Wołodymyr JERMOŁENKO
"Sto idei dla Polski. Długoterminowa polityka prorodzinna. Coś więcej, niż Program 500+"
A gdyby tak politykę prorodzinną odnieść do życia? Dziś jestem tylko przekaźnikiem. Z kronikarskim staraniem spisałam dla państwa krótką opowieść matki Polki — znajomej znajomego. Znam ją wystarczająco dobrze, żeby wiedzieć, że warto jej posłuchać jako osoby doświadczonej. A ponieważ jej pomysł na wsparcie rodziny i mój pomysł na wsparcie matek na rynku pracy to w zasadzie pomysł ten sam — chętnie o tym obie opowiemy.
.Mam na imię Iwona, mam 28 lat, rocznego syna i właśnie wróciłam z urlopu wychowawczego. Nie było mnie w firmie 13 miesięcy. Pierwsze pytanie, jakie usłyszałam z ust innych kobiet, z którymi pracuję — pojedynczo i zbiorowo i znów pojedynczo — brzmiało: „A-co-ty-tu-robisz-trzeba-było-zachodzić-w-drugą-ciążę-i-posiedzieć-sobie-w-domu-jeszcze-ze-dwa-lata”. W większości są już matkami, ale nie wszystkie. Niektóre dopiero planują, jak by tu jak najszybciej zwiać.
Państwo pod swoim okiem nie tylko wyhodowało wypaczony mechanizm, ale wciąż go pielęgnuje. Polityka prorodzinna w Polsce to bujda na resorach.
.I to wcale nie dlatego, że rodziny nie dostają wsparcia. Dostają. Bardzo dużo. I duże. Ale jedno do Sasa, drugie do lasa, od wyborów do wyborów, bez planu i ciągłości działania, które można by nazwać strategią czy polityką. Teraz będą dostawać jeszcze większe. Oczywiście, że mówię w kontekście programu 500+. Bo irytuje mnie bezsensowne rozdawnictwo, które mnie, pracującej matce, nie rozwiązuje nawet połowy problemu. Literalnie: nawet połowy, ale o tym za chwilę.
Nie przeprowadziłam niezależnych badań, nie zrobiłam własnej diagnozy społecznej (może pan prof. Janusz Czapiński mógłby dodać kilka pytań do swojej corocznej; pierwszy temat: Ile kobiet po urodzeniu pierwszego dziecka nie wraca długotrwale do pracy?), ale mogę się posłużyć uważnymi obserwacjami młodej matki mieszkającej na osiedlu młodych rodzin z małymi dziećmi, osaczonej wręcz sprawami macierzyństwa, wychowania, szukania nianiek, zapaleń uszu, rotawirusów, wyciskania z opieki społecznej, ile się da. I niepracowania.
Nie mieszkam wśród tzw. patologii. Żyję w Warszawie, w otoczeniu polskiej klasy średniej, na strzeżonym osiedlu, gdzie wszyscy ojcowie co rano jadą do pracy. Matki nie jadą. Ale mają pracę. Po prostu skoro mogą nie pracować — nie pracują. 500 zł przygarną chętnie, bo kto by nie przygarnął. Włączą to w krwiobieg.
.Dwa przykłady. Pani A z zachodzenia w ciążę uczyniła strategię. „Gdy najstarszy skończył pierwszy rok, miałam do wyboru: wracać do pracy albo zajść z kolejnym. Jakby ten macierzyński był bezpłatny, pewnie bym wróciła, ale akurat zaszłam w ciążę, więc posiedziałam w domu jeszcze dwa lata. No dwa, bo całą ciążę na zwolnieniu byłam. Potem się zastanawialiśmy, co będzie dla nas korzystne — mam pracować czy dzieci wychowywać. Wyszło nam, że nawet jeśli starsze pójdzie do przedszkola, to młodszym trzeba się zająć. No i chcieliśmy jeszcze jedno dziecko. Teraz starszy synek ma 6 lat, w tym roku pójdzie do szkoły i wtedy średniego wyślę do przedszkola, a najmłodszą córkę razem z nim do żłobka obok. Ponieważ mam troje dzieci, to mam zagwarantowane miejsca w państwowych placówkach. Są dużo tańsze. No i wrócę do pracy, bo kiedyś trzeba”.
Z radością dla pracodawcy pewnie, który się naczekał. Wiem, że nam siada demografia i że potrzebujemy dzieci (chociaż i tak będzie ich za mało, żeby wypracować emerytury dla mojego pokolenia). Rozumiem chęć posiadania każdej ich liczby, ale nie rozumiem, dlaczego to się ma odbyć kosztem pracodawcy. A z mojego punktu widzenia także kosztem matki. Bo pani A może tego jeszcze nie wie, nie zauważyła i nie odczuła, ale ja nie mam bladego pojęcia, kto ją przyjmie po takiej przerwie.
Tyle, że pani A jest agentem nieruchomości. Nie oszukujmy się — ani ona świata nie ratuje, ani świat nie potrzebuje jej, żeby oddychać. A teraz wyobraźmy sobie na jej miejscu lekarza. Chirurga, dajmy na to. Czy zdecyduje się na troje dzieci w takim scenariuszu? Wątpię. Nie wiem, czy lekarz na specjalizacji zdecyduje się na jedno, wiedząc, że przy tej specyfice pracy, nauki na początku, będzie je oglądać w mocno późnych godzinach wieczornych. Przy założeniu, że do tych mocno późnych godzin wieczornych dzieckiem będzie miał się kto zająć.
Pani B ma dwoje dzieci, jedno niepełnosprawne. Jest samotną matką, nie pracuje i nie zamierza pracować. Nie dlatego, że nie ma szansy, bo dzieci już podrosły, oboje w szkole — mogłaby mieć jakieś drobne zajęcie zawodowe. Ale nie chce. A nie chce, bo nie musi. Uważa, że „los ją pokrzywdził, więc należy jej się od państwa”. Każdego miesiąca dostaje na dzieciaki rentę, plus jakieś zasiłki, ubrania, żywność. Dostała wyremontowane mieszkanie. I dobrze. Pomóc trzeba. Ale czy to oznacza, że do końca życia ma być na utrzymaniu państwa?
.Takich historii znam jeszcze sporo. Mówię o nich, bo w moim przekonaniu matki z niepracowania w okresie chronionym wytworzyły sobie sposób na życie. A później niektóre szukają sposobu na prolongatę tego stanu rzeczy. Zwłaszcza że system działa tak, że gdy nie pracujesz przez rok, wychodzisz na tym lepiej niż wtedy, pracujesz: pieniądz ten sam, a odpowiedzialności zawodowej zero.
Ja sama miałam do wyboru: wrócić do pracy za 3,4 tys. brutto albo zostać w domu, nie zarabiać wcale, ale poświęcić się wychowywaniu Janka. Może nie zostanę zrozumiana, ale wybrałam powrót do pracy, bo ją lubię i tego potrzebuję. Janek miał zostać z nianią lub iść do żłobka. Chłopak jest fajny, dobrze się rozwija, wszyscy mówią, że jest starszy, niż jest, lgnie do ludzi, więc pomyśleliśmy: „Dlaczego nie? Między dzieciakami będzie mu dobrze”. Zwłaszcza że nie znaleźliśmy opiekunki, na którą byłoby nas stać. I tu dopiero dochodzę do sedna.
Jeśli gospodarka ma zostać zasilona nowymi pokoleniami, a kobiety mają nie wypaść z rynku pracy, to potrzeba nam polityki prorodzinnej, która ma w treści coś innego niż 500 złotych.
.Żadna opiekunka w Warszawie nie będzie pracować za mniej niż to, co jej samej pozwoli normalnie przeżyć miesiąc. Bycie opiekunką małego dziecka to pełnoetatowe zajęcie. Dobra opiekunka poświęci mu tyle samo czasu, co matka. Czasy dorabiających sąsiadek się skończyły — to dobre na chwilę, w trybie awaryjnym, ale jeśli dziecko ma spędzać z tą osobą 9 godzin dziennie, to chcesz, żeby nie tylko odgrzała mu zupę, ale też żeby mówiła, śpiewała, tłumaczyła, rysowała, zabierała na spacery, a z czasem odpowiadała na dziesiątki pytań typu „Skąd się bierze woda sodowa?”, tudzież coca-cola. Dlatego opiekunka chce zarabiać 2,5 — 3 tys. zł. Czyli… zamienił stryjek siekierkę na kijek. Ja zapracuję na 3400, a pierwszego każdego miesiąca zostanie mi w portfelu — w najlepszym razie — tysiąc złotych.
Nieekonomiczne. Wybraliśmy żłobek. Głupia sprawa — mamy tylko jedno dziecko, więc na państwowy nie mieliśmy szans. Żłobek społeczny kosztuje nas 1800 zł miesięcznie — więcej niż rata komercyjnego kredytu hipotecznego! A podobno banki są lichwiarzami.
Nawet gdybym więc dostała 500 zł na moje pierwsze dziecko, byłaby to kwota mniejsza niż trzecia część tego, co muszę każdego miesiąca zapłacić za żłobek. Pewnie, lepiej mieć 500, niż nie mieć, ale ten datek nie rozwiązuje ani moich problemów, ani problemu niskiej dzietności, ani problemu szklanych sufitów w karierze. Gdzie tu związek? Bardzo prosty — postrzeganie, opinia, to, co firma nazywa „brandem”, marką, to, jak jest widziana. Kobiety przez wielu pracodawców są widziane jako potencjalny kłopot. I żadna z wielu success story w damskich magazynach tego nie zmieni.
.Dziwię się, dlaczego tak ważna decyzja, jak program 500+, nie została poprzedzona kompleksowymi badaniami dotyczącymi powrotów młodych matek na rynek pracy. Wracają czy nie? Ile? Po jakim czasie? Do tych samych firm? Na jakie stanowiska? Bo jedna woli zostać w domu, a druga woli nie tracić miejsca pracy nawet na kwartał, jeśli ryzykuje, że straci to, na co — być może przez lata — zapracowała.
Zastanawiamy się na forum publicznym wciąż i wciąż, czy budżet stać na wydatek 500+. A dlaczego w ogóle nie zastanawialiśmy się nad tym, jak spożytkować te miliardy w jakimś przemyślanym układzie — żeby kobiety mogły zostawać matkami, wychować dziecko i nie rezygnować z innych elementów życia? A te, które tak wolą, wciągać do obiegu?
.Wiem, co by pomogło. Wiem, co pomogłoby mnie, więc zakładam, że mogłoby pomóc innym. Zakładowe żłobki i przedszkola — kiedyś u nas były, później je zarzucono. Przy kilkunastoprocentowej stopie bezrobocia żadnej firmie nie chciało się dbać o pracownika, a co dopiero o pracownika matkę. Sytuacja się zmieniła, zmienia się prawo pracy, zmieni się też podejście pracodawców. Trzeba ich zachęcić do tworzenia w siedzibie firmy takich placówek z opieką dla dzieciaków. Niektórzy pomyślą: fanaberia! Ale właściwie dlaczego fanaberia? Bo w instytucji, gdzie pracuje 1500 osób, wygospodarujemy dwa pokoje, posiłki i fachową opiekunkę? Wielkie mecyje.
Owszem, mierzę swoją miarką. Nie jestem typem kury domowej. Jestem szczęśliwa, wracając po południu do syna, do męża, do domu, ale moje szczęście jest większe dzięki temu, że pracuję, robię to, co lubię, mam kontakt z dorosłymi i przez kilka godzin każdego dnia zajmuję się sprawami dorosłych. Higiena psychiczna — to bardzo ważne, każda gaworząca przez pół dnia matka wie, o czym mówię. Nie chciałam zostać w domu. Są kobiety, które o tym marzą. Ale realizują swoje marzenia naszym kosztem, wyciskając z państwa, ile się da, a państwo im na to pozwala, zachęca je do tego, stwarzając pozory opieki i wsparcia. Trzymając je w domu — przez dwa, trzy lata — zatrzymuje także ich rozwój.
Ważne, żebyśmy miały wybór. Dla mnie firmowy żłobek, a później przedszkole, to byłby znak, że dochodzi do głosu prawdziwa polityka prorodzinna, a nie wyborczy gerber owocowy w słoiczku 125 ml.
.Tu włączam się ja, narrator. Trzy historie, które spisałam, mówią, że nasza polityka prorodzinna kiepsko „skłania”, słabo rozwija, a wsparcie, które daje, jest doraźne — jak „kuroniówka” dla bezrobotnego zamiast oferty pracy. A żeby bezrobotny znalazł zatrudnienie, potrzebne jest coś więcej niż miesięczna wypłata i stempel potwierdzający, że był i o pracę zapytał.
To złożone zagadnienie, które przecież nie pojawiło się wczoraj. W każdej możliwej konfiguracji, niezależnie od pomysłów, rządów i sum — jego nieodłącznym elementem jest rodzic. Przeważnie matka. Bo chociaż trendy się zmieniają, a ojcowie zaczęli brać urlopy wychowawcze, to wciąż nie ich najczęściej dotyka wykluczenie zawodowe, gdy decydują się na taki urlop.
Każdy z nas zna pewnie historię jakiejś matki, która po powrocie do pracy po rocznej albo dłuższej nieobecności natychmiast została zwolniona pod byle pretekstem. Jej miejsce zajął już ktoś inny. Ktoś obecny. Myślę też, że fakt wychowywania dzieci (kojarzonych na przykład z nieobecnościami w pracy, bo dzieci chorują) jest obok najróżniejszych zaszłości społecznych i historycznych jednym z czynników składających się na tzw. gender pay gap, czyli gorsze wynagradzanie kobiet niż mężczyzn na tych samych stanowiskach pracy.
.Dobrze jest spędzić rok z dzieckiem w domu, ale proponuję alternatywę. Wiele kobiet chętnie po nią sięgnie. Pomysł — ośmielam się twierdzić — skuteczniejszy niż rozdawanie pieniędzy oraz wydłużanie czasu, gdy matka rezygnuje z życia zawodowego: żłobek i przedszkole w każdej firmie. Jak przed wojną u Wedla. Brzmi jak hasło z minionej epoki, ale tak nie jest. Biorąc pod uwagę brak miejsc w już istniejących placówkach, jest to plan gospodarczy na to, jak złapać dwie sroki za ogon.
Dla firmy — stosowna zachęta, która sprowokuje do działania. Może ulga podatkowa, a może te 500 zł zamiast na konto rodzica — na konto firmy. Może uruchomienie środków z Zakładowego Funduszu Świadczeń Socjalnych… W instytucjach publicznych: w urzędach, półpaństwowych konglomeratach i bankach, fabrykach wspieranych zwolnieniami podatkowymi w specjalnych strefach ekonomicznych miejsce opieki nad dziećmi powinno być obowiązkowe. Proszę bardzo, może być wspólne dla kilku pracodawców.
Zapytano mnie ostatnio, jak duża powinna być firma, by wymagać od niej prywatnego przedszkola. Czy w określaniu tego brać pod uwagę poziom zatrudnienia, czy obroty? Myślę, że powinno to zależeć od wielkości zatrudnienia, ale także od charakteru firmy. W szwalni mężczyzn raczej nie będzie, niezależnie od tego, czy pracuje tam 100 pań, czy pół tysiąca.
Czy firma podoła? Oczywiście, że podoła. I tu znajduję odpowiedzialne zadanie dla państwa: nie utrudniać. Państwo świetnie się sprawdzi, NIE tworząc sztucznych regulacji (np. sanepidu), które będą wymagały spełnienia przez pracodawcę idiotycznych wymagań. Żadne dziecko nie ma w domu pokoju o określonej w prawie wysokości ścian ani sedesu przeznaczonego rozmiarem tylko dla dwuipółlatka, więc może i ten w biurowcu, szpitalu, fabryce telewizorów, banku, urzędzie wojewódzkim, elektrowni itd. da się zaadaptować?
Taki model działa choćby w amerykańskich szpitalach (dla personelu), kiedyś działał w wielu przedsiębiorstwach w Polsce (w miastach z fabrykami przedszkole obok zakładu często było po prostu przeznaczone dla dzieci pracowników, a placówka dostosowywała się do fabrycznych zmian. Wiem to doskonale, bo od drugiego roku życia chodziłam na 6.30 rano z mamą, która całe życie przepracowała w przedszkolu).
To naprawdę nie jest aż tak skomplikowane. Blokada i problem są wyłącznie w głowach, w mentalności, która na każdą propozycję każe szybko odpowiedzieć: „Nie da się”.
.Ile kobiet w fabryce, która zatrudnia 1000 osób, może mieć dzieci w wieku przedszkolnym? Nie mam pojęcia, chyba nikt tego nie sprawdzał (może prof. Czapiński kiedyś zapyta). Matka, która może co trzy godziny zajrzeć przez drzwi, żeby zobaczyć, czy dziecko jest zadowolone, będzie dużo spokojniejsza przy biurku. A co najważniejsze — będzie przy biurku. Czy taśmie. A może przy stole w sali operacyjnej (czy wiedzą państwo, ile kosztuje profesjonalne wyszkolenie instrumentariuszki? Krocie. Warto żeby była, prawda?).
To byłaby także nieoceniona pomoc dla rodziców dojeżdżających do pracy do dużych miast z wiosek, gdzie najczęściej nie ma ani żłobka, ani przedszkola. Może się wydawać, że jest jeszcze babcia, ale i czasy wielopokoleniowych rodzin powoli odchodzą do historii.
.Rozsądny pracodawca doceni te zmiany. A nierozsądnych trzeba uczyć kultury pracy. Matka rzeczywiście powinna mieć wybór. Ale jeśli damy alternatywę i matce, i pracodawcy, być może obydwoje nie będą zmuszeni do podejmowania radykalnych ruchów zawodowych.
Katarzyna Mokrzycka