Jeżeli nie Joe Biden, to kto?
Prezydent nie potwierdził do tej pory swojego startu, ale według powszechnie panującej opinii przygotowuje się do wyścigu o reelekcję w 2024 roku.Nowe pokolenie polityków chciałoby odebrać władzę w partii gerontokratom. A więc: kto po Bidenie? – pyta Douglas MURRAY
Urodzinowa wpadka
.Obchody Dnia Martina Luthera Kinga 2023 r. w Stanach Zjednoczonych zapamiętamy z dwóch powodów. Pierwszym z nich jest odsłonięcie w Bostonie nowego pomnika mającego upamiętniać słynnego bohatera walki o prawa obywatelskie. Niestety w zależności o tego, z której strony spojrzymy na to niewydarzone dzieło sztuki, przypomina ono albo mężczyznę trzymającego się w rozpaczy za głowę, albo kilka osób wznoszących ogromną kupę.
Drugi powód zawdzięczamy Joe Bidenowi, który zrobił to, co wychodzi mu najlepiej. Oddajmy prezydentowi, że w swoim okolicznościowym wystąpieniu postarał się nie upolityczniać okazji, pomijając, rzecz jasna, ataki na republikanów. Nie omieszkał jednak dodać, że akurat tego dnia przypadają urodziny synowej Kinga, a jego żona ma następującą zasadę: kiedy ktoś ma urodziny, wszyscy powinni zaśpiewać Happy birthday.
Prezydent zainicjował więc piosenkę dla żony Martina Luthera Kinga III, Arndrei. „Happy birthday to you” – zaczął ochoczo, ale wkrótce doszedł do tego trudnego momentu, przed którym staje obsługa niejednej restauracji. Zabrakło mu jednak refleksu kelnerów, którzy zamiast imienia, którego nie znają, śpiewają szybko „happy birthday, happy birthday”, i zaśpiewał coś, co zabrzmiało jak „Happy birthday dear Val-waaa”.
Cóż, taki bełkotliwy wybieg może mu się jeszcze przydać, bo tak się składa, że z kilku rzeczy musi się wytłumaczyć.
Dokumenty w rezydencji Donalda Trumpa pożywką dla plotek we Francji
.W zeszłym roku FBI wywołało sensację, wkraczając do rezydencji Donalda Trumpa w Mar-a-Lago. Powodem interwencji było to, że były prezydent przetrzymywał tam rzekomo różne ściśle tajne dokumenty, które powinny były być złożone w archiwum państwowym, kiedy Trump opuścił Biały Dom. Dokumenty te miały podobno zawierać kompromitujące szczegóły dotyczące prywatnych spraw jednego z przywódców europejskich, co nie wiedzieć czemu stało się pożywką wielu plotek we Francji.
Trump oczywiście kipiał ze złości. Upierał się, że nie zrobił nic złego, ba, postąpił absolutnie i do końca bezbłędnie – jak zresztą zawsze i w każdym przypadku. Jego przeciwnicy byli odmiennego zdania. „Jak można być aż tak nieodpowiedzialnym?” – zastanawiał się Joe Biden, a jego demokratyczni koledzy momentalnie ukuli najbardziej złowieszczą teorię. Śledztwo przeciwko Trumpowi prowadzi obecnie w tej sprawie specjalna komisja.
I dokumenty w rezydencjach Joe Bidena
.W tym miesiącu przyszła kolej na Bidena. W ciągu zeszłego tygodnia ujawniono, że i on dość luźno podchodził do kwestii poufności tajnych dokumentów. Całe pliki takich materiałów znaleziono w kilku związanych z nim miejscach, a sprawa dotyczy okresu po zdaniu przez Bidena urzędu wiceprezydenta. Dokumenty zawierały między innymi zastrzeżone dane wywiadowcze na temat Ukrainy, Iranu i Wielkiej Brytanii. Znajdowały się w poprzednim gabinecie Bidena, o którego istnieniu nikt nie wiedział, w ośrodku analitycznym jego imienia oraz w jednym z należących do niego domów, obok samochodu.
Zapytany o to podczas konferencji prasowej prezydent niezwykle skrupulatnie odczytał przygotowane dla prasy oświadczenie. Następnie rzucił ostro do jednego z dziennikarzy, że przecież dokumenty nie leżały przy jego samochodzie na ulicy. Samochód, obok którego je położono, był, jak się okazuje, zaparkowany w garażu. W takim razie wszystko w porządku, bo ani chińskie, ani rosyjskie, ani żadne inne służby wywiadowcze nie mogłyby się dostać do zamkniętego garażu, a nie ma żadnego powodu, żeby przypuszczać, że Hunter Biden, syn prezydenta, który mieszkał w tymże domu przez pewien czas, mógłby stanowić jakiekolwiek zagrożenie bezpieczeństwa.
Wywołało to dwie następujące szybko po sobie konsekwencje. Po pierwsze, demokraci zdali sobie sprawę, że właśnie rozbrojono jedno z ich najcięższych dział, i coś mi mówi, że przez najbliższe miesiące nie usłyszymy zbyt wiele o Mar-a-Lago. Po drugie, opinia publiczna zrozumiała, że toczy się coś, co można opisać jako rozgrywkę pod przykrywką.
Niezręczne sytuacje Joe Bidena
.Na aferę dokumentową można bowiem spojrzeć na dwa sposoby. Albo mamy do czynienia z obszarem dość niejasnym i nikt tak naprawdę nie wie, co może ze sobą zabrać, zdając urząd, albo też nie ma wątpliwości, że dokumentów opatrzonych klauzulą „ściśle tajne” nie można tak po prostu rzucić na podłogę obok wysłużonej Corvette’y. W tym drugim przypadku komuś zależało na postawieniu Bidena w niezręcznej sytuacji i ten ktoś przez ponad tydzień stopniowo ujawniał kolejne szczegóły sprawy.
Co ciekawe, te wyciekające informacje nie zostały przekazane źródłom republikańskim. Trafiły natomiast bezpośrednio do różnych demokratycznych tub medialnych, wzbudzając u niektórych nie tak znowu szalone podejrzenie, że rewelacje te są próbą wyeliminowania Bidena z wyścigu o fotel prezydenta w roku 2024.
Prezydent nie potwierdził do tej pory swojego startu, ale według powszechnie panującej opinii przygotowuje się do tego. Problem w tym, że pod koniec drugiej kadencji miałby grubo ponad osiemdziesiąt lat, a w Partii Demokratycznej pojawiają się uzasadnione obawy, że o ile wiele osób w tym wieku wykazuje się rześkością i przytomnością umysłu, o tyle Joe Biden do tej grupy nie należy. Nowe pokolenie polityków chciałoby odebrać władzę w partii gerontokratom.
Kto po Bidenie?
.Kto mógłby go jednak zastąpić? Tu właśnie demokraci mają zagwozdkę. Panuje ogólna zgoda co do tego, że jeżeli Kamala Harris będzie chciała kandydować, musi dostać na to zgodę. Partia nie może zabronić pierwszej wywodzącej się z etnicznej mniejszości kobiecie na stanowisku wiceprezydenta starać się o najważniejszy urząd. Wie jednak również, że jej negatywny elektorat jest zbyt duży, aby mogła wygrać. Jeżeli weźmie udział w wyborach, demokraci stracą urząd prezydenta.
Kto pozostaje? Na przykład gubernator Kalifornii Gavin Newsom, który, zanim zabrał się za cały stan, zdążył zrujnować San Francisco jako burmistrz miasta. Ten na pewno ma chrapkę na prezydenturę, ale wystarczy, że republikanie powiedzą: „No ale przecież Kalifornia…”, aby zagwarantować zwycięstwo jakiemukolwiek rozsądnemu kandydatowi po swojej stronie. Jest jeszcze Pete Buttigieg, który z nieznanych powodów osiągnął w 2020 roku wynik 0 procent wśród afroamerykańskich wyborców. No i w końcu Antony Blinken – utalentowany specjalista w dziedzinie polityki zagranicznej, zmarginalizowany przez Bidena do tego stopnia, że Amerykanie od dwóch lat właściwie nie widzieli swojego Sekretarza Stanu.
Taki właśnie wybór stoi przed demokratami. Mogą pozbyć się Bidena, ale wszelkie alternatywne rozwiązania niepokojąco przypominają ów nowy pomnik, który tak bardzo poruszył mieszkańców Bostonu.
Douglas Murray
© „The Spectator”