
Oszołomienie umysłów
Spory o wizję przyszłości po zarazie toczą globaliści z lokalistami. Lokaliści wieszczą rychły upadek struktur ponadnarodowych, które zostały – ich zdaniem – albo skompromitowane przez koronawirusa, albo też po prostu w nowej rzeczywistości okazują się nieprzydatne – pisze Jan ROKITA
Nie ma co się zbytnio dziwić postępującemu w czasie zarazy „oszołomieniu umysłów”. Już sam fakt, że w epoce zawrotnego postępu biologii i medycyny wybucha globalna zaraza, zmiatająca – niczym jakaś eugeniczna megamiotła – starców i słabych w najwyżej rozwiniętych krajach świata, wystarczająco uzasadniałby takie oszołomienie. Ale myślową dezorientację w naszym zachodnim kręgu kulturowym jeszcze bardziej pogłębił ów sławetny lockdown, czyli faktyczny stan wyjątkowy zaprowadzony przez państwa. A ściślej mówiąc – łatwość, z jaką nasze demokratyczne rządy były gotowe z dnia na dzień wziąć w nawias wszystko to, o co jeszcze wczoraj biły się na śmierć i życie: wzrost gospodarczy, mobilność społeczną, propagandę kultury, konkurencyjność firm, walkę z zadłużeniem etc., etc. Taki nagły przeskok nie mógł się dokonać bez pozostawienia skazy na umysłach.
Nietrudno przewidzieć, że ofiarami owej „skazy” w pierwszym rzędzie paść musieli politycy, filozofowie, intelektualiści, komentatorzy, czyli ci wszyscy, którzy niejako zawodowo mają ludziom objaśniać świat. Dziejące się wokół rzeczy nadzwyczajne wymagają w końcu od „zawodowych objaśniaczy” równie nadzwyczajnych diagnoz społecznych i tez na temat przyszłości. W setkach, jeśli nie w tysiącach wariantów, pojawiła się więc w debacie publicznej tyleż płytka i beztreściowa, co zarazem rewolucyjna teza. Brzmi ona: „Nie ma powrotu do starego porządku świata, bo pandemia wymusza kompletnie nowy system wartości” (to akurat przypadkowy, ale typowy cytat, wyjęty z wyborczego przemówienia dość megalomańskiego kandydata do prezydentury Polski).
Politycy, zapewne nieświadomi źródeł swej inspiracji, rozpropagowali przy tej okazji orwellowski termin: „nowa normalność”, który dokładnie tak, jak to jest wyjaśnione w aneksie do Roku 1984, ma łagodzić uczuciową przykrość, jaką byłoby mówienie ludziom po prostu, że politycy przewidują zapanowanie teraz jakiejś „nienormalności”.
Wśród piewców „nowego świata” i „nowych wartości”, które mają ponoć zatryumfować, nie ma jednak zgody nie tylko co do ich rozpoznania, ale nawet co do oceny zasadniczego kierunku. Przede wszystkim więc nie jest jasne, czy wraz z obecną zarazą nadchodzi właśnie apokalipsa, czy wręcz przeciwnie – fala zachwycającego postępu. Są zwolennicy zarówno pierwszej, jak i drugiej wersji zdarzeń. Najpopularniejszy dziś w Europie uniwersytecki filozof Giorgio Agamben z ponurą satysfakcją odnajduje w pokoronawirusowym świecie wypełnienie swoich najciemniejszych prognoz. Na swoim szeroko czytanym blogu pisze: „Ludzie mają teraz zacząć żyć w warunkach permanentnego kryzysu i stanu wyjątkowego, tak aby nie zdołali zorientować się, że ich życie zredukowane do czystej biologii utraciło nie tylko znaczenie społeczne i polityczne, ale zostało pozbawione również empatii i uczuć”. Argumentacja Agambena zmierza w dwu kierunkach. Przede wszystkim zaraza dowodzi definitywnie, że współczesna polityka została zredukowana do „biopolityki”, co oznacza zanik sfery publicznej, w której wolni ludzie toczyli spór o najlepsze urządzenie świata i zwycięstwo „nagiego życia”, czyli biologicznej wegetacji, jaka odtąd będzie uprawomocniać wszelką władzę. Ale to jeszcze nie koniec politycznej katastrofy, gdyż owe rządy, tak właśnie jak uczyniły to po raz pierwszy obecnie, bezkarnie wprowadzając stan wyjątkowy w życiu społecznym i gospodarczym, wykorzystają pretekst ochrony „nagiego życia” do zaprowadzenia trwałej tyranii. Bydlęta hodowane przez tyranów – oto wielka przemiana zachodniej polityki, jaką uruchomił nawrót (jak się dotąd wydawało) trwale zlikwidowanego widma zarazy do naszego postnowoczesnego świata.
Katastrofizmu Agambena nie podzielają jednak lewicowcy o ideologicznym zacięciu. Swój równie definitywny tryumf głoszą dziś tacy ideolodzy, jak kanadyjska antyglobalistka Naomi Klein, amerykański ekolog Mike Davis czy francuski ekonomista Thomas Piketty. Wszyscy oni doznali w ciągu ostatnich lat sporego zawodu, liczyli bowiem na to, że to kryzys finansowy sprzed przeszło dekady będzie tym wyczekiwanym symptomem klęski kapitalizmu. Niestety, rynkowy kapitalizm odrodził się po kryzysie niczym jakaś hydra, i to w postaci niemal niezmienionej. Ale tym razem, gdy w efekcie lockdownu następuje na Zachodzie największa w dziejach państwowa interwencja w gospodarkę, koniec niehumanitarnego świata rynkowej samowoli zostaje przesądzony. W tym sensie zaraza jest dobroczynna. To w jej efekcie prezydent Francji debatuje w TV o nacjonalizacji przemysłu, wolny handel zostaje de facto zerwany po doświadczeniach z komunistycznymi Chinami, bezrobocie szaleje na skalę od dawna niespotykaną, a europejscy celebryci piszą projekty z żądaniem zaprowadzenia przez Unię powszechnego dochodu gwarantowanego. Do tego jeszcze dochodzi powszechne pragnienie przejęcia przez rządy szpitali i służby zdrowia, bo tylko wtedy będzie można w przyszłości przeciwstawić się zarazie. Klein nie kryje tego, że tym razem nastąpić musi coś na kształt „ewolucyjnego skoku” w dziejach ludzkości. Oto w końcu padają bowiem podpory dotychczasowego systemu: handel, turystyka, mobilność biznesu, a dzięki zarazie Zachód zmierza ku społecznej i ekologicznej sprawiedliwości.
Spory o wizję przyszłości po zarazie toczą również globaliści z lokalistami. Lokaliści wieszczą rychły upadek struktur ponadnarodowych, które zostały – ich zdaniem – albo skompromitowane przez koronawirusa, albo też po prostu w nowej rzeczywistości okazują się nieprzydatne. Do tej ostatniej kategorii można zaliczyć choćby potężną Światową Organizację Handlu (WTO), której sens staje pod znakiem zapytania, gdy protekcjonizm handlowy podbija kolejne kraje. Z kolei na czoło tej pierwszej kategorii wysuwa się Światowa Organizacja Zdrowia (WHO), która pod wodzą Etiopczyka dr. Tedrosa Adhanoma, jak się okazuje, bardziej troszczy się o polityczne interesy komunistów chińskich niźli o ratowanie świata przed zarazą. I w związku z tym jeszcze w połowie stycznia propagowała chińskie kłamstwa, że nie ma dowodów na to, że COVID-19 może być w ogóle zakaźny. Na przykład Donald Trump wzgardził WHO, zabrał jej pieniądze i zdaje się, że planuje wycofanie członkostwa Ameryki.
Ofiarą zarazy padła także Unia Europejska, oskarżana na lewo i prawo, bodaj najmocniej przez Włochów, ale nieoczekiwanie również np. przez premiera Francji, o nieudolność i nieprzydatność w trudnych chwilach. Matteo Salvini pozwolił sobie nawet określić Unię mianem „nory żmij i szakali”, gdy ta początkowo odrzuciła włoskie żądania tzw. „korona-obligacji”.
Co ciekawe, o dalszej nieprzydatności Unii rozpisują się także dotychczasowi euroentuzjaści (np. głośny, przedrukowany przez „Wyborczą” list wicenaczelnego rzymskiej gazety „La Repubblica”), co wskazywałoby na rozpanoszenie się swoistej „herezji lokalistycznej” nawet w najbardziej mainstreamowych, lewicowo-liberalnych mediach europejskich. Wokół Unii zrobiła się aż tak kiepska atmosfera, że Ursula von der Leyen uznała za stosowne… przepraszać narody europejskie za unijną nieporadność. To nawet rzecz zabawna, bo zaraz potem brukselska centrala wdrożyła kosztowny program natarczywego PR wokół swoich zasług w walce z zarazą.
Ale mamy też kontrofensywę globalistów, w której wysuniętą placówką bojową stał się prestiżowy „The Economist”, poświęcający nie tak dawno (23 maja) niemal cały numer owej walce. Na jego łamach była sekretarz stanu Madeleine Albright, poszukując stosownej analogii, odwołuje się aż do sławnego przed przeszło półwiekiem filmu Roberta Wise’a Dzień, w którym zatrzymał się świat, w którym ziemię pogrążoną w wyścigu zbrojeń Wolnego Świata z Sowietami przywołują do porządku uczeni i… przybysz z kosmosu. Ten liberalny styl myślenia znalibyśmy i tak dobrze również bez zarazy. Świat znów jest zagrożony, tyle że nie samym atomowym wyścigiem zbrojeń, jak w połowie XX wieku, ale przede wszystkim za sprawą odradzających się egoizmów narodowych, rywalizacji handlowej, odbudowywanych granic i „nieliberalnych demokracji”. W oczach takich liberałów jak Albright zaraza co prawda umacnia te niebezpieczeństwa, ale czysty liberalny rozum dowodzi przecież czegoś całkiem odwrotnego. Że mianowicie tak samo jak gazy cieplarniane psują klimat ponad narodami i granicami, tak również uderza koronawirus. Więc by tym nowym zagrożeniom się przeciwstawić, trzeba więcej globalizacji, w pełni otwartych granic, silnych instytucji międzynarodowych, a przede wszystkim praw kobiet i gejów. Jak łatwo się domyślić, taka logika ignoruje fakt, zwłaszcza w Europie, potwierdzający się już któryś raz z rzędu, że tak jak w kryzysie imigranckim z roku 2015, tak i w czasie obecnej zarazy suwerenne państwa, zdolne zamknąć granice i zaprowadzić stan wyjątkowy w służbie zdrowia, szkolnictwie czy gospodarce, okazały się jedynym politycznym aktorem mającym potencjał i moc przeciwstawienia się zbiorowemu niebezpieczeństwu.
Jak widać, „oszołomienie umysłów” na skutek zarazy nie polega bynajmniej na tym, że pojawiły się nagle jakieś nowe idee, które miałyby zbawić czy choćby przeorganizować nasz świat. Przeciwnie. Wszyscy głoszą to samo, co głosili wcześniej i co by dalej głosili, gdyby nie było koronawirusa i lockdownu.
Więc Agamben dalej o apokalipsie, nie zważając na to, że potępiane przez niego tyrańskie rządy zaprowadziły czasowy stan wyjątkowy po to, aby stępić eugeniczne ostrze zarazy, a państwo mocno okazało w ten sposób moralną rację swego istnienia. Lewicowi ideolodzy jak zwykle o krzywdzie, wyzwoleniu społecznym i niegodziwości rynku, i jak zwykle solennie milcząc na temat tego, cóż to za cud zaprowadzony zamiast wolnego rynku i konkurencji miałby sprawić teraz szybką rekonwalescencję światowej ekonomii, nadszarpniętej przez lockdown. Lokaliści są już naiwnie o pół kroku od likwidacji Unii Europejskiej i wolnego handlu, za to globaliści, jak zawsze, walczą z władzą „autorytarną i populistyczną”, to znaczy taką, która ceni sobie państwową suwerenność, a granice uznaje za rzecz całkiem przydatną, zwłaszcza w warunkach kryzysowych. Cała nowość polega tylko na tym, że wszyscy oni teraz głęboko wierzą, że zaraza i lockdown w końcu dostarczyły rozstrzygającego argumentu na rzecz ich prawdy i ich wizji przyszłości.
Jeśliby zatem pominąć te i jeszcze inne „oszołomione” wizje przyszłości, to z intelektualną pokorą można wyliczyć na palcach jednej ręki te przemiany, co do których już dziś widać, że utrwalają się w naszych społeczeństwach, jako swoiste dziedzictwo zarazy. Nie ma wątpliwości, że impetu nabrało wkraczanie technologii cyfrowej w nasze życie codzienne, a zakupy on-line, zdalne nauczanie czy zdalna praca nie cofną się już do stanu sprzed wybuchu zarazy. Koronawirus pobudził do życia sztuczną inteligencję, która i tak wkraczała już w nasze życie, ale teraz wkroczy szybciej i agresywniej. Kryzys ekonomiczny, nawet jeśli nie będzie zbyt przewlekły, umocni zapewne siłę żądań socjalnych, ale rywalizację o potęgę po zakończeniu zarazy wygrają te kraje, które będą mieć dość siły, aby zliberalizować gospodarkę i pobudzić wolną konkurencję. Już rośnie zbiorowe poczucie suwerenności państwowej, gdyż narody naocznie przekonują się do na pozór tylko paradoksalnej tezy, że globalne problemy mogą być tak globalnie zapętlone, iż rozwiązywać się je daje w gruncie rzeczy tylko lokalnie, w ramach własnego suwerennego państwa.
.W końcu jest całkiem możliwe również (albo raczej prawie pewne), że kolejny regres czeka praktyki religijne, przynajmniej w takich katolickich krajach jak Polska, skoro w czasie zarazy zniszczony został społeczny nawyk niedzielnego w nich uczestnictwa. Aha… Niewykluczone jeszcze, że rzadziej niż dawniej będziemy sobie podawać rękę. To w końcu i tak całkiem spore zmiany.
Jan Rokita
Tekst ukazał się w nr 21 miesięcznika opinii „Wszystko Co Najważniejsze” [LINK].