Artur BALAZS: Nie widać alternatywy

Nie widać alternatywy

Photo of Artur BALAZS

Artur BALAZS

Polityk Stronnictwa Konserwatywno-Ludowego, b. poseł, senator, trzykrotnie minister rolnictwa.

Ryc.: Fabien Clairefond

Od samego początku przeciwnikiem utworzenia koalicji PO i PiS był Donald Tusk. Z czasem do tej myśli dojrzał też Jarosław Kaczyński. Ich spór personalny do dziś jest najważniejszy w polskiej polityce – pisze Artur BALAZS

.W polityce nie ma sytuacji bez wyjścia – czasami tylko trudno to wyjście znaleźć. Najlepszym tego potwierdzeniem były wybory prezydenckie w 2005 r. Z pierwszej tury zwycięsko wyszedł Donald Tusk, zdobywając 36 proc. Do drugiej tury wszedł też Lech Kaczyński z wynikiem 33 proc., ale jego strata wydawała się tak duża, że wynik wyborów powszechnie uważano za właściwie rozstrzygnięty. Tusk nie miał prawa tego przegrać – tak myślano praktycznie wszędzie.

Tuż po ogłoszeniu rezultatów pierwszej tury zostałem zaproszony na Nowogrodzką, gdzie odbyło się spotkanie kierownictwa PiS. Panowały minorowe nastroje, wszyscy powoli godzili się z porażką. Ale ja zacząłem przekonywać Jarosława Kaczyńskiego, że wynik wyborów jeszcze można odwrócić. Szansę na to dawało sięgnięcie po elektorat silnej wtedy Samoobrony. Jej lider Andrzej Lepper zajął w tamtych wyborach trzecie miejsce z wynikiem 15 proc. Bracia Kaczyńscy nie byli przekonani do tej koncepcji. Uważali, że zbyt mocno go wcześniej krytykowali i przez to nie są wiarygodni dla jego wyborców. Bali się też utraty poparcia własnego elektoratu. Ale zacząłem ich przekonywać, że to jedyna szansa na zwycięstwo. Kto nie ryzykuje, ten nie zyskuje. Bez postawienia na kartę pozyskania wyborców Leppera Lech Kaczyński nie miał szans pokonać Donalda Tuska.

Zaczęły się rozmowy między Samoobroną i PiS. Lepper zaproponował, że poprze Lecha Kaczyńskiego, jeśli ten zapewni, że wykona szereg gestów istotnych z perspektywy mieszkańców wsi. PiS te warunki zaakceptował – ale nie miał pomysłu, w jaki sposób doprowadzić do tego, żeby informacja o tej współpracy dotarła do wyborców. Wtedy zacząłem przekonywać braci Kaczyńskich, że najskuteczniej tę informację nagłośni sam Tusk. I tak się stało. Gdy informacja o współpracy Samoobrony i PiS do niego dotarła, natychmiast rozpoczął potężną kampanię oczerniania obu partii i ich elektoratów. Padały najmocniejsze zarzuty o „ciemnogrodzie” i „moherowych beretach”. W konsekwencji 95 proc. wyborców Andrzeja Leppera zagłosowało w drugiej turze na Lecha Kaczyńskiego. W ten sposób został on prezydentem, zdobywając 54 proc. Tusk przegrał z nim o osiem punktów procentowych.

W 2005 r. po raz pierwszy Platforma Obywatelska oraz Prawo i Sprawiedliwość walczyły ze sobą bezpośrednio o władzę – najpierw w wyborach parlamentarnych, a później prezydenckich. Wtedy ich rywalizacja w żaden sposób nie wyglądała jak starcie ugrupowań monopolizujących polską politykę przez dwie kadencje. Odwrotnie. W 2005 r. najwięcej mówiło się o warunkach, na jakich obie partie nawiążą ze sobą współpracę przy tworzeniu wspólnego rządu. Od początku bardzo mocno opowiadałem się za PO-PiS, za tym, żeby taka koalicja powstała. Wspierałem ten pomysł polityczny, długo zabiegałem, żeby doszedł on do skutku. I znam przyczyny, dla których nie udało się go wprowadzić w życie.

.Kluczowe negocjacje w sprawie utworzenia rządu PO-PiS odbywały się tuż przed drugą turą wyborów prezydenckich. Było po wyborach parlamentarnych, które nie przyniosły jednoznacznego wyniku. Wprawdzie wygrał w nich PiS (zdobył niecałe 27 proc. głosów), ale jego przewaga nad PO wynosiła niecałe trzy punkty procentowe. Za mało, aby któraś z tych partii mogła stworzyć stabilną większość w nowym sejmie. Ale też obie formacje wywodziły się z tego samego postsolidarnościowego środowiska, więc ich współpraca wydawała się wtedy czymś naturalnym. Po kadencji rządów partii postkomunistycznej utworzenie rządu przez to środowisko – mające wspólnie dużą przewagę w ówczesnym sejmie – byłoby jasnym sygnałem zmian, które zachodzą w kraju.

Kandydatem na premiera ze strony PO był Jan Rokita, z którym wcześniej współpracowałem w swojej partii Stronnictwie Konserwatywno-Ludowym (SKL). Ale często rozmawiałem wtedy z jedną i z drugą stroną. Zdecydowanie bardziej zdeterminowany, żeby utworzyć taki rząd, był Jarosław Kaczyński. Był gotów nawet na tak daleko idący kompromis, jak odstąpienie Platformie funkcji szefa rządu, choć przecież ta partia zajęła drugie miejsce w wyborach. Ale jednocześnie z PO dochodziły do mnie sygnały, że tylko część działaczy tej partii opowiada się za takim rozwiązaniem – natomiast druga część, z Donaldem Tuskiem na czele, niekoniecznie. A gdy w drugiej turze wyborów prezydenckich zwyciężył Lech Kaczyński, zapadła ostateczna decyzja, że koalicji PO-PiS nie będzie.

Tamta koalicja nie doszła do skutku z powodów personalnych i do dzisiaj ten wymiar polityki okazuje się najważniejszy. Oddzielna sprawa, że tylko w 2005 r. pojawiła się szansa na utworzenie wspólnego rządu przez cały obóz postsolidarnościowy. Później już nigdy nawet się nie zbliżyliśmy do niej. Od tamtego momentu ten spór personalny coraz bardziej się zaogniał, stawał się coraz bardziej krwisty – w miarę jak narastały rozbieżności między poszczególnymi formacjami. Do scenariusza rozmów o wspólnym rządzie PO i PiS nie było nawet kiedy wrócić.

.Od samego początku przeciwnikiem tej koalicji był Donald Tusk. Z czasem do tej myśli dojrzał też Jarosław Kaczyński. Rządząc w latach 2006–2007, zrozumiał, że tylko samodzielnie sprawując władzę, ma szansę w pełni realizować własne koncepcje. To z tego powodu zdecydował się na chwiejną współpracę z Samoobroną i LPR. Później liczył na to, że uda mu się przejąć posłów Samoobrony i w ten sposób stworzyć samodzielnie rząd. Mówiłem mu wtedy, że taki scenariusz jest nierealny – podobnie jak to, że nie uda mu się wygrać przedterminowych wyborów. W PiS jednak obowiązywało przekonanie, że uda się z wyborów w 2007 r. wyjść zwycięsko. Stało się inaczej. Ale to właśnie wtedy zaczęły się kształtować dwa przeciwstawne polityczne plemiona, które z czasem wytaczały przeciwko sobie coraz cięższe działa.

Na tak silną dominację PO i PiS złożyły się dwa elementy. Po pierwsze, silne przywództwo Tuska i Kaczyńskiego. Po drugie, fakt, że silny konflikt między nimi budował poparcie dla ich partii – ale jednocześnie żadnej ze stron nie dawał jednoznacznie dominującej pozycji. To utrzymujące się przez kolejne napięcie między oboma formacjami sprawiło, że wokół nich skupiła się duża część elektoratu. Inne partie stały się tylko tłem dla nich. Ten proces przyspieszył zwłaszcza po tragedii smoleńskiej w 2010 r. Paradoksalnie ta katastrofa jeszcze wzmocniła pozycję obu ugrupowań na scenie politycznej.

PiS rósł w siłę przede wszystkim w mniejszych miejscowościach i na wsi. Ta partia zawsze podkreślała swoje przywiązanie do tradycji, religii – a te wartości były tam szczególnie cenione. Wcześniej odwołania do nich stały się siłą Samoobrony Andrzeja Leppera. Gdy popularność tej partii zaczęła maleć, miejsce po niej zaczął wypełniać PiS. Na tyle skutecznie, że do dzisiaj to ugrupowanie dominuje wśród wyborców opowiadających się za tradycyjnymi wartościami. Potwierdziły to choćby wybory samorządowe w 2024 r., gdy na formację Kaczyńskiego zagłosowało 43 proc. mieszkańców wsi.

To przemyślana strategia, gdyż ten elektorat jest najbardziej stabilny, co skutecznie konserwuje poparcie dla PiS. To pozwoliło tej partii kontestować rządy Platformy w latach 2007–2014. A gdy odzyskała ona władzę w 2015 r., wykonała całą serię istotnych gestów wobec swoich wiernych wyborców. Dziś pamięta się z tego okresu przede wszystkim program 500 plus, ale dla mieszkańców wsi równie ważne było chociażby zniesienie obowiązku oddawania gospodarstwa rolnego, gdy zaczyna się otrzymywać emeryturę. Wcześniej rolnicy, kończąc 65 lat, musieli rezygnować z prowadzenia własnego gospodarstwa lub emerytury – po tej zmianie nie musieli już wybierać. Dodatkowo za czasów rządów PiS emerytura z KRUS została zrównana z minimalną emeryturą z ZUS, wcześniej często się zdarzało, że była ona wyraźnie niższa. Ci wyborcy te zmiany pamiętają do dziś.

Nie znaczy to jednak, że PiS stał się mitycznym Midasem, który jednym dotknięciem wszystko na wsi zamieniał w złoto. Trzeba pamiętać, że to zgoda rządu utworzonego przez tę partię doprowadziła do wprowadzenia Zielonego Ładu w Unii Europejskiej. Obserwowane w 2024 r. protesty rolników w głównej mierze były konsekwencją błędnych decyzji komisarza UE ds. rolnictwa Janusza Wojciechowskiego, nominowanego przez PiS. Jego konto obciąża choćby destabilizacja większości rynków rolnych w wyniku bezrefleksyjnego otwarcia UE na żywność z Ukrainy. Przecież w chwili, gdy do tego doszło, komisarz Wojciechowski powinien głośno przeciwko temu protestować, być może nawet podać się do dymisji. Nic takiego nie miało miejsca. To sprawia, że ponosi on główną odpowiedzialność za tę destabilizację, której konsekwencje będziemy odczuwać przez lata.

Mimo tych błędów regularnie dwie trzecie rolników głosuje na PiS. To pokłosie transferów, których doświadczyli po 2015 r., a także podobnego systemu wartości. Poza tym partia Donalda Tuska i jej koalicjanci kompletnie nie doceniają znaczenia tej grupy wyborczej. Tak się zresztą dzieje od dawna. Po porażce wyborczej w 2007 r. PiS włożył wiele wysiłku w to, by przeciągnąć na swoją stronę elektorat Samoobrony, składając kompleksową ofertę polityczną mieszkańcom wsi. Teoretycznie szansę na to miał też PSL, ale on w ogóle nie podjął rękawicy. To ugrupowanie od dłuższego czasu kreuje się na partię ogólnonarodową, przestało być reprezentantem polskiej prowincji. Widać to było w latach 2007–2015, gdy PSL współrządził krajem razem z Platformą. To nie był dla wsi dobry czas. PSL wyraźnie dążył do tego, żeby się odciąć od swojego tradycyjnego wizerunku ugrupowania reprezentującego interesy tylko jednej grupy społecznej, i postanowił stać się partią odpowiadającą na potrzeby szerszych warstw. Dziś trudno będzie ludowcom odbudować swoją pozycję wśród rolników. Już łatwiej byłoby to osiągnąć PO. Gdyby ta partia złożyła wiarygodną ofertę, to zostałaby na pewno wzięta pod uwagę. Oddzielna sprawa, że taka oferta doprowadziłaby do tego, że Platforma weszłaby w konflikt z Komisją Europejską – nie wiadomo, czy ta partia będzie umiała się na to zdobyć.

Jak długo utrzyma się rywalizacja PO i PiS? Jak długo te dwa ugrupowania będą tak wyraźnie dominować nad innymi w polskiej polityce? Dziś obie partie wyróżnia jedna kwestia – tylko one przygotowały pełny, kompleksowy program dla państwa. Żadna inna formacja nie przedstawiła całościowej wizji rozwoju Polski. Tylko Platforma i PiS były w stanie się na to zdobyć, kształtując swoje propozycje w opozycji do siebie. Tak silnie wrosły one w polską politykę, że dziś trudno sobie wyobrazić, aby pojawiła się siła zdolna zaproponować coś odmiennego. Próbuje tego dokonać Trzecia Droga, ale jej pomysłów nie da się uznać za komplementarną wizję – to raczej ogólne deklaracje słabo odwołujące się do rzeczywistości. Nie stanowią alternatywy dla duopolu PO-PiS.

.Dziś główną oś podziału między dwoma głównymi partiami stanowi stosunek do Unii Europejskiej. Platforma przedstawia wizję Polski silnie zakotwiczonej w strukturach UE. Stoi na stanowisku, że Unię należy zmieniać, ale że związek Polski z nią jest bezalternatywny. Na to nakłada się wolnościowe podejście do tradycyjnego systemu wartości, połączone z odcinaniem się od Kościoła i związanych z nim tradycji. Całość składa się na liberalną wizję Polski. Z kolei koncepcja PiS podaje w wątpliwość członkostwo naszego kraju w Unii i wartości, które ta organizacja wciąga na swoje sztandary. W miejsce UE ugrupowanie Kaczyńskiego proponuje stworzenie systemu współpracy gospodarczej autonomicznych państw. To wszystko wzmacnia odwołaniami do tradycyjnych wartości, szacunkiem dla religii, konserwatyzmu, sprzeciwu wobec przyjęcia euro. Wokół tych elementów PiS tworzy narrację silnej tożsamości narodowej.

Największe formacje w kraju czeka w bliskiej perspektywie potrzeba zmian personalnych na szczytach władzy. Dotyczy to szczególnie PiS. Jarosław Kaczyński ma tego świadomość i pewnie będzie dążył do tego, żeby samodzielnie wykreować swojego następcę w fotelu prezesa partii. Dziś nie ma jasności, w jaki sposób będzie on chciał ustawić kurs PiS przy okazji tej zmiany. Obecnie to ugrupowanie jest podzielone na dwie frakcje. Jedna opowiada się za zmianami w UE – i pozostaniem w niej Polski. Druga dość wyraźnie dąży do polexitu. Póki Jarosław Kaczyński pozostaje na czele PiS, żaden z tych obozów nie ma możliwości zdominowania drugiego. Ale proces sukcesji w tej partii będzie przy okazji momentem wyboru kierunku ewolucji PiS. Obecnie nie da się przewidzieć, w którą stronę ta partia skręci – bo nie widać, która z jej dwóch frakcji jest silniejsza, ale też nie wiadomo, w jaki sposób będzie ewoluować cała UE.

Platforma już raz podjęła próbę przebudowy swoich władz, po tym, jak Donald Tusk w 2014 r. przeniósł się do Brukseli – i to były lata, gdy głęboko ugrzęzła w ławach opozycji. Sytuację zmienił dopiero powrót dawnego lidera w 2021 r. To sprawia, że dziś po stronie PO przywództwo Tuska jest bardzo mocne, właściwie niepodważalne. Ale jego powrót do władzy w wyniku wyborów z 15 października 2023 r. miał ważny wymiar nie tylko w kontekście polityki krajowej, ale również europejskiej. Wygrana Tuska stała się wręcz kołem ratunkowym dla sił prointegracyjnych na kontynencie. Jego zwycięstwo stanowi punkt odniesienia, sygnał, że można pokonać partie kontestujące obecny układ sił. I uczyniło z Tuska jednego z najważniejszych, najbardziej wpływowych polityków w całej Europie. A jeśli w USA wygra Donald Trump, to jego pozycja na naszym kontynencie jeszcze się umocni – w miarę jak pogłębiać się będzie podział między Stanami Zjednoczonymi i Europą.

.Tusk – wracając do kraju i prowadząc koalicję opozycyjnych ugrupowań do wyborczego triumfu – przypomniał, że posiada dużą umiejętność zmieniania kursu politycznego, dostosowywania się do okoliczności. Dziś podobną ewolucję muszą przejść kraje Europy Zachodniej. W UE, która wcześniej skutecznie odcięła się od swojego systemu wartości, narasta przekonanie, że jednak należy (przynajmniej częściowo) do dawnych wartości wrócić. Nie oznacza to, że Tusk zacznie odwracać trend szybko postępującej liberalizacji światopoglądowej na kontynencie. Równolegle może nastąpić zwrot w kierunku wartości bardziej rodzinnych, tylko wzbogaconych o tolerancję dla odmiennych modeli życia. Nie ulega jednak wątpliwości, że agresja Rosji na Ukrainę zmieni Europę w wielu wymiarach. Wymiar bezpieczeństwa europejskiego będzie najważniejszym z nich – ale nie jedynym.

Artur Balazs

Tekst ukazał się w nr 65 miesięcznika opinii „Wszystko co Najważniejsze” [PRENUMERATA: Sklep Idei LINK >>>]. Miesięcznik dostępny także w ebooku „Wszystko co Najważniejsze” [e-booki Wszystko co Najważniejsze w Legimi.pl LINK >>>].

Materiał chroniony prawem autorskim. Dalsze rozpowszechnianie wyłącznie za zgodą wydawcy. 30 września 2024
Fot. Kacper PEMPEL / Reuters / Forum