Golf to moja pasja
Jak podaje Wikipedia: etykieta, kurtuazja – zbiór norm zachowania, zwyczajów i form towarzyskich (savoir-vivre) obowiązujący w określonej grupie społecznej lub środowisku. Golf współczesny, jak wiele innych sportów, w miarę upływu czasu, upowszechnienia i ogólnej liberalizacji, powoli się zmienia. Zdecydowanie jednak dotyczy to w znacząco większym stopniu ubioru i „stosunku do kobiet” niż norm i zwyczajów zachowania na polu – pisze Wojciech PASYNKIEWICZ
.Ubiór: czasy, gdy grało się w krawatach i marynarkach lub surdutach, w luźnych pumpach, wiązanych pod kolanami, dość sztywnych, najczęściej dwukolorowych, skórzanych butach, tzw. brogsach (z charakterystycznym, wykładanym językiem klapką, czyli fragmentem skóry, który przykrywa wiązanie buta), z metalowymi kolcami w podeszwie, w obowiązkowym kaszkiecie na głowie, czy też jak w przypadku kobiet – w długich spódnicach i eleganckich, często koronkowych bluzkach z długimi rękawami, dawno minęły. Przez jakiś czas obowiązywały spodnie w kratę (kraciaste spodnie są niejako dowodem na to, że golf wywodzi się z Wysp Brytyjskich, jako że kraty tartan stanowią świadectwo setek lat szkockiego dziedzictwa kulturowego), skarpety w romby, obowiązkowe kamizelki z dzianiny, oczywiście również w kratę (raz, że nie mając rękawów, dawały większą swobodę ruchów, dwa, że grzały, trzy, że przytrzymywały krawat, żeby nie przeszkadzał w czasie swingu). Zwyciężyły jednak nowoczesne tkaniny: oddychające, cieplejsze, niekrępujące ruchów – wygodny, luźny strój.
Metalowe kolce w butach zostały zastąpione najpierw plastikowymi, wkręcanymi w podeszwę (jak u piłkarzy), a obecnie coraz bardziej popularne stają się buty typu kapeć, bardzo miękkie i wygodne, z wypustkami na podeszwie zapobiegającymi poślizgowi. Ja sam (i wielu innych golfistów) mam dwie–trzy pary butów dobieranych w zależności od pogody. Kaszkiety na głowę odeszły w niepamięć. Wielu golfistów gra w ogóle bez czapki, pozostali noszą lekko zmodernizowane bejsbolówki lub same daszki przeciwsłoneczne. Czapeczka jako obowiązkowe nakrycie głowy pozostała w turniejach zawodowców, bo ciągle jest trochę odniesieniem do tradycji. To także dodatkowa powierzchnia (dobrze widoczna) na reklamę sponsorów. „Ostatnim Mohikaninem”, niepoddającym się tej regule, był wielki golfista z Afryki Południowej – Greg Norman, zwany The Shark, zawsze grający w kapeluszu, najczęściej słomkowym.
Ciągle w golfie obowiązują pewne, sztywne zasady: dżinsy i T-shirt są zabronione.
Koszulka typu polo musi mieć kołnierzyk – choć i tu zaczynają się lekkie odstępstwa, bo już koszulki ze stójką są akceptowane. Panie najczęściej grają w długich spodniach lub krótkich spódniczkach „zintegrowanych” z obcisłymi majteczkami – jak w tenisie. Popularność Instagrama, poszukiwanie sponsorów, chęć zwrócenia na siebie uwagi spowodowały, że panie zaczęły się ubierać bardziej swobodnie: legginsy, obcisłe krótkie sukieneczki, odkryte ramiona. Na reakcję LPGA (związek profesjonalnych golfistek i organizator zawodowych turniejów kobiecych) nie trzeba było długo czekać. W lipcu wydano oświadczenie – koszulki tylko z kołnierzykiem, zakaz głębokich dekoltów, legginsy tylko pod sukienką, odpowiednia długość spódniczek. Panowie grający w zawodowych turniejach nie mogą (poza rundą treningową) grać w krótkich spodenkach, paski do spodni są obowiązkowe. Oczywiście dotyczy to bardziej golfa zawodowego, wielkich turniejów, ale pamiętajmy, że każdy klub golfowy może mieć własne reguły w tym zakresie. I tak dla przykładu: w Dubaju, w klubie Emirates, na polu Majlis, zabroniono mi grać w koszulce wypuszczonej na spodenki (musiałem ją włożyć do środka); w Royal Golf Club de Belgique kazano mi do krótkich spodenek zakupić i włożyć podkolanówki; w którymś z klubów w Szkocji uprzedzono mnie, że muszę mieć długie spodnie, jeśli chcę wejść na pole i zagrać; w Mission Hills w Haikou, w Chinach kobietę, która miała grać ze mną we flight’cie, poproszono o zmianę spódniczki na dłuższą, sięgającą tylko niewiele powyżej kolan. Dużo jest klubów, które nie pozwalają kobietom grać w krótkich sukienkach lub spódniczkach.
Jak długo te obostrzenia się utrzymają, trudno powiedzieć. Przecież jeszcze paręnaście lat temu nikt sobie nie wyobrażał, że można zagrać w tenisa nie w białym stroju. Ostatnim bastionem broniącym tego swoistego dress code’u był Wimbledon, ale w końcu i tam organizatorzy się poddali. W golfie nie było nigdy jakiegoś wymaganego czy preferowanego koloru, ale zdecydowana większość zawodników ubierała się w ciemne, białe albo stonowane, pastelowe kolory. Długo tak było, dopóki nie pojawił się Rickie Fowler (dwudziestoośmioletni zawodowy golfista, Amerykanin, czwarty na świecie w 2016 roku), który zaczął się ubierać w jaskrawopomarańczowe lub wściekle zielone kolory, stając się szybko wyznacznikiem nowej mody, luzu i przełamywania tabu ubraniowego.
Tradycja ciągle się broni, ale moda, media społecznościowe, potrzeba kreacji wizerunku powoli i stopniowo zdobywają kolejne przyczółki.
Kobiety w golfie, prywatne Kluby golfowe Jeszcze kilkadziesiąt lat temu kobiety miały zakaz wstępu do wielu klubów golfowych. Masowo zaczęło się to zmieniać w drugiej połowie XX wieku, ale dalej są kluby tylko dla mężczyzn. Miałem okazję zagrać parę lat temu, na zaproszenie jednego z członków, w jednym z bardziej prestiżowych klubów pod Los Angeles – Sherwood Golf & Country Club w Thousands Oaks – około trzydziestu kilometrów na północ od Malibu w Kalifornii. Przyjechałem z również zaproszoną Amerykanką wcześniej, więc poszliśmy na kawę do domu klubowego. „Co państwo tu robicie?”, padło pytanie, zaraz po wejściu. „Jesteśmy gośćmi pana X, odpowiedziałem, i przed grą mamy ochotę na małe cappuccino”. „Oh, sir, I’m very sorry, powiedział pan, ten dom klubowy jest tylko dla mężczyzn. Dla kobiet jest czterdzieści metrów dalej”.
Jeden z najbardziej znanych i prestiżowych klubów na całym świecie – słynna Augusta National Golf Club w Georgii, w USA pierwsze dwie kobiety przyjął na członków klubu niewiele ponad dziesięć lat temu, a pierwszą z nich była Condoleezza Rice, była sekretarz stanu USA.
Prywatne kluby golfowe, szczególnie w Stanach Zjednoczonych, ciągle, przynajmniej niektóre z nich, stosują restrykcje, nie przyjmując na członków Afroamerykanów, inne są zarezerwowane wyłącznie dla Żydów, kolejne wymagają, żeby zgodę na przyjęcie nowego członka wyrazili wszyscy obecni członkowie. Nikogo to nie dziwi i nikomu nie przeszkadza, a pieniądze często są drugorzędne i nie mają znaczenia przy skróceniu okresu oczekiwania na członkostwo. Rok temu zagrałem z szefem wielkiej firmy prawniczej na prywatnym polu pod Nowym Jorkiem – Quaker Ridge. Na wprost wjazdu na pole, po drugiej stronie drogi mieści się inny klub – Winged Foot. Rozdziela je jedynie wiejska szosa. Zapytałem więc: „Czemu tu są dwa kluby, a nie jeden resort golfowy albo jeden klub z paroma polami?”. „Widzisz, powiedział, ten na wprost nas nie chciał przyjmować na członków Żydów, więc kupiliśmy ziemię i zbudowaliśmy własne pole”. A oba pola golfowe są w rankingu najlepszych pól w Stanach w pierwszej setce. I jeszcze jedna uwaga – nie mylcie członkostwa w danym klubie z możliwością gry na tym polu. Jeśli członek klubu zaprosi gościa do wspólnej gry, nikt nie będzie go pytał o kolor skóry, pochodzenie, narodowość czy wyznanie.
Zachowanie na polu. Tu wciąż niewiele się zmienia i nie wygląda na to, żeby miało być inaczej. Skupienie, koncentracja na własnej grze i przede wszystkim niezakłócanie spokoju i nieprzeszkadzanie innym graczom są podstawą zachowania na polu. Wbrew pozorom, wykonanie dobrego, precyzyjnego uderzenia wymaga skupienia i wyłączenia się z otaczającego świata. Golf nie jest grą dynamiczną, nie ma nagłych zwrotów akcji, sytuacji wymagających natychmiastowej reakcji. Każdy chce wygrać (zagrać lepiej od innych), ale może to osiągnąć tylko dzięki lepszemu, precyzyjniejszemu i dokładniejszemu posłaniu piłeczki, a to wymaga nie tylko dobrej techniki, lecz przede wszystkim określonych zdolności mentalnych. Oglądając przebieg turnieju, warto zwrócić uwagę, że przed uderzeniem wykonanym przez danego gracza, wokół otaczającego go tłumu widzów pojawiają się panowie z tabliczkami: SILENCE. Tabliczki idą w górę, zapada cisza, czasem jak makiem zasiał, choć muszę powiedzieć, że publiczność amerykańska jest w tym względzie dużo mniej zdyscyplinowana niż europejska czy azjatycka. Zawodnik podchodzi do piłki, ustawia się, wykonuje jedno, drugie próbne uderzenie, nie dotykając piłeczki, koncentruje się i oddaje właściwy strzał.
Oczywiście zdarzało mi się spotykać rozbawionych, czasem aż do przesady, golfistów, krzyczących z powodu bardzo dobrego lub odwrotnie – bardzo złego uderzenia; ludzi, którzy skoncentrowani na własnej grze nie zauważają innych, czasem grających tuż obok. Nigdy nie zapomnę, jak podjechałem buggy z kolegą na kolejny dołek na Wolf Creek w Nevadzie, a tam czterech chłopaków, dwa buggy, głośniki na dachu, rock&roll dookoła, a piwa mieli więcej niż my zapasowych piłeczek. Ale było grzecznie, uśmiechnęli się, przeprosili, przepuścili nas, mówiąc, że zagrają po nas, i na czas naszych uderzeń ściszyli muzykę.
Zasad wynikających z przepisów golfowych jest oczywiście znacznie więcej. Na turniejach są one rygorystycznie przestrzegane i złamanie którejkolwiek prowadzi do nałożenia kary w postaci dopisania do wyniku na danym dołku jednego lub dwóch punktów (uderzeń) karnych, a nawet dyskwalifikacji. To są jednak przepisy niepowiązane z etykietą, pod którą rozumie się właściwe zachowanie, a nie dokładne przestrzeganie regulaminu.
Etykieta to sposób postępowania w czasie gry na polu golfowym, tak aby nie przeszkadzać innym i utrzymywać tempo gry.
Nic bardziej nie denerwuje golfistów niż oczekiwanie, że aby golfiści grający przed nimi zakończyli grę i pozwolili również im rozegrać ten dołek. I o ile zrozumiałe jest szukanie piłeczki niewidocznej w gęstej trawie, w krzakach czy w lesie (dozwolony czas na to pięć minut), o tyle nieakceptowalne jest przedłużanie gry wynikające z bezsensownego chodzenia po torbę zostawioną po drugiej stronie greenu, potem po kij leżący na greenie, potem po coś innego, a na końcu dyskusje między graczami o ich uderzeniach czy zapisywanie wyników, zamiast szybkiego opuszczenia greenu.
Zachowanie na polu to również często przejaw kultury osobistej, lecz także umiejętności poskromienia emocji. A te są, wierzcie mi, ogromne. Z wyrozumieniem traktowany jest okrzyk z radości, na całe gardło, po jakimś superszczęśliwym, czasem wręcz nieprawdopodobnym uderzeniu. Gorzej, gdy lecą w eter słowa powszechnie uważane za nieparlamentarne, a czasem całe ich wiązanki. A adrenalina niekiedy jest tak duża, że hamulce puszczają. Sam to przerabiałem wiele razy, szczególnie w pierwszych latach uprawiania golfa. Do tej pory wstydzę się tego, choć nie mogę z ręką na sercu oświadczyć, że już nie zdarza mi się rzucić mocnego epitetu pod nosem. Słowo jest zresztą czasem wybaczalne, bo trochę wynika z naszego charakteru i usposobienia. Są ludzie potrafiący nawet w skrajnych sytuacjach zapanować nad emocjami i są tacy, którzy nie umieją tego zrobić. W moim przypadku soczyste przekleństwo działa jak wentyl bezpieczeństwa, przez który wyrzucam na zewnątrz złą energię. Staram się tego nie robić i myślę, że w miarę upływu czasu poświęconego na grę jest mi coraz łatwiej ten cel osiągnąć, ale ideałem jeszcze nie jestem.
Gorzej, gdy do słów dołączają czyny. Tak, tak, nie raz rzucałem czy widziałem kije rzucane z wściekłością w powietrze, czasem dalej niż w miejsce, gdzie miała upaść piłeczka. Najbardziej zapamiętałem trzy zdarzenia:
1. Rzecz się dzieje na Mazurach, w klubie Naterki. Jestem jeszcze początkującym golfistą i do wszystkiego podchodzę strasznie emocjonalnie, nie widząc przepaści, jaka dzieli moje umiejętności oraz wyniki gry i oczekiwania. Dołek nr 7, par 5. Pierwsze uderzenie z tee off przez wodę, niecałe sto metrów na widoczny za nią fairway. Pierwsza piłka do wody. No cóż, zdarza się. Zgodnie z przepisami podchodzę do wody i w miejscu, gdzie piłeczka przecięła jej brzeg, dropuję, czyli upuszczam na ziemię (oczywiście z karą jednego uderzenia) nową piłeczkę, aby uderzyć przez tę wodę jeszcze raz. Kolejna piłeczka ląduje w wodzie. Z niezmąconym spokojem dropuję następną piłeczkę (z kolejnym punktem karnym) i… znowu trafiam do wody. Sytuacja powtarza się pięć albo sześć razy – nie pamiętam, bo oczy zaszły mi już bielmem z wściekłości, a umysł miałem całkowicie zmącony Po którymś nieudanym uderzeniu ze spokojem – tak mi się wówczas wydawało – mówię do swojego kija (iron nr 7): „Tobą nie będę więcej grał, ty ch…”, i zupełnie świadomie rozwalam go, łamiąc na kawałki. Emocje opadły. Musiałem kupić nowy kij.
2. Tym razem gram ze swoim przyjacielem na polu Old Course w Algarve, w Portugalii. Chyba dołek nr 5, par 4. Po lewej i prawej stronie dość gęsty las, więc pierwsze uderzenie powinno być jak najbardziej proste. Plan nieskomplikowany, wykonanie złe, piłka ląduje w lesie. Z wściekłością rzucam kijem. Ale tego też nie robię prosto, bo kij, jak piłka, leci w prawo w las i zawisa na drzewie. Po rzuceniu kijem złe emocje opadły, więc spokojnie podchodzę do drzewa, biorę drugi kij i rzucam nim w drzewo w kierunku pierwszego, żeby oba spadły. Drugi też zostaje na drzewie. Chwila namysłu i olśnienie. W klubie pracuje nasz znajomy Polak. Dzwonię do niego i mówię: „Przyślij marshalla, niech pomoże mi zdjąć kije z drzewa”. „A co się stało?”, pyta mój kolega. Opisuję mu sytuację, a on odpowiada: „Stary, jeśli przyślę marshalla, to cię wyrzuci z pola za niesportowe zachowanie, radź sobie sam”. Co było robić, nazbieraliśmy gałęzi i za którymś razem oba kije spadły na ziemię. Uff.
3. Gram z żoną i dwoma synami (jeden 14 lat, drugi 29) na polu Finca Cortesin w Hiszpanii. To zresztą jedno z ładniejszych pól na Costa del Sol. Pierwszy dołek – par, drugi boogey. Mówię sobie: nie jest źle. Dołek trzeci to par 5. Pierwsze uderzenie dobre, drugie też. No i staję przed dylematem, bo albo bezpiecznie gram na green dookoła wody i mam małe szanse na par, albo ryzykuję i gram przez wodę prosto na green, mając nadzieję na par, a może nawet na birdie. Zamiast rozluźnić się i zagrać spokojny swing, mięśnie mam napięte jak postronki, więc nic dziwnego, że piłka ląduje w wodzie. Doliczam sobie karne uderzenie, dropuję nową piłkę i zezuję spod czapeczki, czy żona i synowie mnie obserwują. Niestety patrzą uważnie na to, co robię. Chcąc się popisać, wykonuję kolejne złe uderzenie i druga piłka też ląduje w wodzie. Znowu emocje biorą górę i w ślad za piłką leci mój kij. Pech, a może szczęście powoduje, że wbija się pionowo w dno w odległości jakichś czterdziestu metrów od brzegu i dumnie sterczy z wody, tyle że na środku tego jeziorka. Wstyd jak nie wiem. Żona milczy, synowie z zainteresowaniem oglądają własne buty. Co robić? Spokojnie zdjąłem buty, spodnie i słusznie zakładając, że jeziorko jest płytkie, poszedłem po kij. Przyniosłem go, ubrałem się, zawołałem synów i powiedziałem: „Przepraszam za to, co zrobiłem, a dla was niech to będzie nauczka, jak nie należy zachowywać się na polu”.
Te czasy – mojego niewłaściwego zachowania – dawno minęły. Nie mówię, że jestem święty i dalej nie zdarzają mi się drobne grzeszki, ale wierzcie lub nie z upływem lat, a także pod wpływem wielu przyjaciół i graczy, z którymi rozgrywałem kolejne rundki na różnych polach, nabrałem dużego dystansu do swojej gry. Nie ścigam się, nie liczę nerwowo każdemu partnerowi liczby jego uderzeń, akceptuję, że jestem i pozostanę całkiem przeciętnym amatorem, który wiele jeszcze musi się nauczyć, a złe zagrania są wpisane w rzeczywistość, jak pory roku następujące jedna po drugiej. Są ludzie, z którymi kocham grać, bo są mili, sympatyczni, mają dystans do swojej gry, i są tacy, z którymi zagrałem raz czy dwa i powiedziałem sobie: „Nigdy więcej”.
Nie myślcie sobie jednak, że takie naganne zachowania dotyczą tylko zwykłych amatorów. Nie tak dawno na jednym z dużych turniejów Sergio García, jeden z najlepszych golfistów na świecie, po złym pierwszym uderzeniu z tee boxa doszedł do wniosku, że to wina jego buta! „Spokojnie” go zdjął i wyrzucił za siebie. Ktoś z licznie obserwującej go publiczności złapał ten but i mu go odrzucił. Sergio popatrzył na swój but z wściekłością, odwrócił się w drugą stronę, wyrzucił go do wody i już „całkiem spokojny” poszedł dalej w jednym bucie.
Różnych śmiesznych, nerwowych i całkiem nieprzyjemnych sytuacji na golfie miałem całe mnóstwo i jeśli zaprosicie mnie tylko na kieliszek dobrego wina, to obiecuję, że nie skończę opowiadać o nich do rana. Nawet o tym, jak dwóch moich bliskich kolegów prawie się pobiło na wyjeździe do Wietnamu, oczywiście podczas gry na polu, gdy jeden zarzucił drugiemu, że zagrał sześć uderzeń na dołku, a nie pięć – jak twierdził pierwszy z nich; i o tym, jak dobry gracz z mojego klubu, idąc do stolika sędziowskiego, żeby oddać kartę z wynikami po turnieju, na chwilę się zatrzymał i sądząc, że go nikt nie widzi, zaczął poprawiać ołówkiem na oficjalnej karcie wyników liczbę swoich uderzeń.
Ale czas goni, więc na koniec już tylko jedna śmieszna opowieść – ku przestrodze wszystkim. Nie byłem bezpośrednim świadkiem zdarzenia, ale opowieść stała się na tyle głośna w klubie i poza jego granicami, że nie mogę się powstrzymać, żeby nie zdać relacji, którą usłyszałem z ust naocznego świadka. Grało razem czterech przyjaciół w moim macierzystym klubie pod Warszawą. Jednemu z nich wyjątkowo nie szło. Seriami psuł kolejne uderzenia. Wreszcie doszli do dołka nr 6, par 4. To nie jest najtrudniejszy dołek w Rajszewie, ale jeśli chce się tam dobrze zagrać, to trzeba trochę zaryzykować. To jest dołek typu dogleg, taki, który skręca pod kątem 90 stopni w prawo, a wzdłuż dołka ciągnie się staw z wodą. Można więc bezpiecznie grać na wprost, obok wody, a potem ponownie wzdłuż wody na green, albo ryzykować i grać przez wodę, żeby mieć bliżej i łatwiej do dołka. Kolega, o którym piszę, stwierdził, że ma tak słabe wyniki po rozegraniu pierwszych pięciu dołków, że praktycznie nie ma szans na zwycięstwo, jeśli nie będzie ryzykował. Zagrał więc przez wodę i oczywiście piłka mu do niej wpadła. Nie zrażając się, wyjął z torby nową piłeczkę i oczywiście znowu posłał ją do wody. Sytuacja powtórzyła się ponownie. No i nie wytrzymał. Z rozpędem wepchnął wózek, na którym ciągnął swoje kije golfowe, do wody, odwrócił się do kolegów i powiedział: „P…ę taką zabawę, p….ę golfa i p….ę wszystko. Nigdy więcej nie będę grał w tę głupią grę”. Odwrócił się i poszedł w kierunku domu klubowego. Nie minęło więcej niż pięć minut i nagle koledzy zobaczyli go, jak wraca. „Hej, krzyknął któryś z nich, zmieniłeś zdanie i wracasz po kije?”. „Nie, padła zdecydowana odpowiedź. Zostawiłem w torbie kluczyki od samochodu”. I co? Myślicie, że przestał grać? Oczywiście że nie! Wrócił chyłkiem po swój wózek i kije po paru godzinach. Wysuszył je, wyczyścił. I gra dalej. Zresztą całkiem dobrze.
.Bo taki jest golf. Można się na niego zżymać, kląć i go nienawidzić. Zarzekać się, że już nigdy, że to głupia gra, że trzeba być kretynem itd. Potem jednak przychodzi nagle, jedno jedyne z całej serii złych dobre uderzenie i znowu wychodzi słońce, znowu robi się niedziela i znowu myślimy sobie: nie, no nie jestem taki zły, przecież jeśli chcę, to potrafię dobrze uderzyć. Wiecie, o czym mówię?
Wojciech Pasynkiewicz
Fragment książki „Golf to moja pasja”, wyd.Edipresse Książki.