Nic, co polskie, nie mogło ocaleć
Niemcy ściągnęli emerytowanych policjantów, starszych panów, przykładnych obywateli III Rzeszy, którzy zaczęli realizować rozkaz eksterminacji Warszawy, mordowali każdego dnia 10 tysięcy cywilów – pisze Jan OŁDAKOWSKI
W Warszawie II wojna światowa zaczęła się tak jak w wielu miastach Polski – bombardowaniami. O tym, jak będzie wyglądał ten konflikt zbrojny, warszawiacy przekonali się już w pierwszych dniach września 1939 roku, kiedy Niemcy niszczyli nie tylko strategiczną infrastrukturę wojskową, ale także zaczęli stosować coś, czego do tej pory w wojnach nie było na taką skalę – bombardowanie budynków mieszkalnych jako element terroru wobec ludności cywilnej. To było wstrząsające. Oczywiście, nikt sobie nie wyobrażał, co się stanie potem, że będzie jeszcze gorzej. Bombardowanie domów wzbudziło szok i było pierwszym sygnałem, że ta wojna będzie barbarzyńska, że terror przeciwko cywilom będzie częścią walki i sposobem na utrzymywanie porządku na podbitych terenach. Jedną z metod, które po zajęciu Polski stosowali Niemcy, były np. uliczne rozstrzelania. Żołnierze niemieccy przeprowadzali na ulicach tzw. łapanki – podjeżdżali samochodami wojskowymi, blokowali ulice i zabijali tych, którzy akurat mieli nieszczęście się tam znaleźć. Zginęło wówczas bez żadnego powodu kilkanaście tysięcy ludzi.
Wiele osób, które przeżyły wojnę, opowiadało, że był taki zwyczaj w Warszawie, że jeśli ktoś nawet na chwilę wychodził z domu, to żegnał się z domownikami tak, jakby miał nigdy nie wrócić. Świadomość tego, że w każdym momencie może spotkać człowieka śmierć, powodowała, że co dzień żegnano się ze sobą na zawsze.
To było życie powszednie okupowanej Polski, codzienność, której nie doświadczono w Europie, ponieważ Słowianie, w tym przede wszystkim Polacy, byli według niemieckiej ideologii narodem, który – zaraz po Żydach – miał zostać zlikwidowany, wymordowany. Niemcy zakładali, że zostawią tylko niewielki odsetek ludności słowiańskiej, pełniący funkcję prostych pracowników obsługujących III Rzeszę. Były to założenia stricte rasistowskie. W Warszawie zastosowano po raz pierwszy podział ze względu na pochodzenie w korzystaniu z infrastruktury miejskiej: tramwaje miały dwa wagony – jeden dla Niemców, drugi dla pozostałych. Polacy nie mogli wchodzić do parków, nie mogli siadać na ławkach. Wprowadzono prawodawstwo, które całkowicie ich eliminowało z życia publicznego.
Kiedy po pięciu latach totalnego terroru wybuchło powstanie, Hitler dostał szału, ale jednocześnie wykrzykiwał, że jest to prezent dla niego i dla przyszłych pokoleń, bo Warszawa jest stolicą narodu, który od bitwy pod Grunwaldem w 1410 roku stoi na drodze rozwojowi Niemiec na wschód. Rozkazał zniszczyć miasto całkowicie, zabić wszystkich – kobiety, dzieci, starców, zburzyć każdy dom. W pierwszych dniach powstania pospiesznie ściągnięto z Berlina i innych miast niemieckich grupy emerytowanych policjantów, starszych panów, przykładnych obywateli III Rzeszy, którzy zaczęli realizować rozkaz eksterminacji, mordowali każdego dnia 10 tysięcy cywilów. Szacuje się, że podczas tzw. rzezi Woli (jedna z zachodnich dzielnic Warszawy) zamordowano łącznie od 30 do 65 tysięcy ludzi. Hitler wydał też dyrektywę nakazującą ukrywanie tych zbrodni, dlatego warszawiakom dawano do ręki przed śmiercią coś drewnianego, kawałek płotu czy deski, żeby potem ciała, rzucane jedno na drugie w stosy, lepiej się paliły…
Trzeba też przypomnieć, że gdy trwało powstanie, po drugiej stronie Wisły stały wojska sowieckie. Można powiedzieć, że Rosjanie dołożyli się do zniszczenia miasta. Nie zrobili nic, co mogłoby je uratować, i mieli tego pełną świadomość. Niemcy bombardowali Warszawę każdego dnia.
Samoloty latały wahadłowo między dwoma warszawskimi lotniskami, biorąc kolejne bomby i zrzucając je na zabudowania. Wykonywały w ciągu jednego dnia nawet 132 przeloty. Gdyby Armia Czerwona chciała, mogłaby je bardzo szybko unieszkodliwić, bo tych sztukasów było raptem sześć! Potem zresztą jeden z nich został zestrzelony przez powstańców.
A wojska byłego sojusznika Hitlera stały za rzeką i patrzyły na śmierć miasta. Z późniejszych wydarzeń wiemy, że było to na rękę Stalinowi, który chciał podporządkować sobie Polskę.
Powstańcy zawsze podkreślali, że bez pomocy ludności cywilnej nie byłoby powstania, a przynajmniej nie trwałoby ono tak długo. We wspomnieniach warszawiaków początek walk to poczucie odzyskania wolności: na ulicach wisiały biało-czerwone flagi, wszyscy byli razem i przebywali w wolnym mieście, na kawałku wolnej Polski – po latach codziennego terroru, śmierci i upodlenia to było doświadczenie najważniejsze.
Gdy powstanie upadło, Niemcy wypędzili wszystkich cywili, którzy zostali przy życiu, i przez kilka kolejnych miesięcy rabowali i niszczyli miasto. Oddziały saperów minowały i wysadzały w powietrze budynek po budynku. Pałac Saski, jeden z najcenniejszych polskich zabytków, wysadzono 28 grudnia 1944 roku, trzy miesiące po zakończeniu walk, podobnie pałac Brühla i inne ważne obiekty. W magazynach Biblioteki Narodowej, w których wcześniej pracownicy poukładali bardzo gęsto bezcenne książki i rękopisy, tak żeby nie było dostępu powietrza, bo wtedy te wartościowe woluminy i manuskrypty miały szanse na ocalenie, Niemcy musieli wyciąć w nich tunele, żeby się w ogóle zapaliły. To była ciężka „praca”. Ale rozkaz był wyraźny: zmieść miasto z powierzchni ziemi, zniszczyć wszystko, co ma związek z kulturą polską. Nic nie mogło ocaleć.
Jan Ołdakowski
Tekst opublikowany w wyd.16 miesięcznika „Wszystko Co Najważniejsze” [LINK] oraz we francuskim dzienniku opinii „L’Opinion”.