
Moje spotkania z Marine Le Pen
Marine Le Pen nie przeczytała w życiu ani jednej książki, nie pracowała, nic nie rozumiała z ekonomii, interesowały ją tylko jej koty i rośliny, była sklepikarką, która kierowała partią jak sklepem spożywczym. Dodatkowo była niezwykle nieufna – publikujemy fragmenty książki „Francja nie powiedziała jeszcze ostatniego słowa” Erica ZEMMOURA, która została wydana przez Wydawnictwo „Wszystko co Najważniejsze”. Zakup w Sklepie Idei [LINK].
.Skontaktował się ze mną jeden ze współpracowników Marine Le Pen. Spotkałem się z nią w 7. dzielnicy Paryża w wytwornym mieszkaniu należącym do naszego wspólnego znajomego, który po przywitaniu się wyszedł, zostawiając nas samych. Marine Le Pen kulała. Nabawiła się kontuzji, pracując we własnym ogródku. Wyjęła duże i grube etui, do którego schowała nasze telefony. Śmiejąc się, wyznała: „Tak zrobił Bayrou, gdy rozmawialiśmy o ordynacji proporcjonalnej”. Wyciągnęła zesztywniałą nogę na kanapie, na której usiadła. Od razu przeszła do rzeczy: „Chcę, żebyś wiedział, że nigdy z tobą nie zagram poniżej pasa. To nie w moim stylu. Nigdy niczego nie powiem na temat ciebie i twojego życia prywatnego. Mimo wszystko należymy do tej samej rodziny politycznej”. Nie wiedziałem, co odpowiedzieć na takie dictum. Czy był to przejaw szczerości, czy może jednak hipokryzji? Prawdomówności czy samooskarżenia?
Wolałem wierzyć w jej dobre intencje. Od dawna kieruję się dewizą kardynała Retza: „Częściej dajemy się oszukać nieufnością niż zaufaniem”. Więc tym gorzej dla mnie, jeśli zgrzeszyłem naiwnością. Le Pen ciągnęła dalej: „Wiem, co chcesz zrobić. Wystartować w prawyborach Republikanów, aby zostać ich kandydatem. Ale oni ci nie pozwolą. Za dużo szmalu jest w grze”.
.Uśmiechnąłem się. Odpowiedziałem, że nie mam takiego zamiaru, nawet jeśli paru znajomych radziło mi, żebym tak zrobił. Wyglądała na mocno zdziwioną, tak bardzo musiała bowiem ufać swoim informatorom. Kilka dni wcześniej dowiedziała się, że sondaże dają jej 48 proc. w drugiej turze z Emmanuelem Macronem. Świetny wynik, który dostarczył jej tyle radości, że wciąż można było wyczytać ją z jej twarzy mimo bólu przy każdym ruchu nogą. Podałem w wątpliwość wiarygodność sondaży, przypominając jej, że te publikowane na rok przed wyborami zawsze rozmijały się z rzeczywistym wynikiem. W 2016 roku na zwycięzcę typowany był Juppé, w 2011 Strauss-Kahn, w 2001 Jospin, w 1994 Balladur. I mógłbym tak cofnąć się aż do de Gaulle’a!
Mój wywód ją rozdrażnił, zwłaszcza gdy zasugerowałem, że system ma interes w tym, żeby ona przeszła do drugiej tury. Odparowała, że nie ma żadnego systemu. Jak widać, Marine wierzy sondażom, szczególnie gdy są po jej myśli…
Zmieniła ton. Powiedziała, że dużo stracę, kandydując. Że życie polityka to piekło. Po czym, jakby chciała mi to powiedzieć w zaufaniu, szepnęła: „Patrz na mnie, jestem sama, nie mam już życia prywatnego”. Wzruszyła mnie. Chciałem jej okazać odrobinę współczucia, ale ona kontynuowała: „Wiem, że mną gardzisz”.
Nie chciała słuchać moich zaprzeczeń. Ciągnęła dalej w tonie spowiedzi: „Ja też po mojej debacie z Macronem myślałam, że się już nie podniosę. Chciałam z tym wszystkim skończyć… Ty też mnie nie oszczędziłeś…”.
W końcu doszedłem do głosu: „Przepraszam cię, ale naprawdę bardzo źle wtedy wypadłaś. Wszystkich nas poniżyłaś. Skoro jesteśmy jedną rodziną, to gdy siostra odstawia taki numer, ja jej to wytykam”. Z bólem serca przytaknęła. Po czym bez chwili zastanowienia dodała: „Éric, zrobisz 3 proc., nie przeszkodzisz mi przejść do drugiej tury, ale przeszkodzisz mi wygrać w pierwszej”. Nie zwracając uwagi na jej niesamowitą, graniczącą z arogancją pewność siebie, odniosłem się jedynie do meritum: „Mitterrand w 1981 czy Chirac w 1995 roku nie wygrali pierwszej tury, ale nie przeszkodziło im to w wygraniu wyborów. Szczerze, nie sądzę, żebyś była w stanie wygrać. Myślę nawet, że jesteś jedyną szansą dla Macrona, żeby to on wygrał. Głosowanie na ciebie to głosowanie na Macrona. W każdym razie on to wie i robi wszystko, żebyś miała jak największe poparcie w sondażach”.
.Marine mówiła dalej, jakby nie usłyszała, co właśnie powiedziałem: „Sądzę, że nie powinniśmy się dzielić. Trzeba załagodzić temat. Ludzie się boją. Francuzi są lękliwi, a ty za bardzo dzielisz”. Przyznałem, że to poważny problem. Ale że moja recepta jest inna: „Pomyliły ci się epoki. Nie jesteśmy w 1988 roku. Będąc w centrum, nie wygra się wyborów. Ludzie oczekują stanowczości i przekonań. A wręcz radykalizmu”. Spojrzała mi głęboko w oczy, jakby chciała z nich wyczytać, co myślę: „Jesteś ideologiem. W polityce trzeba kochać ludzi”. Odpowiedziałem jej na to: „Kocham idee i prowadzę batalię na idee, jakiej nikt w naszym obozie nie prowadzi. Ale nie jestem ideologiem, przeciwnie, zawsze wychodzę od opisu rzeczywistości. A poza tym naprawdę sądzisz, że de Gaulle kochał ludzi? Kochał Francję, nie Francuzów. A ty kochasz ludzi? Szczerze ci powiem, że nie bardzo to widać”.
Rozmowę zakończyliśmy bez animozji. „Wiedziałam, że cię nie przekonam”, westchnęła. Powoli wstała i, kulejąc, podeszła do drzwi. Na odchodnym rzuciła: „Wyjdę pierwsza”.
.Temat, który jak sądziła, zamknęła, jest wciąż otwarty. Moje wątpliwości i znaki zapytania pozostają. Nie daję się ponieść emocjom. Wciąż bardzo negatywnie oceniam potencjalnych kandydatów, gdyż żaden z nich nie nadaje się na prezydenta. Mam wrażenie, że politycy nie mają świadomości powagi sytuacji. Stoimy w obliczu śmierci Francji, jaką znamy. A już przecież zniknęła na dobre Francja lat 60. i 70. ubiegłego stulecia. Wystarczy obejrzeć filmy z tamtych lat, by się o tym przekonać. „Wielkie zastąpienie” nie jest ani mitem, ani teorią spiskową. To proces, który nieodwołalnie już się zaczął. Kwestia tożsamości czyni mniej ważnymi wszystkie pozostałe, nawet tak istotne jak szkolnictwo, przemysł, zabezpieczenie społeczne obywateli czy miejsce Francji w świecie. Jestem pewien, że żaden z kandydatów – nawet Marine Le Pen – nie odważy się zbudować wokół zagadnień tożsamościowych i cywilizacyjnych swojej kampanii. Będą mówić o bezpieczeństwie, suwerenności, niezależności, relokalizacjach. Marine Le Pen już mówi jak Emmanuel Macron, który mówi jak Marine Le Pen. Tylko Jean-Luc Mélenchon ma odwagę poruszać te kwestie, ale w innym celu. Jemu chodzi o gloryfikowanie Francji przemieszanej kulturowo i „skreolizowanej” – to jego nowe słowo fetysz, zapożyczone od poety Édouarda Glissanta (nb. kto dziś pamięta, że na początku Kreolami określano białych mieszkańców wysp Ameryki Łacińskiej skolonizowanych przez Francję). Kreolizacja, przemieszanie ras służą jedynie za przykrywkę dużo prostszej operacji, a mianowicie „islamizacji”, czyli nieuniknionego wprowadzenia Francji – ziemi o dwutysiącletnich tradycjach chrześcijańskich – do wspólnoty islamu, która kryje się pod pojęciem umma. Czyli to, co stało się udziałem cesarstwa wschodniorzymskiego tysiąc lat temu, Egiptu – pięćset lat temu, greckiej Anatolii – sto lat temu, Kosowa – kilkadziesiąt lat temu.
Na całą naszą nieodległą przeszłość – imigrację, przestępczość, terroryzm – powinniśmy patrzeć w tym historycznym świetle: według egzegetów Koranu świat dzieli się na obozy zwane dar al-islam i dar al-harb. Obóz, w którym islam jest panem, oraz obóz, któremu należy wypowiedzieć wojnę. Wszystko – kradzieże, gwałty, morderstwa – sprzyja przesuwaniu się Francji z dar al-harb do dar al-islam. Gdy ta wielka wędrówka się dopełni, nasz kraj w końcu zazna spokoju, „spokoju w uległości” (oba słowa wiążą się semantycznie ze słowem islam). Ale Marine Le Pen, podobnie zresztą jak Emmanuel Macron i Jean-Luc Mélenchon, uważa, że „islam nie jest nie do pogodzenia z republiką” oraz że „wielkie zastąpienie nie istnieje”.
Cóż znaczą wobec takiego wyzwania moje nastroje, wątpliwości, uzasadnione znaki zapytania?
* * *
.Nie widzieliśmy się od wyborów prezydenckich. Umówiliśmy się w restauracji tajlandzkiej przy boulevard de la Tour-Maubourg. Nicolas Dupont-Aignan lubi dyskretne miejsca, z dala od szlaków uczęszczanych przez paryski światek medialno-polityczny. Opowiada mi o kilku dniach, które wywaliły jego życie do góry nogami, gdy odważył się na największą transgresję: sojusz z Le Pen, tym diabłem, który przerażał całą prawicę od czterdziestu lat. Jest dumny ze swojej strategii politycznej: „Rozumiesz, trzeba robić tak jak Mitterrand w 1972 roku. Nie liczył się wtedy wcale, w 1969 roku socjaliści zrobili 5 proc. w wyborach prezydenckich. Partia Komunistyczna miała 20 proc., dokładnie tyle, ile ma dziś Front Narodowy. Trzeba połączyć siły, żeby odebrać mu wyborców. Pamiętasz, Mitterrand mówił, że zabierze 60 proc. wyborców komunistom, i mu się udało”.
Oczy mu błyszczą za grubymi szkłami okularów. Zapomina, że przyszliśmy tu na obiad. Wszystko zrozumiałem, nie potrzebuję więcej wyjaśnień: Dupont-Aignan przywdział garnitur i kapelusz Mitterranda.
Nie potrafię ukryć drwiącego uśmiechu, którego on w swoim zapale nie zauważa. Powtórzył niemal słowo w słowo to, co kiedyś sam mu mówiłem w rozmowie telefonicznej, aby zachęcić go do kandydowania w wyborach. Wraz z Patrickiem Buissonem byliśmy wówczas jednymi z niewielu osób, które namawiały go do przekroczenia Rubikonu. Wszyscy jesteśmy tacy sami. Kiedy jakiś pomysł czy argument nam się podoba, bez najmniejszego wstydu czynimy go swoim, zapominając wręcz, skąd go wzięliśmy. Mój stary znajomy Philippe de Saint-Robert opowiadał mi raz, jak pewnego dnia Chirac wezwał go do swojego ogromnego gabinetu w paryskim ratuszu, aby przeczytać mu niektóre fragmenty książki, z której lektury był dumny…, a którą Saint-Robert znał bardzo dobrze, bo był jej ghostwriterem…
Sojusz ze skrajną prawicą do łatwych nie należał. Nicolas nie przestawał opowiadać o „wadach” i „ograniczeniach” nowej sojuszniczki. Marine Le Pen nie przeczytała w życiu ani jednej książki, nie pracowała, nic nie rozumiała z ekonomii, interesowały ją tylko jej koty i rośliny, była sklepikarką, która kierowała partią jak sklepem spożywczym. Dodatkowo była niezwykle nieufna. Jej katastrofalna debata telewizyjna z Macronem przed drugą turą ukazała oczom całej Francji to, co dotąd szeptali między sobą wyłącznie najbardziej wtajemniczeni. „Przyniosła nam wstyd” – powtarzali nazajutrz wszyscy patrioci.
.Dupont-Aignan niestrudzenie opisuje mi ciepłe powitanie, jakie zarezerwowali dla niego działacze Frontu Narodowego. Odpowiedziałem mu, że wcale mnie to nie dziwi. Sam spotykam ich wielu na prowincji, gdy jeżdżę promować swoje książki. To w większości dobrzy ludzie i dobrzy Francuzi, niższe klasy społeczne porzucone na pastwę losu, pogardzane przez media i elity kulturalne, mieszanka dwóch socjologii politycznych tamtych lat: socjologii Partii Komunistycznej i dawnego rpr, robotnicy, pracownicy najemni, samozatrudnieni, drobni handlarze, właściciele małych firm, mali rolnicy, niegdysiejsi przeciwnicy w walce klas dziś zjednoczeni tym samym beznadziejnym losem, zmiażdżeni przez globalizację.
Oczy zachodzą mu łzami. Nicolas jest sentymentalistą o czułym sercu, który za wszelką cenę pragnie być kochany. Znam go od lat. Swego czasu jeździliśmy na wakacje do tych samych miejscowości wypoczynkowych. Nasze dzieci są rówieśnikami. Był bardzo troskliwym ojcem. Jest człowiekiem niesamowicie miłym, dającym się łatwo podpuszczać.
To właśnie w trakcie jednego z urlopów nad Morzem Śródziemnym zaproponował mi, abym dołączył do jego listy w wyborach do europarlamentu w 2014 roku.
Dziś jednak rozmawiamy już o wyborach do europarlamentu w 2019 i wyborach prezydenckich w 2022 roku. Mówi, że musimy wytrzymać, „system” jest skazany na porażkę. To tylko kwestia czasu. Nie może mu wyjść z głowy przykład Émile’a Olliviera, tego wybitnego republikanina, który przyłączył się do Napoleona III w 1869 roku, w przededniu klęski 1870 roku w wojnie z Prusami, i który spędził resztę swojego długiego życia na usprawiedliwianiu się w niekończących się wspomnieniach. Przede wszystkim nie być jak Émile Ollivier…
Mówi mi, że powinienem spróbować, mógłbym być także kandydatem na prezydenta. Rzuca od niechcenia: „Jeśli będziesz miał lepszą pozycję niż ja, chętnie usunę się w cień. Dla mnie najważniejsze jest nasze zwycięstwo”. Widzę w jego oczach, że nie wierzy w ani jedno słowo, które właśnie wypowiedział. Mówi coś odwrotnego do tego, co myśli. Dla niego liczy się tylko jedno: być kandydatem, nawet jeśli „my” mielibyśmy przegrać.
Płaci rachunek. Składa fakturę na cztery i wraz z potwierdzeniem transakcji kartą wkłada starannie do portfela.
„Zwracam dużą uwagę na to, aby na każdy wydatek mieć pokrycie. Oni są gotowi do wszystkiego, byle tylko się mnie pozbyć”. Jego wzrok nagle niknie gdzieś za grubymi szkłami okularów.
* * *
.Czeka na mnie w głębi sali. Nie chowa się, ale jest dyskretna. Jest bywalczynią tej restauracji za Łukiem Triumfalnym. L’Aventure, miejsce z historią. Jej ojciec tu onegdaj przychodził. Podobno Dominique Strauss-Kahn przyprowadzał tu swoje zdobycze. Marine Le Pen wystukuje coś na ekranie swojego telefonu, zaciągając się nerwowo papierosem elektronicznym. Jest ubrana surowo, w spodnie i w żakiet. Buty na wysokim obcasie są jedynym ukłonem w stronę kobiecego szyku.
Uśmiecha się do mnie, nadstawiając policzek do rytualnego pocałunku. Nie widzieliśmy się od kampanii prezydenckiej w zeszłym roku. Jej znajomi powiedzieli mi, że nie podobały się jej moje ostre komentarze po słynnej debacie z Macronem przed drugą turą. Rozmawiamy chwilę o niczym, jakbyśmy chcieli pokazać, że wszystko, jeśli nie zostało wybaczone, to przynajmniej poszło w niepamięć. Pogoda fatalna, dzieci dorastają, zdrowie ojca szwankuje… Wkrótce brakuje nam tematów. Mnie nie pasjonują koty i rośliny. Na szczęście jest Macron. Możemy jednym głosem powiedzieć, co o nim myślimy.
Ona jako pierwsza rzuca temat wyborów do europarlamentu. Proponuje mi trzecie miejsce na liście Zjednoczenia Narodowego. Wiem, że obiecała już to miejsce Thierry’emu Marianiemu. Udaje, że nie wie, iż jej dwaj bliscy współpracownicy Sébastien Chenu i Philippe Olivier od tygodni próbują mnie skłonić do zgody na start z pierwszego miejsca. Wiele razy zapewniali mnie, że przekonają „Marine”. Wyglądali na pewnych tego, co mówią. Nie zniechęcałem ich. Odpowiadam Le Pen, że trzecie miejsce mnie nie interesuje. Ona na to, że aktyw nie zrozumie tego, iż wstawia na jedynkę kogoś spoza partii.
Dodaje, że znalazła kogoś wyjątkowego, młodego faceta, bardzo uzdolnionego. Będzie to niespodzianka. Śmiejąc się przebiegle, mówi, że zawsze będzie go wspierała. A poza tym jedynka na liście to żadna synekura, jest się odpowiedzialnym swoim własnym majątkiem, trzeba odpowiadać co rano na absurdalne pytania dziennikarzy. Przez chwilę przedrzeźnia manierę dziennikarzy radiowych. Wybuchamy śmiechem. Ona udaje, że nie rozumie moich oporów, a ja, że nie rozumiem jej motywacji. Liczy się tylko partia! Kładąc dłoń na sercu, mówi z udawaną szczerością: „Chcę tylko, żebyś mógł bronić swoich idei, i zapewnić ci komfort materialny przez pięć lat!”. Dorzuca, że europarlamentarzyści są sowicie opłacani. Lepiej niż francuscy deputowani! Odpowiadam jej, że mam za co żyć i głosić moje poglądy. Po czym dorzucam: „Mój start z twojego ugrupowania miałby sens, gdybyśmy przekroczyli typowy dla Frontu próg. Gdybyśmy osiągnęli 30 proc., moglibyśmy wstrząsnąć francuską sceną polityczną. Jeśli miałby to być wynik jak zawsze, to do niczego ci potrzebny nie jestem”.
.Wybrała. Nawet się nie zawahała. Paul-Marie Coûteaux namawiał mnie, żebym wystawił niezależną listę: „Przynajmniej zasiałbyś niepokój u Marine i zmusił ją, aby dała ci jedynkę”. Odmówiłem. Nie miałem ochoty pakować się w wybory prezydenckie dla ubogich. Polityka to nie mój zawód. Bronię idei i przekonań, nie stołków. „Niezręczności na wpół sprawnych”, jak mawiał Mauriac, mnie nie bawią. Polityka powinna być sposobem na kontynuację historii Francji. Może się to wydać górnolotne, ale ja wolę górnolotność od miałkości partyjnych wojenek podjazdowych. Zostawiam Marine z jej decyzjami.
Dopiliśmy kawę. Marine wstała, złożyła mi na policzku niewymuszony pocałunek i wyszła z restauracji. Kierowca już na nią czekał. Zanim wsiadła do samochodu, powiedziała: „Nie zapomnij mi dać odpowiedzi zaraz po świętach. Na początku stycznia muszę podać do wiadomości, kto jest jedynką”.
Tak czy siak, znała moją odpowiedź. Samochód ruszył, zagłębiając się w puste ulice miasta.
Eric Zemmour
Fragmenty książki „Francja nie powiedziała ostatniego słowa”, wyd. „Wszystko co Najważniejsze” [W PROMOCJI POD LINKIEM >>> [LINK].
