USA mają najwspanialszy i najsprawiedliwszy system rządzenia znany światu
Zasiadałem w Senacie razem z ostatnimi z południowych segregacjonistów, ale byłem tam też na zaprzysiężeniu Carol Moseley Braun i Baracka Obamy. W 1973 roku nie było w Senacie ani jednej kobiety. Dziś jest ich szesnaście, a jedna ma realne szanse na prezydenturę. Założyciele naszego państwa stworzyli system polityczny o nieprzeciętnym geniuszu – pisze Joe BIDEN
.Już jako mały chłopiec miałem w głowie obraz tego, jakim człowiekiem chcę zostać, uzupełniany przez moich rodziców, przez nauki katolickich szkół, do których chodziłem, przez opowiadane mi historie o naszym rodzinnym bohaterze, wujku Bosie’em, pilocie zestrzelonym podczas II wojny światowej, i przez wiarę w czekającą mnie przyszłość. W młodzieńczych latach, w liceum i na studiach, widziałem, jak różni ludzie – Martin Luther King Jr., John F. Kennedy, Robert Kennedy – zmieniają nasz kraj, i porwała mnie ich elokwencja, ich przekonanie i sam rozmach ich nieprawdopodobnych marzeń.
Wiedziałem, że chcę być częścią tej zmiany. Nie wiedziałem, jak. Nie miałem planu, ale miałem pewność. I jak się okazało, zaskakujące polityczne możliwości otworzyły się przede mną, kiedy byłem młodym człowiekiem. A gdy nadeszły, nie wahałem się po te możliwości sięgnąć, bo już miałem obraz tego, co muszę zrobić – jak muszę się zachowywać – żeby z nich skorzystać.
Kiedy wracam do swoich pierwszych politycznych przemówień, widzę, że do wkroczenia w życie publiczne zainspirował mnie nie tylko przykład Kinga i Kennedych. Równie ważne było proste, jasne przekonanie mojego dziadka, że dobro naszego kraju zależy od tego, żebyśmy mieli liderów, którzy mówią, jak jest: „Ludzie nie wiedzą, komu i w co wierzyć – a przede wszystkim boją się uwierzyć w polityków” – powiedziałem tłumowi zebranemu w Hotel du Pont w Wilmington w 1972 roku, kiedy ogłosiłem swoją kandydaturę w wyborach do Senatu:
„Musimy mieć urzędników publicznych, którzy powiedzą ludziom dokładnie, co myślą (…). Nasze porażki w ostatnich latach nie polegały na tym, że ludzie nie sprostali postawionym przed nimi wyzwaniom, lecz raczej na tym, że żadna z naszych dwóch wielkich partii politycznych nie postawiła tych wyzwań uczciwie i odważnie przed ludźmi, i nie zaufała gotowości ludzi do zrobienia rzeczy naprawdę potrzebnych. (…) Wszyscy wiemy – a przynajmniej ciągle nam się to powtarza – że jesteśmy podzielonym społeczeństwem. I wiemy, że jest w tym trochę prawdy. Zbyt często się godziliśmy, by różnice brały górę. Zbyt często pozwalaliśmy ambitnym osobom rozgrywać te różnice dla politycznych zysków. Zbyt często chowaliśmy się za naszymi różnicami, kiedy nikt tak naprawdę nie próbował wyprowadzić nas poza nie. Ale wszystkie nasze różnice nie mogą się równać ze wspólnymi wartościami, które wszystkich nas łączą. (…) Startuję w wyborach do Senatu, ponieważ (…) chcę sprawić, by system znowu działał, i jestem przekonany, że tego naprawdę chcą wszyscy Amerykanie.”
Wierzyłem w to w 1972 roku i dziś nadal w to wierzę. Założyciele naszego państwa stworzyli system polityczny o nieprzeciętnym geniuszu, a kolejne pokolenia Amerykanów korzystały z niego, by uczynić kraj bardziej sprawiedliwym, bardziej fair, bardziej gościnnym i przyjaznym, bardziej oddanym prawom jednostki.
Stany Zjednoczone mają najwspanialszy i najsprawiedliwszy system rządzenia znany światu. Nic się nie zacina w samym systemie; to od każdego z nas zależy, żebyśmy robili swoje, tak by on działał.
Mam zaszczyt służyć temu celowi. Przez ponad połowę swojego życia byłem senatorem Stanów Zjednoczonych z Delaware. Po prawie trzydziestu pięciu latach traktuję tę pracę z jeszcze większą niż dotąd pasją i zaangażowaniem. Codziennie można przeczytać czy usłyszeć o opłakanym stanie naszej krajowej polityki, o głębokich partyjnych podziałach, o pożałowania godnej ordynarności politycznego dyskursu. Nie zaprzeczam temu, ale gdy patrzę od środka, z wnętrza areny, nie wydaje się to nieodwracalne ani fatalne. Zawsze możemy poradzić sobie lepiej. Wierzę w to – inaczej nie byłbym wciąż w polityce. W istocie wyczuwam dziś większe możliwości niż w jakimkolwiek innym momencie swojej kariery. Może dlatego, że po tych wszystkich latach ludzie wreszcie mnie słuchają.
Tylko kilkadziesiąt osób w historii Stanów zasiadało w Senacie dłużej ode mnie. Kiedy zostałem wybrany w 1972 roku na fotel senatora, miałem dwadzieścia dziewięć lat, a więc byłem za młody, żeby mnie zaprzysiężono. W Senacie wciąż trwali wtedy giganci. Może nie byli lepsi ani gorsi od tych, którzy dziś zasiadają w tej izbie, ale wszyscy, od dixiecratów po progresywistów, byli niezwykle dobrze znani: James O. Eastland, Sam Ervin, John Stennis, Barry Goldwater, Warren Magnussson, Stuart Symington, Jacob Javits, Henry „Scoop” Jackson, Abraham Ribicoff, Philip Hart. A dzięki najlepszym z nich – ludziom takim jak Mike Mansfield i Hubert Humphrey – to gremium cieszyło się estymą w oczach amerykańskiego społeczeństwa. Senat wydawał mi się świętym miejscem, kiedy się do niego dostałem. Nigdy nie straciłem tego poczucia. Trzydzieści pięć lat później nadal mam gęsią skórkę, kiedy wychodzę z Union Station i widzę kopułę Kapitolu.
Zaczynałem na samym dole, na szarym końcu pod względem starszeństwa, z biurem tak maleńkim, że pracownicy musieli się podnosić i stawać bokiem, żeby można było otworzyć drzwi. Początkowo nie miałem zamiaru być senatorem dłużej niż pół roku. Przetrwałem jednak na tyle długo, by pełnić funkcje – w różnych kadencjach – przewodniczącego Komisji Sądownictwa i Komisji Spraw Zagranicznych. W ciągu moich sześciu kadencji wiele się zmieniło, na lepsze i na gorsze. Zasiadałem w Senacie razem z ostatnimi z południowych segregacjonistów, ale byłem tam też na zaprzysiężeniu Carol Moseley Braun i Baracka Obamy. W 1973 roku nie było w Senacie ani jednej kobiety. Dziś jest ich szesnaście, a jedna ma realne szanse na prezydenturę.
W salach posiedzeń komisji, salach konferencyjnych, w szatni i na sali obrad byłem świadkiem upadku zwykłej ludzkiej przyzwoitości i rosnącej niechęci kolegów do tego, by starać się spojrzeć na świat oczami innych. Obserwowałem, jak rośnie w siłę partyjniactwo i coraz większego znaczenia nabierają pieniądze, zarówno w kampaniach, jak i w rządzeniu. Widziałem też jednak tysiąc drobnych gestów życzliwości wykonywanych przez jedną stronę wobec drugiej oraz setki aktów osobistej i politycznej odwagi.
Zasady i tradycje Senatu stawiają sprawującym ten mandat wysokie wymagania. Na początku mojej pierwszej kadencji, kiedy sąd nakazał prezydentowi Richardowi Nixonowi wydanie Senatorom taśm z nagraniami rozmów w Białym Domu w związku z aferą Watergate, wydawało się, że rząd zmierza w stronę kryzysu konstytucyjnego. Prezydent poprosił senatora Johna Stennisa, żeby przesłuchał taśmy i streścił je kolegom, ale nie udostępniał całemu Senatowi. Stennis zaprotestował. Nie będzie załatwiał interesów władzy wykonawczej; taśmy powinny być dostępne dla wszystkich. John Stennis postąpił zgodnie z zasadami, by stać na straży konstytucji. Pamiętam, co powiedział tego dnia na zebraniu senackiego klubu demokratów: „Długo i poważnie zastanawiałem się nad tym, na czym polega mój obowiązek. Zdecydowałem, do czego zobowiązuje mnie honor (…) i uznałem, że jestem człowiekiem Senatu. Nie jestem człowiekiem prezydenta. Dlatego nie przesłucham taśm. Jestem człowiekiem Senatu”. Z dumą oświadczam, że ja też jestem człowiekiem Senatu. Ta praca pozwala mi wykorzystać moje mocne strony i odpowiada moim najgłębszym przekonaniom.
Jako senator służę obywatelom i obywatelkom Delaware, ale także konstytucji i narodowi. George Washington nazywał Senat instytucją „chłodzącą”, która ma w zamyśle działać poza bieżącymi, doraźnymi politycznymi interesami. Dokumenty założycielskie Stanów Zjednoczonych zalecają amerykańskim senatorom dalekowzroczne spojrzenie zarówno na sprawy krajowe, jak i międzynarodowe; rozpatrywanie każdej sprawy z mądrością i inteligencją, jakie wnosimy do obrad zbiorowo i indywidualnie; ochronę mniejszości przed destrukcyjnymi zakusami większości; oraz uważne obserwowanie prezydenta lub prezydentki, którzy sięgną poza granice swojej władzy.
.Senat został pomyślany do roli niezależnego, tonującego organu, a pełnienie tej funkcji jest solennym obowiązkiem i odpowiedzialnością wykraczającą poza partyjne spory danej chwili czy dekady.
Joe Biden
Fragment autobiografii Joe Bidena „Spełniając obietnice” (wyd. Znak, Kraków 2021). Tłumaczenie: Agnieszka Sobolewska, Marcin Sieduszewski. Premiera książki 24 marca 2021 r.