Prof. Jacek KORONACKI: Wojna na Ukrainie, czyli imperium amerykańskie na rozstaju dróg

Wojna na Ukrainie, czyli imperium amerykańskie na rozstaju dróg

Photo of Prof. Jacek KORONACKI

Prof. Jacek KORONACKI

Profesor nauk technicznych, doktor habilitowany nauk matematycznych, były długoletni dyrektor Instytutu Podstaw Informatyki PAN. W ostatnich latach zajmował się analizą molekularnych danych biologicznych.

Ryc. Fabien CLAIREFOND

zobacz inne teksty Autora

Dziś na myśl przychodzi „hasło założycielskie” Paktu Północnoatlantyckiego, które w roku 1949 wygłosił jego pierwszy sekretarz generalny lord Hastings Lionel Ismay: Keep Russians out, Americans in and Germans down („utrzymać Rosjan poza, Amerykanów wewnątrz, a Niemców w ryzach” – pisze prof. Jacek KORONACKI

Niniejszy tekst, co już zaznaczam w tytule, nie ma dotyczyć Ukrainy, jej prawa do samostanowienia, do własnej tożsamości – do dokonywania suwerennych wyborów politycznych oraz posiadania i rozwijania własnego dorobku kulturalnego. Tych praw odmawia jej Rosja, która dokonała 24 lutego 2022 roku zbrodniczej napaści na całe państwo ukraińskie, i tylko bohaterska oraz doskonale prowadzona obrona własnej ojczyzny przez Ukraińców sprawiła, iż dziś wojna toczy się „tylko” w regionie Donbasu, jakkolwiek rosyjskie bombardowania zagrażają najbardziej cennym zabytkom kultury również na zachodzie kraju (dogłębne studium tego ostatniego problemu dał ostatnio na łamach „Wszystko co Najważniejsze” prof. Michał Kleiber [LINK]). Celem tego teksty nie jest też analiza barbarzyństwa rosyjskiego – jego źródeł, jego historii, także na Ukrainie za rządów Stalina, czy jego obecnych objawów – lecz próba odpowiedzenia na pytanie o USA w kontekście toczącej się wojny.

Spójrzmy najpierw na samą Amerykę. Kto przygląda się Stanom Zjednoczonym choćby i pobieżnie, nie może mieć wątpliwości, iż naród amerykański znajduje się w głębokim kryzysie społeczno-ekonomicznym oraz instytucjonalnym. W ostatnich latach powstało wiele książek szeroko i pod różnymi kątami ten fakt opisujących. Tu przywołam tylko tak renomowanych autorów, jak George Friedman (książka z roku 2020), Yuval Levin (książki z lat 2016 i 2020), Charles Murray (2012 i 2015) czy Rod Dreher (2017 i 2020). Przytoczone tam dane oraz diagnozy innych znawców problemu mówią, że Ameryka w jej obecnym kształcie nie może dłużej trwać.

W ciągu kilku minionych dekad społeczeństwo amerykańskie uległo rozpadowi na jakby dwa kraje – pierwszy, obejmujący dorzecze Missisipi z Teksasem i częścią Południa na wschód od Teksasu, oraz drugi, obejmujący pozostałe stany USA. Pierwszy, zamieszkany w większości przez nieuleczalny ciemnogród (irredeemable deplorables według Hillary Clinton), i drugi, którego większość – merytokracja wykształcona na najlepszych uczelniach i jej akolici – nie odwołuje się już do własnej tradycji narodowej oraz straciła zdolność promieniowania dobrymi wzorcami na resztę społeczeństwa. Innymi słowy, merytokracja straciła walor bycia elitą kulturalną przewodzącą narodowi.

W drugiej połowie XX wieku zaczęła się w Ameryce swego rodzaju deindustrializacja zakładów przemysłu stalowego i węglowego, ale także innych zakładów produkcyjnych. Nieomal zrujnowała gospodarkę Środkowego Zachodu i Nowej Anglii. W latach 80. XX w. przyspieszenia zaczęła nabierać praktyka tzw. outsourcingu. Wielkie korporacje przenosiły coraz więcej prac za ocean, do Azji. Amerykanie – od warstwy pracowników fizycznych po część obywateli z klasy średniej – tracili pracę w swoich zawodach. Duża część klasy średniej i warstwy niższe zostały skazane na stagnację albo raczej względne zubożenie – razem z traconymi stanowiskami pracy znikały też związane z nimi płace. Wielki biznes wyrzucił duży segment amerykańskiego społeczeństwa poza obszar zdrowego rozwoju przemysłowego, od przemysłu stalowego po elektroniczny i informatyczny.

Krótko mówiąc, w obydwu wymienionych obszarach kraju, zbyt duża część amerykańskiego społeczeństwa straciła poczucie bezpieczeństwa – stabilnego i godnego życia w kiedyś własnym, a dziś według niej właściwie obcym państwie. I wszędzie, ale zwłaszcza tam, gdzie deindustrializacja zebrała największe żniwo, widoczny segment biedniejszej części białej populacji dotknęła moralna degeneracja (problemy populacji czarnoskórej są jeszcze większe, mają inną i dłuższą historię).

Chociaż może trudno w to uwierzyć czytelnikowi polskiemu, rząd amerykański uległ nadmiernemu rozrostowi, zbyt wiele jest agend kontrolujących przedsiębiorców i życie społeczne (gdy mówić o biznesie, jedynie wielkie korporacje mają dość pieniędzy, by sobie ze wspomnianymi kontrolami łatwo poradzić). Wiele agend rządowych odpowiada za to samo, jedna nie wie, co robi druga, żadna nie widzi całości. Na samej górze tych agend są prezydent i Kongres. I tu także nie jest lepiej. Prezydent z łatwością przejmuje część kompetencji Kongresu, którego rola coraz częściej ogranicza się do międzypartyjnych sporów, o podłożu raczej ideologicznym niż merytorycznym, niemających nic wspólnego z wypracowywaniem ustaw służących dobru całego społeczeństwa. Coraz większa część społeczeństwa widzi, że rząd – wszystkie jego gałęzie – nie reprezentuje jej interesów. Widzi, że rząd lekceważy i gwałci amerykańską tradycję społeczną i amerykańskie dziedzictwo, w tym dziedzictwo samorządności. Wie też, że rządzenie nabrało charakteru inżynierii społecznej.

Dziś Stany Zjednoczone są światowym hegemonem wojskowym, ale też przecież doświadczają poważnego kryzysu gospodarczego. Wiemy o nim zbyt wiele, by się nad tym rozwodzić. Rzecz jasna, zatwierdzona już pomoc amerykańska dla Ukrainy, której łączna wartość ma wynieść około 54 miliardy dolarów, nie jest sumą przekraczającą zdolności budżetu rządu federalnego USA – to zaledwie około 1 proc. tego budżetu. Przy tym rokroczne obciążenie budżetu będzie w istocie kilkukrotnie mniejsze, jako że pomoc będzie rozłożona na kilka lat. Tymczasem np. budżet na obronę kraju ma w tym roku wynieść 750 miliardów dolarów.

Ale społeczeństwo zwykle inaczej spogląda na wydatki państwa. Dowiaduje się, że pomoc federalna na budowę i naprawę dróg wyniosła w USA w zeszłym roku 43 miliardy dolarów, a pomoc dla biednych na ochronę zdrowia wyniosła 56 miliardów. Są to wielkości porównywalne z sumaryczną wartością pomocy dla Ukrainy, co w kraju z inflacją wyższą niż 8 proc. oraz długiem federalnym przekraczającym 28 bilionów dolarów może budzić społeczne emocje. Podobnie opór może budzić zwiększenie i tak już ogromnych środków na obronę w roku przyszłym – prezydent Biden proponuje, by wydatki te przekroczyły 800 miliardów dolarów (9 państw – Chiny, Indie, Zjednoczone Królestwo, Rosja, Francja, Niemcy, Arabia Saudyjska, Japonia i Południowa Korea – wydały na obronę w roku 2021 łącznie 777 miliardów dolarów). Niezależnie od tego zrozumiałą frustrację budzi dopuszczenie przez demokratyczną administrację do nielegalnej imigracji z Meksyku.

Poważna część społeczeństwa amerykańskiego nie zapomniała haseł America First („po pierwsze Ameryka”) oraz Make America Great Again („uczyńmy Amerykę na powrót wspaniałą”, w domyśle, „dla nas, Amerykanów”). Ta część – co zgoła naturalne – chce poprawy jej losu, zajęcia się przez Amerykę jej własnym dobrostanem i nie jest zainteresowana tym, by jej ojczyzna była strażnikiem ładu światowego.

Polityka zagraniczna USA to sfera zupełnie inna. Zacznijmy od tego, iż od początku XXI wieku było jasne, że rozpoczęły się dekady wielkich zmian w układzie sił na świecie. Trwały i szykowały się nowe konflikty regionalne, widać było, że będą się zmieniać płynne porozumienia i powstawać konflikty między państwami dążącymi do kontrolowania danego regionu – Bliskiego Wschodu, Azji Południowej czy Afryki. Niewykluczone stały się otwarte, zbrojne konflikty między USA a Chinami oraz Chinami i ich bliższymi oraz dalszymi sąsiadami. Od początku wieku jasne było, że o wpływy w państwach Międzymorza starają się Niemcy i Rosja oraz że Niemcy dążą do takiego porozumienia z Rosją, które zmieni polityczny kształt Europy. Obydwa te kraje stawiały na wyjście USA z Europy. Było oczywistością, że według Rosji nie tylko Białoruś, ale i uzależniona od niej Ukraina mają być częścią jej strefy buforowej i stanowić dla niej kordon sanitarny, odgradzający ją od państw zdaniem Kremla wrogich. Była na to zgoda Niemiec. Polsce Niemcy wyznaczyły rolę wasala – za zgodą i we współpracy z Rosją. A jak na przyszłość Ukrainy zapatrywały się Stany Zjednoczone?

Nie można zaprzeczyć, że w latach 90. XX w. USA rozpoczęły grę „kartą NATO” w swoich targach z Rosją. Jednocześnie to prawda, że NATO jest paktem obronnym i że każde państwo może do paktu dołączyć, jeśli zechce, spełni pewne warunki oraz zgodę wyrażą państwa członkowskie. To prawda, że takie prawo ma też Ukraina. Rosja nie miała prawa tego zabronić, ale mogła zagrozić wojną, co czyniła właściwie od przemówienia Putina w Monachium w roku 2007.

Dobrze dziś wiadomo, że USA miały wpływ na wydarzenia na Ukrainie na przełomie 2013 i 2014 roku. Na pewno Amerykanie na Ukrainie wzmacniali dążenie do uniezależnienia się od Rosji, ale z drugiej strony zdawali się nie wykluczać zgody na tak czy inaczej rozumianą „finlandyzację” Ukrainy. Jednocześnie trwały szkolenia sił ukraińskich i wedle wszelkiego prawdopodobieństwa Amerykanie na różne sposoby przygotowywali Ukraińców na wypadek jakiegoś ataku ze strony rosyjskiej. Bezpośrednio po 24 lutego br. nie było jednak jasne, jaka będzie reakcja Amerykanów na inwazję Rosji.

I oto dziś na myśl przychodzi „hasło założycielskie” Paktu Północnoatlantyckiego, które w roku 1949 wygłosił jego pierwszy sekretarz generalny lord Hastings Lionel Ismay: Keep Russians out, Americans in and Germans down („utrzymać Rosjan poza, Amerykanów wewnątrz, a Niemców w ryzach”). Innymi słowy, odnosząc hasło lorda do dnia dzisiejszego, możemy powiedzieć: Rosjanie bez wpływów w Europie – dodajmy, że jak najbardziej osłabieni – Amerykanie z głosem w Europie decydującym i Niemcami im podporządkowanymi. Ale to przede wszystkim z Berlinem – nigdy z Brukselą i dziś jeszcze nie z Paryżem – będą USA rozmawiać o przyszłości Europy. Czy będą rozmawiać z Warszawą, której nigdy nie ufali i którą jedynie manipulowali, nie wiem. Rosjanie ewidentnie przelicytowali i zapłacą za to m.in. znaczącym przedłużeniem ich granicy z państwami NATO. Amerykanie przekreślili plany niepisanego paktu niemiecko-rosyjskiego i niejako automatycznie zdecydowali się na odbudowę swej dominującej roli w Europie, podobną do tej z okresu zimnej wojny. Czy na długo?

Pomijając kwestię koniecznej obrony przed wyzwaniem niesionym przez Chiny, można powiedzieć, że Stany Zjednoczone znalazły się na rozstaju dróg – muszą albo zająć się sobą i swoim własnym dobrostanem, albo powrócić do dominacji w Europie. Wyborowi drugiej drogi sprzeciwiać się oczywiście będą Niemcy i Francja, które być może wrócą do w istocie starych planów Adenauera i de Gaulle’a budowy Europy bez USA i w pewnym porozumieniu z Rosją, mimo że osłabioną wojną z Ukrainą. I wydaje mi się, że Ameryka, która co prawda jest w stanie prowadzić wojny na wielu frontach, będzie musiała ograniczyć swe militarne wysiłki jedynie do obrony koniecznej, jeśli zechce odbudować ład wewnętrzny u siebie samej. Jeśli zatem zajmie się tą odbudową, to kosztem rezygnacji z posuwania się drogą drugą.

.Wydaje mi się również, że w nieodległej przyszłości Ameryka wybierze pierwszą z wymienionych dróg, zmuszona do tego własnym kryzysem wewnętrznym. Na razie siłą decydującą w NATO pozostaną oczywiście USA, ale coraz większy udział zbrojny i decyzyjny będą mieć Francja i Niemcy (być może aż do… likwidacji NATO w dalszej przyszłości).

Jacek Koronacki

Materiał chroniony prawem autorskim. Dalsze rozpowszechnianie wyłącznie za zgodą wydawcy. 2 czerwca 2022
Fot. Jonathan ERNST / Reuters / Forum