
Zamknięci w domach może… będziemy mieć więcej dzieci!?
W tych niesamowicie niepewnych czasach – ekonomicznie i zdrowotnie – decyzja o dziecku będzie jedną z ostatnich rzeczy, która znajdzie swoje miejsce w głowach młodych – pisze Jakub SAWULSKI
Pojawiły się komentarze sugerujące, że obecna sytuacja może skutkować boomem demograficznym podobnym do tego, który miał miejsce w czasie stanu wojennego. Czy tak się stanie? Nie sądzę. Ale po kolei.
Boom stanu wojennego – czy rzeczywiście?
.Zacznijmy od tego, czy faktycznie stan wojenny wywołał boom demograficzny. Wskaźnik dzietności w latach 1982–84 (stan wojenny trwał od grudnia ’81 do lipca ’83) był minimalnie wyższy niż przed tym okresem i po nim. Wynosił 2,3–2,4, podczas gdy wcześniej i później było to około 2,2–2,3. Gdyby przyjąć, że bez stanu wojennego dzietność byłaby taka sama jak w kilku wcześniejszych latach, to urodziłoby się około 100 tys. dzieci mniej. To 5 proc. wszystkich urodzeń w latach 1982–84.
Słynny boom demograficzny wywołany stanem wojennym to więc historyjka trochę na wyrost. Owszem, dzieci rodziło się wówczas dużo, ale głównie dlatego, że kobiet w wieku rozrodczym było wówczas więcej niż teraz, a do tego każda z nich miała średnio ponad dwoje dzieci. W samym stanie wojennym ten wskaźnik tylko minimalnie się podniósł.
Czy teraz też coś drgnie?
.Czy teraz też jest szansa, że dzietność w Polsce drgnie – skoro mamy sytuację, która jakoś przypomina stan wojenny (zachowując odpowiednie proporcje)?
Musimy mieć na uwadze, że w porównaniu z czasami PRL-u zupełnie zmienił się model podejmowania decyzji o posiadaniu dziecka. Od 1997 roku wskaźnik dzietności w Polsce każdego roku jest niższy niż 1,5. Były lata, w których wynosił nawet 1,2. Dzietność zazwyczaj spada wraz z bogaceniem się społeczeństwa i tego doświadczyliśmy także w Polsce. To paradoks – im bardziej nas stać na dzieci, tym mamy ich mniej.
Wraz z bogaceniem się zmienia się ścieżka życia młodych ludzi. Prawie połowa młodych idzie na studia. Kobiety aktywnie uczestniczą w rynku pracy. Młodzi podróżują, chodzą do restauracji, zapisują się do klubów fitness. Rośnie wiedza o seksualności, w tym antykoncepcji. To wszystko składa się na to, że dzieci mamy później, a ostatecznie mamy ich też mniej. Dzisiaj mediana wieku kobiet rodzących pierwsze dziecko wynosi 28 lat. W czasie stanu wojennego były to 23 lata.
Prędzej spadnie, niż wzrośnie
.No ale skoro możliwość korzystania z uciech życia – wspomnianych przeze mnie podróży, restauracji czy siłowni – jest dziś bardzo ograniczona, to może jednak młodzi chętniej zdecydują się na dziecko? Poniżej trzy argumenty za tym, że tak się nie stanie.
Po pierwsze, w literaturze naukowej wskazuje się, że różnego rodzaju negatywne wydarzenia – na przykład klęski żywiołowe – obniżają liczbę urodzeń 9 miesięcy później. Dotyczy to także epidemii. Tak było w 2002 roku przy okazji epidemii wirusa SARS w Hongkongu oraz w 2015 roku, gdy Brazylia zmagała się z wirusem Zika. Takie zjawisko zaobserwowano także w wielu państwach w związku z grypą hiszpanką w 1918 roku.
Po drugie, najbliższe miesiące (oby nie lata) będą charakteryzowały się ogromną niepewnością w gospodarce. Negatywne zjawiska na rynku pracy dotkną w szczególności młodych – to my znacznie częściej niż starsze pokolenia pracujemy na umowach czasowych (cywilnoprawnych albo o pracę na czas określony). To także my relatywnie częściej pracujemy w sektorach najsilniej dotkniętych restrykcjami – np. gastronomii czy sklepach odzieżowych.
To młodzi będą tracili pracę w pierwszej kolejności, a brak bezpieczeństwa ekonomicznego nie ułatwi im decyzji o posiadaniu dziecka.
W najgorszej sytuacji znajdą się osoby rozpoczynające karierę zawodową. Badania naukowe wskazują, że wejście na rynek pracy w czasie recesji ma negatywne skutki dla całego życia danego pokolenia. I to nie tylko zawodowego (takie osoby przez całe życie osiągają relatywnie niższe zarobki), ale także prywatnego – te pokolenia charakteryzują się wyższym odsetkiem rozwodów, mniejszą dzietnością i gorszym stanem zdrowia.
Po trzecie, do decyzji o powiększeniu rodziny nie zachęca także obecna sytuacja w ochronie zdrowia. Państwo już dawno wycofało się z opieki ginekologicznej nad kobietami w ciąży (realizuje ją w dominującej części sektor prywatny), ale porody wciąż odbywają się w szpitalach publicznych. Placówki te wprowadzają zakazy odwiedzin oraz porodów rodzinnych – co zrozumiałe, ale trudne dla kobiet oczekujących narodzin. Reputacji służby zdrowia nie pomagają informacje o licznych zakażeniach koronawirusem wśród personelu medycznego oraz brakach w środkach ochronnych.
Nadzieja…
.Płonne więc są nadzieje, że nasze przebywanie w domach będzie miało zbawienne skutki dla niskiej dzietności. W tych niesamowicie niepewnych czasach – ekonomicznie i zdrowotnie – decyzja o dziecku będzie jedną z ostatnich rzeczy, która znajdzie swoje miejsce w głowach młodych.
Ważne jednak, co stanie się później, gdy epidemia minie. Badania, które przywoływałem – te o niższej liczbie urodzeń w następstwie różnych negatywnych zdarzeń – pokazują, że gdy złe czasy mijają, to dzietność wraca do normalnych poziomów, a nawet na pewien czas wybija się ponad długoterminowy trend. To sugeruje, że decyzje o dziecku są w sytuacjach nadzwyczajnych tylko odkładane, a nie porzucane na zawsze. Przy tym wskazuje się jednak, że kluczową rolę pełnią działania rządu, które rekompensują utracone w kryzysie dochody – przez wydłużanie urlopów macierzyńskich czy zwiększanie wsparcia dla osób poszukujących pracy. Wszystko więc przed nami.
Jakub Sawulski