Dariusz LIPIŃSKI: Korzenie Europy to jest to, co ona właśnie sobie odpiłowuje

Korzenie Europy to jest to, co ona właśnie sobie odpiłowuje

Photo of Dariusz LIPIŃSKI

Dariusz LIPIŃSKI

Poseł na Sejm V i VI kadencji, do 2014 r. polityk Platformy Obywatelskiej. Były przewodniczący polskiej delegacji do Zgromadzenia Parlamentarnego Rady Europy oraz wiceprzewodniczący całego Zgromadzenia. Odznaczony Krzyżem Kawalerskim Orderu Odrodzenia Polski.

zobacz inne teksty Autora

Tradycja datuje powstanie pierwszej chrześcijańskiej katedry w Saintes na V wiek. Katedra świętego Piotra, której masywna sylwetka dominuje nad historycznym centrum miasta, jest miejscem, z którego na cały świat chrześcijański wyszła praktyka modlitwy Anioł Pański. To mało znana (ilu księży na świecie o tym wie?), a dla mnie niesłychana historia – pisze Dariusz LIPIŃSKI

Kiedy podczas pierwszej wyprawy krzyżowej papież Urban II wezwał do odmawiania tej modlitwy, jego apel spotkał się z niemal zerowym odzewem. Wyjątek stanowili księża z katedry w Saintes, którzy nie tylko odmawiali tę modlitwę, ale również wprowadzili zwyczaj bicia w dzwony ogłaszającego jej rozpoczęcie. To kolejny z niezliczonych śladów genetycznego, chrześcijańskiego pokrewieństwa wszystkich części Europy. Bo oto po raz pierwszy od czasów licealnych przypomina mi się refren wiersza Kazimierza Przerwy-Tetmajera:

Na Anioł Pański biją dzwony,
niech będzie Maria pozdrowiona,
niech będzie Chrystus pozdrowiony..,
Na Anioł Pański biją dzwony,
w niebiosach kędyś głos ich kona…

Jedną z fascynacji Tetmajera była filozofia Nietzschego. „Wyłącznie kultura chrześcijańska mogła stworzyć Woltera i Nietzschego”. Księża z Saintes i Anioł Pański, Kazimierz Przerwa-Tetmajer, Fryderyk Nietzsche, Thomas Stearns Eliot – efekt zamykającego się koła. Europa. Moja rodzinna Europa (…). Na południe od Bordeaux (…) napisy na przydrożnych tablicach informują o Drodze do Composteli, czasem z dodatkiem Voie de Tours, Droga Tureńska. Natomiast tylko raz pojawił się Święty Jakub, na tabliczce Chemin de Saint-Jacques, gdzieś za Poitiers. Innych współczesnych akcentów choćby najluźniej związanych z religią na francuskiej części Drogi nie zauważyłem. Tak jakby Szlak Świętego Jakuba był jakąś nijak niezwiązaną z wiarą pielgrzymów trasą wędrówkową, Itinéraire Culturel Européen, Europejskim Szlakiem Kulturowym, jak to określają kolejne napisy według terminologii używanej przez Radę Europy. Nie sposób oprzeć się refleksji, że to, co Francuzi nazywają laickością jest zaprogramowanym wypieraniem wszelkich przejawów religijności ze sfery publicznej, nawet historycznej. Za cenę fałszowania tej historii. Bo czymże innym, jak nie fałszowaniem historii, jest Droga do Grobu Świętego Jakuba bez Świętego Jakuba, bez jej kontekstu religijnego? Najwyraźniej bezrozumny duch „świątyni Rozumu” ma się wciąż świetnie.

To nie może się dobrze skończyć. Analogie między dekadencją współczesnej Europy a upadkiem starożytnego Rzymu są uderzające.

Rozkład Rzymu trwał kilka stuleci, a erozja europejskiej cywilizacji widoczna jest dopiero od kilku dziesięcioleci (choć można by dyskutować czy nie już od czasów Oświecenia i „kultu Rozumu”), ale nie powinno to nikogo zmylić. Procesy społeczne w starożytności przebiegały wolniej niż w naszej szybkozmiennej epoce. W obu przypadkach – Rzymu i Europy – mechanizm upadku został uruchomiony przez bardzo podobny zespół przyczyn, sprowadzających się do odrzucenia tradycyjnego systemu wartości. Chrześcijańskie przykazanie miłości Boga i bliźniego tak, jak wcześniej cnoty Rzymian („gravitas, czyli poczucie odpowiedzialności, pietas, czyli przywiązanie do rodziny i kraju, oraz iustitia, czyli poczucie istnienia naturalnego porządku rzeczy [1]) zostały wyparte przez sybarytyzm, egoizm i zasadę streszczającą się w haśle „róbta co chceta”. (Nieprzypadkowo słowo „cnota” nabrało współcześnie znaczenia ironicznego, szyderczego, niekiedy obelżywego.) Towarzyszy(ły) temu: rozluźnienie obyczajów („Krytycy wytykają Rzymowi […] dekadencję, przy której hellenizm wygląda jak purytanizm” [2]) oraz upadek rodziny („W 18 r. p.n.e., a następnie […] w 9 r n.e. cesarz August podjął próby zwiększenia płodności mieszkańców cesarstwa, wydając szereg dekretów ograniczających liczbę zabiegów przerywania ciąży i przypadków dzieciobójstwa” [3]). Nawet intencje starożytnych i współczesnych barbarzyńców wyglądają zbieżnie i niekoniecznie były/są wyłącznie niszczycielskie: „Wydaje się wątpliwe, żeby barbarzyńcy, których wycieczki w głąb imperium były najlepiej widocznym symptomem słabości cesarstwa, istotnie mieli zamiar je zniszczyć. Przeciwnie: chcieli mieć swój udział w jego dobrach” [4]. Rzym upadł, bo przestał być Rzymem. Europa upada, bo przestała być wspólnotą, a ogranicza się do funkcjonowania jako organizacja o nazwie Unia Europejska, też zresztą w sposób bardzo odległy od ideałów jej ojców-założycieli: Schumana, Monneta, Adenauera, de Gasperiego. Pozbawione korzeni drzewo nie jest zdolne do życia, nadaje się tylko, w najlepszym wypadku, komuś na budulec, w gorszym – na opał. A przecież korzenie Europy to jest to, co ona właśnie sobie odpiłowuje. „W tym dziedzictwie, w chrześcijaństwie oraz w starożytnych cywilizacjach Grecji, Rzymu i Izraela, od których to poprzez dwa tysiące lat chrześcijaństwa wywodzimy swoje pochodzenie, ma swoją jedność świat zachodni” [5] – pisał T. S. Eliot, na którego esej tak często się tu powołuję.

Eliot konkludował jeszcze dość optymistycznie. „Możemy […] próbować ocalić coś z tych bogactw, jakich jesteśmy powiernikami: dziedzictwo Grecji, Rzymu i Izraela, dziedzictwo dwóch tysięcy lat historii Europy. W świecie, który był świadkiem tak wielkich zniszczeń materialnych, tym wartościom duchowym także stale grozi niebezpieczeństwo [6]. Lecz siedemdziesiąt lat po napisaniu tych słów o optymizm już trudniej. „Kult Rozumu” miał z centrum świata i z życia człowieka usunąć Boga. Do pewnego stopnia to się udało. Lecz przy okazji mocno okaleczono też rozum. Epokę, której centrum świata stanowił Bóg, odrzucono całościowo: nie tylko jej fundament religijny, teocentryczny, ale również – narzucając postrzeganie średniowiecza jako okresu ciemnoty i zabobonu – całość jej dorobku intelektualnego i cywilizacyjnego. A że w późnym średniowieczu jeden z trzech okresów największego w swej historii rozwoju przeżywała między innymi logika, nauka o precyzyjnym formułowaniu myśli i o procedurach poprawnego rozumowania, także i ona padła ofiarą procesu detronizowania Boga. Z czasem jej zakwestionowanie, niestosowanie się do jej podstawowych zasad, doprowadziło do pojawienia się rozmaitych irracjonalnych, świeckich wierzeń w rodzaju subiektywnej prawdy: że może istnieć wiele prawd, że każdy może mieć swoją prawdę i że będą to prawdy równouprawnione. Tymczasem nie ma czegoś takiego, jak subiektywna prawda. Jeśli ktoś wierzy w Boga, a ktoś inny – nie, to, owszem, powinni żywić do siebie wzajemny szacunek, a także starać się nawzajem rozumieć. Ale obaj jednocześnie racji mieć nie mogą.

Bóg jest albo Go nie ma. Nawet nie rozstrzygam tu: jest czy nie (tym logika się nie zajmuje), lecz obaj racji mieć nie mogą. Przyjęcie, że każdy może mieć swoją prawdę, kłóci się z zasadą sprzeczności mówiącą, że zdanie „coś istnieje i jednocześnie nie istnieje” jest zawsze nieprawdziwe. A już średniowieczny franciszkanin Jan Duns Szkot sformułował regułę, że ze sprzeczności można wyprowadzić wszystko. Przyznając jednoczesną rację dwóm sprzecznym ze sobą zdaniom, można udowodnić każdą niedorzeczność. (W zapisie symbolicznym zdanie (p ˄ ~ p) => q jest zawsze prawdziwe, cokolwiek oznaczałoby q). Wychodząc z założenia, że cytryna jest żółta i jednocześnie nie jest żółta (a kto komuś z wadą wzroku zabroni mieć taką subiektywną „prawdę” i po co temu komuś robić przykrość doradzając wizytę u okulisty?), pewien Brytyjczyk w ścisły sposób udowodnił istnienie jednorożca. Podobnie wielki dwudziestowieczny matematyk Kurt Gödel (inni twierdzą, że był to Bertrand Russell) z założenia, że 2+2=5 ściśle wywiódł, że on sam jest papieżem [7].

No, dobrze – powie ktoś – ale (…) nikt serio nie będzie twierdził, że 2+2=5 lub że cytryna jest – dajmy na to – niebieska. Niby racja, „subiektywne prawdy” często bardzo kłócą się z faktami lub zdrowym rozsądkiem. Ale jeśli je nieco inaczej sformułować, dokonać pewnych operacji na języku, to problem znika. Zdanie „słońce świeci w nocy” jest nieprawdziwe. Lecz jeśli dzień nazwiemy nocą (czyli mówiąc bardziej „uczenie”, zamienimy z sobą desygnaty tych dwu nazw), to otrzymamy zdanie prawdziwe. Tyle że za cenę wielkiego zamieszania, bo nie będziemy już więcej mogli porozumieć się co do tego, kiedy jest dzień, a kiedy noc.

Tak to właśnie działa. Wprawdzie polityczna poprawność za dzień i noc jeszcze się nie zabrała, ale za dziesiątki innych słów i pojęć już jak najbardziej tak. Co to jest tolerancja? Jeszcze niedawno w słownikach można było przeczytać: „tolerować [od łac. tolerāre] znosić, cierpieć, pobłażać; patrzeć na coś przez palce” [8]. Tolerancja to jest „wyrozumiałość, pobłażanie dla cudzych poglądów, wierzeń lub postępków, mimo iż są odmienne od tego, co się uważa za słuszne lub właściwe, czyli znoszenie czegoś, pobłażanie, patrzenie przez palce”. Toleruję coś, zachowanie lub pogląd, którego nie podzielam, który mi się nie podoba, którego nie akceptuję (i mam do tego prawo), ale nie zwalczam osoby wyznającej ów pogląd lub zachowującej się w ów sposób, który mi nie odpowiada. To bardzo piękna postawa: samoograniczam się ze względu na bliźniego. (Wielce to zresztą chrześcijańskie podejście: „Wszystko więc, co byście chcieli, żeby wam ludzie czynili, i wy im czyńcie!” (Mt 7, 12). Ale poprawność polityczna oczekuje ode mnie nie tolerancji (= wyrozumiałości i pobłażania dla cudzych poglądów bądź zachowań, mimo że nie uważam ich ani za słuszne, ani za właściwe), tylko akceptacji (= wyrażenia zgody), aprobaty (= uznania za dobre, godne pochwały), czasem wręcz zachwytu dla czegoś, z czym się nie zgadzam, co mnie obraża, co – bywa – budzi wstręt. Z pozoru drobna operacja na języku prowadzi do daleko idącej presji na moje odczucia i zachowania. Już nie mam tolerować, znosić – mam akceptować, aprobować, a nawet zachwycać się, pod groźbą napiętnowania, a w skrajnych wypadkach nawet ścigania przez prawo.

Maskujących absurdy „subiektywnych prawd” (że cytryna może być niebieska lub że dwa plus dwa może być równe pięć) operacji na języku jest mnóstwo.

Normalny człowiek – wierzący czy niewierzący – wzdraga się przed zabójstwem innego człowieka. Jeśli jednak zabójstwo nazwiemy aborcją, a jeszcze lepiej zabiegiem, jeśli człowieka nazwiemy płodem, a jeszcze lepiej „zygotą” – to informacja o „prawie” do zabijania ludzi brzmi niewiele groźniej od komunikatu o wizycie u dentysty. Lecz ponieważ wszyscy – od ośmiolatka, który dowiaduje się tego od kolegów na podwórku, po profesora genetyki – wiedzą, w którym momencie „powstaje” człowiek, więc trzeba spór przedstawić jako wyznaniowy: między religijnymi fundamentalistami a resztą świata. Życie ludzkie przestaje być wtedy oczywistym faktem biologicznym czy problemem moralnym, staje się kwestią wiary. A raczej – w tym wypadku – absurdalnego wierzenia, że człowiek „powstaje” w bliżej nieokreślonym momencie między poczęciem a porodem. Zatem w istocie wektory sporu skierowane są przeciwnie, niż się to próbuje przedstawiać: po jednej stronie znajduje się biologia, etyka, logika i prawo, można by rzec: wiedza i sumienie, a po drugiej – irracjonalna, zaprzeczająca faktom, ideologiczna dewocja.

Czemu mnie te semantyczno-logiczne refleksje naszły właśnie w związku z Francją? Fascynującym krajem z bogatą historią, wspaniałą kulturą, doskonałą kuchnią? Krajem, w którym zakochałem się jako nastolatek i temu uczuciu jestem wierny do dziś? Bo degeneracja języka i zasad poprawnego rozumowania uczyniła go bezbronnym w Nicei 14 lipca 2016 roku i w wielu innych miejscach w przeszłości i w przyszłości. Bo z przytoczonych powodów zagrożenia nie można nawet precyzyjnie nazwać nie ryzykując zarzutu islamofobii, a może i sprawy karnej. (Swoją drogą zżera mnie ciekawość, jak wygląda wewnętrzna komunikacja we francuskich służbach specjalnych, skoro pewnych zwrotów nie można używać, a brakuje adekwatnych zamienników?) Bo uważam za bardzo prawdopodobne, że na naszych oczach Francja bezpowrotnie odchodzi w przeszłość. Na linii wytyczonej przez osiemnastowieczny „kult Rozumu” i wywodzącą się z paryskich ruchawek 1968 roku poprawność polityczną całkiem możliwym następnym punktem może być rozlegający się z wieży katedry Notre-Dame adhan muezzina. Odziedziczona po rewolucji francuskiej nienawiść do chrześcijaństwa okaże się wtedy silniejsza od instynktu samozachowawczego. Niemożliwe? Ciekawe ilu Rzymian wyobrażało sobie, że ich imperium może kiedyś runąć.

.Dotyczy to całej zżeranej rakiem politycznej poprawności „starej” Europy, lecz są powody, by to Francja – znowu – była pierwsza. Karol Młot i jego Frankowie przewracają się w grobach. Choć zapewne niepiśmienni, w odróżnieniu od dzisiejszych, jakoby „oświeconych” przywódców Europy, umieli jednak skutecznie „ocalić coś z tych bogactw, jakich jesteśmy powiernikami: dziedzictwo Grecji, Rzymu i Izraela”, o których pisał Eliot.

Dariusz Lipiński
Fragment książki „Po kręgosłupie Europy. Rowerem z Paryża do Santiago de Compostela”, Wyd. Zysk i S-ka POLECAMY: [LINK]

[1] Norman Davies, Europa. Rozprawa historyka z historią, Wydawnictwo Znak, Kraków 1998, str. 182. [2] tamże, str. 183. [3] tamże, str. 215. [4] tamże, str. 247. [5] T. S. Eliot, Jedność kultury europejskiej, w: Kto to jest klasyk i inne eseje, tłum. Magda Heydel, Wydawnictwo Znak, Kraków 1998, str. 262. [6] tamże, str. 264. [7] Gwoli ścisłości trzeba dodać, że istnieją – wcześniej nieznane, choć Duns Szkot miał już jakąś ich intuicję – logiki wielowartościowe, lecz mają one zastosowanie do sytuacji nieostrych: takich, w których nie da się orzec czy zdanie jest prawdziwe, czy fałszywe. Twórca pierwszej logiki trójwartościowej, Jan Łukasiewicz, analizował zdanie „Od dziś za rok będę w Warszawie”, które w chwili wypowiadania go nie jest ani prawdziwe, ani fałszywe. Wprowadził więc trzecią, obok prawdy i fałszu, wartość logiczną, którą można interpretować jako możliwość. [Zob. Grzegorz Malinowski, Logiki wielowartościowe, Wydawnictwo PWN, Warszawa 2006, str. 11]. Lecz – rzecz ciekawa – jej wprowadzenie naszego rozumowania nie obala. Wprawdzie zdanie wyjściowe („coś może zajść i to samo coś może nie zajść”) przestaje być sprzeczne, staje się możliwe, ale ogólna konkluzja się nie zmienia. W ośmiu sytuacjach na dziewięć nadal można stanowczo wnioskować, że „Kurt Gödel był papieżem”, a tylko w jednym wypadku trzeba to sformułować nieco łagodniej: „możliwe, że Kurt Gödel był papieżem”. Tak więc i tu postulat subiektywnej prawdy wiedzie na manowce. W sumie to dosyć skomplikowane rozumowanie logiczne można by streścić prostym zdaniem: „z bełkotu zawsze wyniknie bełkot”. [8] Słownik wyrazów obcych, Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 1965.

Materiał chroniony prawem autorskim. Dalsze rozpowszechnianie wyłącznie za zgodą wydawcy. 7 października 2018