My - Fenicjanie Północy
Historyczna zasługa dla kraju tego nieustannie aspirującego do szlacheckości, ale chłopskiego narodu – to unikalny polski „duch przedsiębiorczości”, zrywający z inteligencką tradycją międzywojnia, za to nawiązujący do prawdziwie dawnej polsko-szlacheckiej tożsamości – pisze Jan ROKITA
Właściwie to zakrawa na paradoks, że u końca zeszłego wieku staliśmy się w naszej Europie kimś na kształt nowoczesnych „Fenicjan Północy”. My – Polacy, czyli naród z gruntu wiejski, gdyż genetycznie w swej obecnej masie wywodzący się z chłopstwa, a kulturowo absolutnie zdominowany przez ethos polskiej szlachetczyzny. Jeśli za granicą – mimo że mamy silnych wrogów na wschodzie i zachodzie Europy – ciągle pokazują na nas palcem z niejakim podziwem i zazdrością, to dzieje się tak z jednego i tylko jednego powodu. Tego, że ktokolwiek by u nas rządził (postkomuniści, platformersi czy pisowcy) i jakąkolwiek by wyznawał ekonomiczną wiarę (liberalną czy etatystyczną) – to i tak polska gospodarka prze naprzód. A miliony Polaków własną zaradnością, sprytem i pracowitością zdobywają taki standard życia, o jakim jeszcze dwie dekady temu trudno było u nas w ogóle marzyć. Co więcej, wszystko to dzieje się pomimo naturalnych dobrych i złych cykli, które przechodzi globalny kapitalizm, a nawet głębokich i rujnujących dla co niektórych kryzysów, które zdarzyły się dekadę temu.
W naszej własnej wizji narodowej historii „polskość” w żadnym razie nie kojarzy się z „duchem przedsiębiorczości”. Przeciwnie.
Kiedy na przełomie XVI i XVII wieku tworzyło się w Europie pierwsze państwo przedsiębiorczego mieszczaństwa (były to Niderlandy), a monarchowie Francji czy Szwecji oddawali władzę nad gospodarką swoim „merkantylistom”, polski sejm nakładał ustawami restrykcje na kupiectwo i rzemiosło, zakazywał polskim kupcom posiadania ziemi i prowadzenia handlu zagranicznego, a na produkty rzemiosła wprowadzał ceny urzędowe (jak nazwalibyśmy dziś sławetne „taksy wojewodzińskie”).
Mówiąc współczesnym językiem, aż dziw bierze, skąd taka zawziętość w tworzeniu barier dla małych i średnich firm w rozległym, ale w porównaniu z Zachodem biednym kraju. Panujący u nas wzorzec osobowy szlachcica i obywatela zakładał, że (jak pisał prof. Janusz Tazbir): „Grzech i sromota kupczyć, a rzemiosło Deus non displicet”. Ale tak rzeczy miały się tylko w teorii. Albo mają się nadal w niektórych nie najlepszych podręcznikach historii. Społeczne realia dawnej Polski ujawniają bowiem fakt, iż szlachta tak bardzo rwała się sama do biznesu i handlu, że to z tego powodu forsowała ustawy przeciw kupcom i rzemieślnikom.
Nie może zatem dziwić, że Jan Kochanowski labiedził, iż „nie masz już w Polsce, jeno rataje i kupce”. A ksiądz Szymon Starowolski (ten sam, co nieskutecznie ukrył przed Szwedami wawelski ołtarz św. Stanisława) skarżył się, że wszyscy co zamożniejsi szlachcice „kupczą wołami, końmi, winem, miodem, gorzałkami, pieprzem, śledziami, rybami, wieprzami, słodami i zbożem wszelakiem”.
Trudno przecenić znaczenie tych faktów dla kształtowania się polskiej tożsamości. Jak się bowiem okazuje, niszczenie miejskiej przedsiębiorczości nie brało się w istocie z hipokrytycznej szlacheckiej ideologii, lecz było praktycznym przejawem nieuczciwej konkurencji ze strony mniejszościowej, ale politycznie dominującej grupy społecznej.
Jednak w końcu XIX, a zwłaszcza w ciągu XX wieku miało się dobitnie okazać, że z dawnej Polski ani mieszczaństwo (może z wyjątkiem miast pruskich z Gdańskiem na czele), ani chłopstwo (pewnie z wyjątkiem góralszczyzny) nie przeniosło w nowe czasy żadnego modelu polskości. Dlatego tylko to, co utrwaliła szlachetczyzna, zyskało moc kształtowania powszechnej i nowoczesnej formy polskości.
Podskarbi litewski Antoni Tyzenhauz, który „powołuje do życia całe ośrodki przemysłu, młyny, olejarnie, browary, huty, warsztaty tkackie, fabryki sukna” (cytat za Wańkowiczem), czy kasztelan łukowski Jacek Jezierski, zakładający na Mazowszu pierwszą fabrykę kos – są już oświeceniowymi dziedzicami tamtej dawnej szlacheckiej żyłki do biznesu. Z kolei XIX-wieczna fundamentalna dla nowoczesnej polskości transformacja części szlachty na przedsiębiorców stanie się (co znamienne) wątkiem dla dwóch najlepszych powieści obyczajowych w polskiej literaturze: „Lalki” i „Ziemi obiecanej”. Dwóch szlachciców – idealistę Wokulskiego i cynika Borowieckiego – łączy to, że nim poniosą (każdy z innych powodów) druzgocące życiowe porażki, obaj będą owładnięci „demonem rynkowego sukcesu”. Z kolei Reymontowski chłop Karczmarek, który podobnie jak owi szlachcice zrobi majątek w biznesie, zmieni swoje nazwisko na „Karczmarski” i sprytnie zaplanuje, że ze swojego syna uczyni prawdziwego dziedzica. Bo innego niźli szlachecki wzoru dostatniego Polaka i obywatela po prostu nie zna.
Drugą Rzeczpospolitą prof. Tomasz Zarycki nie bez racji nazwał unikalną „republiką inteligencji” (i oficerów – można by dodać). Ale właśnie ten czas, wbrew częstym dziś zmitologizowanym wyobrażeniom, przyniesie Polsce doświadczenie ekonomicznej porażki, tym bardziej spektakularnej, że następującej po krótko trwającym gospodarczym „złotym wieku” ziem polskich pod pruskim i rosyjskim zaborem.
Z badań prof. Witolda Orłowskiego wiemy, że na przestrzeni ostatnich czterystu lat mamy tylko dwa okresy, kiedy rozwijamy się szybciej niż Europa Zachodnia.
Pierwszy – to druga połowa XIX wieku, czyli czas uprzemysłowienia ziem polskich w końcówce zaborów, a drugi następuje dopiero po roku 1990 i trwa (a nawet przyspiesza) do dziś dnia. Stagnacja czasu międzywojnia była w dużym stopniu skutkiem czynników stricte historycznych, jak ruina Reymontowskiej Łodzi nagle odciętej od rynku wschodniego, przewlekła hiperinflacja po I wojnie światowej, wielki kryzys i moda na keynesowski etatyzm, która zapanowała w finale światowego kryzysu. Ale czynnikiem niedocenionym tamtej porażki był również antybiznesowy wariant mitu szlacheckiego, który przejęła inteligencja, zwłaszcza lewicowa, tworząca polski mainstream panujący nad krajem aż gdzieś do lat 70. wieku XX. Społeczna pogarda dla „badylarza” i „prywaciarza” była jego widomym przedłużeniem w PRL-u, wzmocnionym dodatkowo przez komunistyczną propagandę.
Całkiem inaczej rzecz się miała z chłopstwem, które po okrucieństwach II wojny stało się solą polskiej ziemi, czyli warstwą, z której na nowo odbudował się naród. Świetną intuicję miał prof. Franciszek Bujak (ludowiec i minister rolnictwa w rządzie Grabskiego), gdy w latach 30. pisał, że „chłop polski pod względem politycznym przypomina szlachtę z dawnych wieków”. Chłopski naród, stworzony na nowo przez komunizm, przy pierwszej nadarzającej się historycznie okazji podążył ścieżką Reymontowskiego Karczmarka vel Karczmarskiego: polsko-szlacheckiej chytrości i żyłki biznesowej. A okazją rychło stał się gnijący komunizm, w którym półlegalna „turystyka handlowa” nabrała cech „narodowego sportu” Polaków.
Worki z kawą na promie z NRD, śpiwory i srebrne łańcuszki nad Balaton, kapy do Bułgarii, kożuchy z Turcji, jeansy do Sowietów, a magnetowidy z Berlina Zachodniego, w końcu wódka, benzyna i papierosy z Ukrainy, gdy zaczął się już realny rozpad sowieckiej państwowości. Dwa pokolenia polskich handlarzy ukształtował ów proceder. A gdy abdykujący polscy komuniści ogłosili pełną wolność przedsiębiorczości, owi handlarze, podobnie jak „cinkciarze” spod Pewexu, stali się pierwszym pokoleniem polskiego biznesu pełną gębą. W przeciwieństwie do komunistycznej nomenklatury, która uwłaszczyła się na państwowych firmach, oni błyskawicznie dorabiali się ciężką pracą, wspartą sprytem wykształconym wcześniej na handlu. GUS podaje, że zarejestrowali aż trzy miliony małych biznesów (tzw. „indywidualnych działalności”).
Owi chłopscy spadkobiercy ducha szlachetczyzny wkrótce przystąpili do wznoszenia dla swoich rodzin pseudodworków z kolumienkami, hurmą runęli do kin na „Pana Tadeusza” Wajdy oraz zaczęli celebrować długie weekendy, będące (jak zauważył Jakub Wojas) iluzją „niekończącej się niedzieli” ziemiańskich dworów. Chłopskość tego narodu widać może najdobitniej w jego braku wyczucia piękna, przez co nowa Polska, szybko bogacąc się, stawała się coraz schludniejsza, ale nie ładniejsza. Lecz historyczna zasługa dla kraju tego nieustannie aspirującego do szlacheckości, ale chłopskiego narodu – to unikalny polski „duch przedsiębiorczości”, zrywający z inteligencką tradycją międzywojnia, za to nawiązujący do prawdziwie dawnej polsko-szlacheckiej tożsamości. Ideologiczny klimat końca XX wieku, gdy Polska odzyskiwała niepodległość, stworzył dodatkowo żyzną glebę dla zakorzenienia i okrzepnięcia tego nowoczesnego modelu polskości. Był to klimat tryumfu wolności i rozprzestrzeniającego się liberalizmu. A jeśli ów „nowy Polak” mimo to nie przepadał nigdy za Balcerowiczem, to nie z powodu zaprowadzonego przezeń rynku i konkurencji, ale raczej zbyt długo trwającej polityki hamowania zarobków i patologicznej dystrybucji własności.
Rynek stał się bowiem integralną częścią polskiej tożsamości, tak wyraźnie odróżniając dziś nas, Polaków, od współczesnych niemieckich, a zwłaszcza francuskich „tłustych kotów”.
A reformy liberalizujące kodeks pracy, które w Paryżu wywoływały uliczną rewoltę, w Warszawie były przyjmowane przez Sejm jako najzupełniej oczywiste, wieczorem, przy pustej sali sejmowej i nikłym zainteresowaniu mediów.
Tak właśnie w ciągu trzydziestolecia niepodległości zbudowaliśmy naszą godną podziwu „Fenicję Północy”. Nie mamy oczywiście gwarancji, że taki stan rzeczy utrzyma się raz na zawsze, albowiem zła polityka zdolna jest na dłuższą metę zniweczyć nawet największy sukces. A przemiany kulturowe, które obserwujemy zwłaszcza w pokoleniu tzw. „milenialsów”, każą ostrożnie postawić nad przyszłością niejaki znak zapytania.
.Ale dziś przynajmniej dwie rzeczy nie ulegają wątpliwości. Tak, w ten polski sukces państwo miało swój niebagatelny wkład. Ale ważniejszym i trwalszym źródłem naszej przewagi okazały się cechy charakteru narodowego współczesnych Polaków.
Jan Rokita
Tekst ukazał się w nr 19 miesięcznika opinii „Wszystko Co Najważniejsze” [LINK].