadzie, że trwają tak długo, dopóki się nie rozpadną. Zmieniano je na siedziby PGR, szkoły, ośrodki zdrowia, mieszkania ludzi, którym nie przychodziło do głowy, żeby coś naprawić, bo to nie ich. W nielicznych przypadkach (takich dworów jest mniej niż sto) pozostały one w rękach dawnych właścicieli (tam, gdzie były resztówki) albo trafiły do rąk mądrych użytkowników, którzy wiedzieli, co z nimi zrobić”.

Jaką wartość ma historia? Tego się nie wyliczy. Podobnie z przeszłością. Z każdą. Bo zdewastowane, czy rozkradzione, polskie dwory to nie tylko straty materialne, jak każde dobro narodowe, o tym wie nie tylko każdy baran, osioł również. Teoretycznie. Bo i skąd się ma dowiedzieć.

Na przykład co znaczy określenie „ziemianin”, „ziemiaństwo”? Więc zaglądam do Słownika języka polskiego: „Ziemianin – właściciel majątku ziemskiego, dziedzic, obszarnik”. Bardzo dobrze i krótko: po pierwsze – rzeczowo, po drugie – historycznie, po trzecie – klasowo. Natomiast Encyklopedia Glogera podaje definicję i opis aż na trzech szpaltach, to przecież encyklopedia staropolska. „Początkowo – podaje Gloger – w czasach piastowskich ziemianin oznaczał wszystkich mieszkańców wiejskich, bez względu na stany. Później dopiero oznaczał wyłącznie szlachcica, a jego dobra ziemskimi zowią”.

Mój stosunek do „ziemian” w latach, gdy jeszcze istnieli jako „klasa społeczna”, a więc w moich latach szczenięcych i młodzieńczych, był ironiczno-kpiący. Wynikało to częściowo (jak by się dziś powiedziało) ze szpanu, częściowo z tego, że na życie patrzyłem krytycznie i – jak powiada Miłosz – „przez literaturę”, ale wreszcie – choć znałem to środowisko dość powierzchownie – także z przyczyn obiektywnych. Co to znaczy? Ano po prostu: wielu moich rówieśników, krewnych, powinowatych, znajomków znajdowało się mimo przynależności do tzw. inteligencji na dość niskim poziomie. Poziomie intelektualnym oczywiście, nie moralnym lub etycznym. No, nie można generalizować, na pewno z tym bywało różnie. Zresztą i dzisiaj moja wiedza o tym nieistniejącym przecież środowisku jest raczej dość powierzchowna, a nawet nie wolna od uprzedzeń, o co najłatwiej. Zresztą moje życie potoczyło się odmiennym torem, może dlatego nie przeżywałem tej zagłady w sposób nazbyt bolesny.

Inaczej jednak ta sprawa wygląda, gdy patrzę, dziś zwłaszcza, na ten mały i także daleki skrawek rodzinnego świata, który nie wróci nigdy, bo i po cóż, chyba do Muzeum Osobliwości. Do działu szpargałów. Ano właśnie… W Słowniku języka polskiego znajduję definicję: „Szpargały – kawałek, skrawek papieru, papier zapisany lub zadrukowany, nie mający większej wartości. Jakieś bliżej nieokreślone pisma, papiery, stare dokumenty itp. Dbać o każdy szpargał. Tkwić, grzebać się w szpargałach”. Bardzo mi ta definicja odpowiada.

Tryptyk stangrecki

.Chmielewski! Zaprzęgać! – z daleka już krzyczała dziewucha, przejęta powagą polecenia. Bo Chmielewski nie zaprzęgał koni o byle co i do byle czego. I było tak: cugowe kare, wiadomo, te do karety, gniade czy dropiate do powozu lub bryczki, jak szykował się wyjazd „w goście” lub po gości, lub w jakiejś innej ważnej sprawie. A za interesem czy tam po sprawunki do miasta to jechał fornal czy chłopak, jak który był wolniejszy.

A Chmielewski to był stangret. Fornali jest wielu, stangret jak ten król – jeden. Cóż z tego, że ten król utykał mocno na jedną nogę. Jak wlazł na kozioł, to nic widać nie było, że ma jedną nogę krótszą. Ryszard III też był kulawy. Ktoś może pomyśli, że z racji swego kalectwa do innej roboty się nie nadawał – no to głupio pomyśli. Jak byle łachmyta siedzi na koźle, to wiadomo, że za nim na siedzeniach miękkich, nie pan, a dupek siedzi na dupie.

W tym naszym języku różne przysłowia mówią np.: jaki pan, taki kram, poznać pana po cholewach itd. Taki już był ten Chmielewski, cholewa! Przede wszystkim dlatego był to człek godny, bo nie pił. Czasem tylko, i to tylko zimą, gdy wracał zmarznięty, to choć dostawał złotówkę na „strawne”, pan lubił go kieliszkiem poczęstować, żeby się człowiek rozgrzał. W ten kieliszek wchodziła wódki jedna angielka, to było wymierzone. I ten kieliszek był ze szkła grubego, rżniętego, sześciokątny i stał zawsze na swoim miejscu w kredensie, po lewej stronie i czekał. Czekał na swoją okazję.

Na przykład na okazję, gdy zjawiał się za interesem sam Aron. I choć w mieście na piętnaście tysięcy mieszkańców było trzynaście tysięcy Żydów, to przecież Aron był jeden, był jak Chmielewski, był jak król. Przynajmniej dla nas, dzieci. A wyglądał jak sam Jehowa: wysoki, barczysty, z długą piękną, jedwabistą białą brodą, a nosił się zawsze, jak obyczaj kazał, na czarno, w długich butach, ale w chałacie do obcasa długim. Gdyby miast jarmułki czarnej miał piuskę – nic tylko biskup albo papież Juliusz II. Zjawiał się rzadko, ale jak był, to nie bez ważnego powodu: jesienią o buraki cukrowe, latem o pszenicę, jęczmień. Lubiliśmy go, bo zawsze przywoził dla nas, dzieci, pudełko landrynek, ale jakie to były landrynki! Wielkie, kolorowe, lekko kwaskowate i słodkie, i o smaku migdałowym, a niektóre pachniały jak tatarak lub jak mięta. Takich landrynek nie jadłem już nigdy w życiu…

Aron? Tak, ten również wiedział, co to znaczy godnie się zachować. Gdy mu nalano do pełna, do samiuteńkiego rantu, wódki, skłaniał lekko głowę, która mu się, tak ze starości pewnie, lekko chwiała na boki, i mówił to, co każdy dobrze wychowany człowiek, gdy przyjedzie w gości do polskiego dworu: „Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus”. I jeszcze jedno oko, a właściwie nie oko, tylko powieka mu drgała (jak Józkowi Grudzie, co umarł dużo za wcześnie dla siebie, dla teatru i dla siostry swojej, Marysi Kościałkowskiej) i pijąc łyczkami, jak lemoniadę, przechylał do tyłu i do tyłu głowę i tylko grdyka, jak nieprzełknięty kartofel, chodziła mu w górę, w dół, w górę, w dół.

Chmielewski tak nie pił. Chmielewski wlewał sobie w gardło jednym przegięciem ręki i zamykał szczelnie powieki, żeby nie było widać, że mu oczy na wierzch wylazły. Ale obaj tak samo wytrząsali resztkę wódki z kieliszka na ziemię, może swoim bogom na ofiarę, a może dlatego, że tak było obyczajnie i grzecznie. Ale ten jeden kielich Chmielewskiego, ten „od mrozu”, to było wszystko. Może dziwakowi wódka w ogóle nie smakowała, a czy to wszystkim smakuje, a piją?

Bo z tym Chmielewskim nigdy nie było wiadomo, jak było wiadomo z innymi. Był wdowcem, dzieci nie miał, rodziny dalszej też nie i z nikim się nie spoufalał. Mieszkał, jak wszyscy inni, w czworakach, ale przebywał tam niechętnie, wolał stajnię, a najwięcej to wozownię, gdzie można było odpucować karetę, żeby lakier świecił, jak należy (– Jak psu jaja – mówił, chichocząc tak jakoś bokiem ust), i gdzie pucował kopyta końskie – jak to się mówi – do siódmego potu, a on mawiał: do glancu. Ale Chmielewski mało kiedy chciał się śmiać, raz, że takie śmichy-chichy nie przystoją człowiekowi na stanowisku, dwa, że z usposobienia w ogóle nie był wesołek, a trzy (i to może najprawdziwsze), bo mocno był szczerbaty od wtedy, gdy mu kowal zęby bolące z samego przodu obcęgami wyjął, bo nie było już innej rady. A nawet nie to było najgorsze, że bolały, bo czego to człowiek nie ścierpi, tylko że wciąż puchł od tych zębów i wstyd było na kozioł leźć z taką napuchłą gębą, bo gdzie jak gdzie, ale na koźle z każdej strony, czy z lewej, czy to z prawej, nic ukryć się nie da. Głupio zrobił, że dał sobie te zęby wyrwać, bo otęchło, ale gęba zrobiła się jakby dziurawa przez tę szparę, więc może i dlatego mało kiedy się uśmiechał, ale i wtedy usta ręką, niby tak sobie, przesłaniał.

I tak mi się ten Chmielewski zapisał w widoku. A może on tylko ten swój wąs sprawdzał, czy jest na swoim miejscu, a wąs miał czarny, ostro wykręcony, jakby na szpilki dwie. Dziewuchy chichotały, że on ten swój wąs pastą, co kopyta koniom pucował szwarcował sobie. Bo że czernił, to fakt, na głowie był już mocno szpak, a niżej pod nosem kruk. Była taka pasta, „Dobromil” się chyba nazywała, i ona w szafce, przy drzwiach zaraz, się znajdowała. Dla karych koni, tych od karety, kiedyś była ich czwórka, bo do karety czwórkę się zaprzęgało. Jak kopyto się świeci – mówił – to jest „legancko”. Gdzie zgubił przedrostek „e”, nie wiem, ale dla niego wszystko było legancko albo nielegancko. Legancko było zajeżdżając przed ganek, strzelić z bata, aż się wrony zrywały z krakaniem z drzew i legancko było ten wąs na szpilkę nosić, więc żeby tych pielęgnowanych wąsów nie zepsuć, mówili, że zwykł był sypiać na poduszkach wysoko, jakby siedział na koźle, a nie w łóżku.

A którąś wiosną, jak do rannego obrządku koni nie stawił się, a zwykle przecie pierwszy był na posterunku, to jak do niego poszli pytać, takim go właśnie zastali, na tych poduszkach, wyprostowanego, ze sterczącym wąsem i okiem na wierzchu, jakby zapomniał po pańskiej gorzałce przykryć je powieką. Ale oko było martwe i on cały był martwy. I nie było już o co pytać.

A ludzie powiadali, że Chmielewski, jak żył, tak umarł: godnie. Tyle że nikt po nim nie płakał, bo jak się już rzekło, dzieci nie miał po nieboszczce żonie, ale dzieci lubił i lubił też, żeby były grzeczne. Kiedy przychodziliśmy do wozowni, zawsze zdejmował czapkę, bo wiadomo, dzieci były „pańskie”, ale patrząc surowo i szukając ręką wąsa, poświstywał przez tę swoją dziurawą gębę: – A cóż to się mówi, jak się przychodzi s rana? Na co my chórem: – Dzień dobry, Chmielewskiemu! – A dzień dobry, dzień dobry. Siadajcie. Po czym następowała taka mniej więcej rozmowa:

– To już po śniadaniu? – Po śniadaniu – A najedli się? – Najedli! – To i chwała Bogu, bo to gront.

Ten dialog tak zapisał się w naszej pamięci, że nawet wtedy, gdy Chmielewski już dawno odjechał, sztywny i godny, na swym śmiertelnym koźle do samego Pana Boga, spotykając się w jadalnym pokoju, mówiliśmy chórem, niby poranną modlitwę: – Najedli się? – Najedli. – To i chwała Bogu, bo to gront.

Ale wtedy, gdy jeszcze żył, mówiliśmy, łasząc się jak koty i patrząc mu miłośnie w wyłupiaste oczy: – Chmielewski da posiedzieć w karecie, co? Chmielewski da! Chmielewski da! Bo posiedzieć w karecie była to rozkosz nad rozkoszami, czarne lakierowane pudło miało po bokach szyby w oknach, z tyłu małe owalne okienko, miękkie, pikowane siedzenia z podpórkami pod łokieć i całe wybite było grubym, mięsistym, granatowym suknem. Za tymi oknami przelatywały w pędzie drzewa, wsie, miasta i miasteczka, góry, lasy, rzeki i doliny, a wszystko tak piękne, tak kolorowe, jak nigdy świat nie będzie się już wydawał, nawet na barwnych folderach, reklamujących Wyspy Kanaryjskie, wybrzeża Florydy i wodospad Niagara. Bo cóż może być pojemniejszego od wyobraźni dziecięcej? I cóż mocniejszego od wiary w nieistniejące? A taka wiara – „to gront”.

A teraz trącam się, sam siebie trącam łokciem w bok, wysiadam z tej karety i myślę – gdzie jestem? I czy to możliwe, żebym taki szmat drogi ujechał? I cóż to za przystanek, ten, na którym wysiadłem? Nie poznaję znajomej tak dobrze okolicy, nie ma kapliczki z drewnianą figurą św. Jana Nepomucena, co stała zawsze na rozwidleniu dróg, nie ma świerków, które górowały nad okolicą, które z odległości kilku kilometrów tak wyraźnie było widać. Czy one w ogóle były?

Każdy z nas, każdy miał kiedyś swoją „Ikwę srebrną falą płynącą” i swoją „Dolinę Issy”. Ale prędzej czy później roztopią się śniegi wszystkich, nawet Franciszków Villonów i staną się po prostu… niegdysiejsze. Więc nie płaczę nad rozlanym dawno mlekiem, ja w ogóle nie płaczę. Co najwyżej próbuję się tylko uśmiechnąć nieśmiało, jak Chmielewski, kącikiem ust i – Wio! Wiśta wio – w tę moją podróż dookoła świata, który przeminął.

Nie, ten świat zapadł się, tak jak zapada się wszystko, gdy trzęsie się ziemia.

Jerzy Rakowiecki
Fragment książki „Pamiętnik inteligenta. Historie wesołe, a ogromnie przez to smutne”. Wyd. Edipresse Książki. POLECAMY: [LINK]

Materiał chroniony prawem autorskim. Dalsze rozpowszechnianie wyłącznie za zgodą wydawcy. 19 lutego 2019