Wielka opowieść o długim dwudziestym wieku
W XX wieku ludzie zyskali dostęp do technologii i używają ich do narzucania różnych form wyzysku, dominacji i tyranii – pisze James Bradford DELONG
.To, co nazywam „długim wiekiem XX”, rozpoczęło się przełomem, który nastąpił około 1870 roku wraz z nadejściem globalizacji, przemysłowego laboratorium badawczego i nowoczesnych korporacji. Wydarzenia te zapoczątkowały proces wydobywania świata ze skrajnego ubóstwa, w którym ludzkość tkwiła przez poprzednie dziesięć tysięcy lat, od czasu odkrycia rolnictwa. Ów „długi wiek XX” zakończył się w 2010 roku, kiedy to kraje północnoatlantyckie, główne gospodarki światowe, wciąż zmagały się ze skutkami wielkiej recesji z roku 2008 i nie były w stanie przywrócić tempa wzrostu gospodarczego zbliżonego do średniej utrzymującej się od 1870 roku. Lata następujące po roku 2010 przyniosły wielkie, destabilizujące system fale politycznego i kulturowego gniewu ze strony mas obywateli, których na różne sposoby i z różnych powodów denerwowało, że system XX wieku nie działał tak, jak ich zdaniem działać powinien.
W latach 1870–2010 działy się rzeczy cudowne i straszne – według standardów całej reszty historii ludzkości znacznie bardziej cudowne niż straszne. Jestem głęboko przekonany, że owe 140 lat długiego XX wieku było okresem o największym historycznym znaczeniu. Był to pierwszy wiek, w którym prymat wiódł wątek szeroko pojętej gospodarki; wiek, w którym ludzkość położyła kres powszechnemu, tragicznemu ubóstwu materialnemu.
Moje silne przekonanie, że historia powinna skupić się na długim wieku XX, stoi w opozycji do tego, na czym skupili się inni badacze, zwłaszcza marksistowski historyk z Wielkiej Brytanii Eric Hobsbawm. Skierowali oni swoją uwagę na tzw. krótki wiek XX, który trwał od rozpoczęcia I wojny światowej w 1914 roku do upadku Związku Radzieckiego w roku 1991. Ci badacze z reguły postrzegają XIX wiek (lata 1776–1914) jako długi okres rozwoju demokracji i kapitalizmu, a krótki wiek XX jako ten, w którym światem wstrząsnęły socjalizm i faszyzm.
Historie stuleci, długich czy krótkich, są z definicji wielkimi opowieściami, stworzonymi po to, by przedstawić historię pożądaną przez autora. Wyodrębnienie lat 1914–1991 jako stulecia ułatwia Hobsbawmowi opowiedzenie historii, którą chce opowiedzieć. Prowadzi to jednak do pominięcia wydarzeń, które moim zdaniem stanowią historię większą i ważniejszą. Mowa o okresie od około 1870 do 2010 roku, czyli od momentu, w którym ludzkość w końcu otworzyła bramę zatrzymującą ją w skrajnej nędzy, do chwili osłabnięcia gwałtownej trajektorii wzrostu ludzkiego bogactwa, zapoczątkowanej przez wcześniejszy sukces.
Jak zauważył genialny, przypominający doktora Jekylla, austriacko-angielsko-chicagowski filozof moralny Friedrich August von Hayek, gospodarka rynkowa gromadzi – motywuje i koordynuje u podstaw – rozwiązania problemów, które sobie wyznacza. Przed rokiem 1870 ludzkość nie dysponowała technologiami ani organizacjami, które pozwoliłyby gospodarce rynkowej na zajęcie się kwestią uczynienia społeczeństw bogatymi. Dlatego mimo że istniały gospodarki rynkowe (a przynajmniej sektory rynkowe w gospodarkach), przez tysiące lat przed rokiem 1870 rynki mogły wyłącznie szukać klientów dla dostarczycieli wygód i dóbr ekskluzywnych, a także czynić życie bogatych luksusowym, a klasy średniej – komfortowym.
Wszystko zmieniło się około 1870 roku. Wtedy powstały technologie oraz instytucje wspomagające badania i organizację. Rozpoczęła się era prawdziwej globalizacji, laboratoriów badań przemysłowych i nowoczesnych korporacji. Te trzy zjawiska były kluczem do bramy blokującej wyzwolenie ludzkości ze skrajnego ubóstwa. Problem wzbogacania się stał się odtąd domeną gospodarki rynkowej, która umożliwiała jego rozwiązanie. Po drugiej stronie bramy ukazała się ścieżka do utopii. Powinno było z tego wyniknąć samo dobro. I rzeczywiście wiele dobrego się wydarzyło.
Moje szacunki – a raczej moje bardzo zgrubne, osobiste przypuszczenia – dotyczące średniego światowego tempa tego, co stanowi istotę wzrostu gospodarczego, pokazują, że proporcjonalne tempo wzrostu wskaźnika wartości zasobu użytecznych idei manipulowania naturą i organizowania ludzi – idei odkrytych, opracowanych i wdrożonych do gospodarki światowej – wzrosło z około 0,45 proc. rocznie przed rokiem 1870 do 2,1 proc. rocznie po tym roku. Jest to prawdziwy skok. Średni wzrost o 2,1 proc. w ciągu 140 lat, od 1870 do 2010 roku, oznacza zwielokrotnienie o współczynnik 21,5. Wzrost ten był jednym z dobrych następstw otwarcia wspomnianej bramy. Dzięki rosnącej sile tworzenia bogactwa i uzyskiwania dochodu ludzie mogli posiadać więcej dóbr, artykułów pierwszej potrzeby i wygód życiowych, a także lepiej zadbać o siebie i swoje rodziny. Nie oznacza to, że ludzkość w 2010 roku była 21,5 razy bogatsza pod względem dobrobytu materialnego w porównaniu z rokiem 1870. W roku 2010 żyło na świecie sześć razy więcej ludzi niż w roku 1870, a wynikający z tego wzrost niedoboru zasobów obniżał poziom życia i poziom produktywności pracy. Średni światowy dochód na mieszkańca w 2010 roku był w przybliżeniu 8,8 razy większy niż w 1870 roku, co oznacza, że średni dochód na mieszkańca w 2010 roku mógł wynosić 11 000 dolarów rocznie (aby otrzymać liczbę 8,8, należy podzielić 21,5 przez pierwiastek kwadratowy z 6).
Powyższe liczby stanowią jedynie orientacyjną wskazówkę co do tego, o ile ludzkość była bogatsza w roku 2010 względem roku 1870 – przy czym nie należy zapominać, że w 2010 bogactwa te były znacznie bardziej nierówno rozłożone na całym świecie niż w roku 1870.
Tempo wzrostu na poziomie 2,1 proc. rocznie oznacza jego podwojenie co trzydzieści trzy lata. Wskazuje to na fakt, że technologiczne i produkcyjne podstawy gospodarcze w 1903 roku znacząco różniły się od tych z roku 1870. W 1903 roku podstawami tymi były przemysł i globalizacja, a nie, jak wcześniej, zdominowane przez właścicieli ziemskich rolnictwo. W 1936 roku fundamenty ekonomiczne w postaci masowej produkcji – przynajmniej w przemysłowym centrum globalnej Północy – również były głęboko odmienne od swych poprzedników. Kolejna zmiana w kierunku masowej konsumpcji i suburbanizacji w 1969 roku była tak samo znacząca. Po niej zaś, w 2002 roku, nastąpił zwrot w kierunku mikroelektronicznych podstaw wieku informacyjnego. Rewolucja gospodarki w każdym pokoleniu oznaczała również rewolucję społeczeństwa i polityki. To z kolei wiązało się z ogromnym stresem dla rządów, które usiłowały poradzić sobie z tymi powtarzającymi się rewolucjami, aby móc zarządzać społeczeństwami i zapewnić im opiekę w trudnych sytuacjach.
Postęp przyniósł wiele dobrego, ale miał również negatywne konsekwencje. Ludzie zyskali dostęp do technologii – zarówno tych twardych, służących do manipulowania naturą, jak i tych miękkich, służących do organizowania grup i społeczeństw – i używają ich do narzucania różnych form wyzysku, dominacji i tyranii. Długi wiek XX był świadkiem najgorszych i najbardziej krwawych tyranii w historii ludzkości.
Mieszało się w nim wiele dobrego i złego. Wszystko, co stałe, rozpłynęło się w powietrzu – lub raczej wszystkie ustalone porządki i wzorce wyparowały. Tylko niewielka część życia gospodarczego mogła pozostać i pozostała w roku 2010 taka sama jak w roku 1870. A nawet ta część była w pewien sposób inna, gdyż za te same czynności, które wykonywali poprzednicy w 1870 roku, i to w tych samych miejscach, płacono teraz o wiele mniej, bez względu na to, czy chodziło o wykonaną pracę, czy wytworzone dobra. Ponieważ gospodarka była rewolucjonizowana w każdym pokoleniu – przynajmniej w tych miejscach świata, które miały szczęście być obszarami wzrostu – niemal wszystko, co ekonomiczne, uległo wielokrotnym przekształceniom. Te zmiany z kolei przekształciły niemal całą sferę socjologiczną, polityczną i kulturową.
Załóżmy, że moglibyśmy cofnąć się w czasie do 1870 roku i powiedzieć ówczesnym, jak bogata w stosunku do nich stanie się ludzkość do 2010 roku. Jak by zareagowali? Prawie na pewno pomyśleliby, że świat roku 2010 będzie rajem, utopią. Ludzie będą 8,8 razy bogatsi? Z pewnością oznacza to wystarczającą siłę do manipulowania naturą i organizowania społeczeństw tak, aby rozwiązać wszystkie problemy i przeszkody je hamujące, poza kwestiami najbardziej trywialnymi. Ale tak się nie stało. Minęło już 150 lat, a my nie dotarliśmy do końca drogi i nie stworzyliśmy utopii. Nadal jesteśmy na szlaku. Aczkolwiek trudno to z całą pewnością stwierdzić, ponieważ nie widzimy już wyraźnie kresu wędrówki. Nie wiemy nawet, co miałoby nim być.
Co poszło nie tak? Chyba najlepiej opisał to węgiersko-żydowski filozof moralny z Toronto Karl Polanyi. Gospodarka rynkowa uznaje prawo własności. Jej zadaniem jest dać posiadaczom własności – lub raczej fragmentów własności uznawanych przez gospodarkę za wartościowe – wszystko, czego posiadacze ci w swym przekonaniu pragną. Jeśli nie masz własności, nie masz praw. A jeśli posiadana przez ciebie własność nie jest wartościowa, twoje prawa są bardzo niewielkie.
Ludzie są jednak zdania, że mają też inne prawa. Uważają, że osoby nieposiadające cennej własności również powinny mieć ważny głos w społeczeństwie, a ich potrzeby i pragnienia powinny być uwzględniane. Dopiero w ten sposób gospodarka rynkowa może faktycznie te potrzeby i pragnienia zaspokoić. Ale jeśli nawet tak się dzieje, to tylko przez przypadek i tylko wtedy, gdy realizacja tych potrzeb zdaje test maksymalnej opłacalności przeprowadzany przez gospodarkę rynkową i pozwalający na zaspokojenie jak największej ilości potrzeb ludzi bogatych, posiadających cenne fragmenty własności.
Tak więc przez cały długi wiek XX społeczności i ludzie przyglądali się temu, co dostarczała im gospodarka rynkowa, pytając: „Czy tego właśnie chcieliśmy?”. W końcu społeczeństwo zażądało czegoś innego. Druga strona Friedricha von Hayeka, jego pan Hyde-idiota, nazwała to „sprawiedliwością społeczną” i stwierdziła, że ludzie powinni o niej zapomnieć, ponieważ gospodarka rynkowa nigdy nie będzie w stanie zapewnić sprawiedliwości społecznej. A próba zmiany struktury społeczeństwa w taki sposób, aby można było zapewnić sprawiedliwość społeczną, zniszczyłaby zdolność gospodarki rynkowej do zapewnienia tego, co może ona zapewnić, czyli rosnącego bogactwa rozdzielanego między tych, którzy posiadają cenne prawa własności.
Warto zauważyć, że w tym kontekście „sprawiedliwość społeczna” była definiowana tak, jak życzyły sobie poszczególne grupy i nie była uzasadniona przez żadne konsensusowe zasady transcendentalne. Rzadko też „sprawiedliwość społeczna” była egalitarna, gdyż niesprawiedliwością jest równe traktowanie tych, którzy równi nie są. Jedyną „sprawiedliwością”, którą mogła zapewnić gospodarka rynkowa, było to, co za sprawiedliwe uznawali bogaci, gdyż właściciele nieruchomości byli jedynymi ludźmi, na których tej gospodarce faktycznie zależało. Ponadto gospodarka rynkowa, choć potężna, nie jest doskonała. Sama z siebie nie jest w stanie zapewnić wystarczającego rozwoju, wystarczającej ilości badań i jakości środowiska czy też pełnego, stabilnego zatrudnienia.
Dewiza „Dał rynek i zabrał rynek. Niech będzie imię rynku błogosławione!” nie była i nie jest stabilną zasadą, wokół której można zorganizować społeczeństwo i ekonomię polityczną. Stabilna zasada musiałaby brzmieć mniej więcej tak: „To rynek został ustanowiony dla człowieka, a nie człowiek dla rynku”. Ale kto miałby w tym ujęciu znaczenie i dla kogo rynek powinien być ustanowiony? Jaka wersja byłaby najlepsza? I jak rozwiązać spory o odpowiedzi na te pytania?
.Przez cały długi wiek XX wielu próbowało wymyślić rozwiązanie. Dobrymi przykładami różnych nurtów myślowych, aktywizmu i działań są Karl Polanyi, Theodore Roosevelt, John Maynard Keynes, Benito Mussolini, Franklin Delano Roosevelt, Włodzimierz Lenin i Margaret Thatcher. Nie zgadzali się oni z porządkiem pseudoklasycznym (bo porządek społeczeństwa, gospodarki i polityki po 1870 roku był w istocie całkiem nowy) i półliberalnym (bo w równym stopniu, co na wolności, opierał się on na przypisanym i odziedziczonym autorytecie). Porządek ten był popierany przez Hayeka i jemu podobnych, którzy starali się taki stan rzeczy stworzyć i utrzymać. Dążyli do tego konstruktywnie i destrukcyjnie, żądając, by rynek robił mniej lub robił coś innego oraz by inne instytucje robiły więcej. Być może najbliższy ludzkości był pobłogosławiony przez Keynesa wymuszony mariaż Hayeka i Polanyiego w postaci północnoatlantyckiej socjaldemokracji rozwojowej po II wojnie światowej. Jednak ten układ instytucjonalny nie zdał egzaminu z trwałości. Dlatego wciąż jesteśmy na ścieżce, a nie na jej końcu. I nadal, w najlepszym razie, snujemy się zgarbieni w kierunku utopii.
James Bradford Delong
Tekst ukazał się w nr 46 miesięcznika opinii „Wszystko co Najważniejsze” [LINK].