
Kasandry nadchodzącego faszyzmu
Madeleine Albright Fascism: A Warning (Harper, 2018)
Timothy Snyder The Road to Unfreedom: Russia, Europe, America (Tim Duggan Books, 2018)
Steven Levitsky, Daniel Ziblatt How Democracies Die (Viking, 2018).
Yascha Mounk The People vs. Democracy (Harvard University Press, 2018)
.Od jakiegoś czasu cieszą się popularnością książki katastroficzne. To stara tradycja, choć nie zawsze tak było. W latach 50. J.K. Galbraith głosił nadejście społeczeństwa obfitości, a we wczesnych 90. Francis Fukuyama koniec historii. Dziś Steven Pinker z panglossowym optymizmem podtrzymuje wiarę w Oświecenie. Są to jednak wyjątki. Dominuje schyłek, upadek, śmierć i samobójstwo. Zależnie od autora upadek może mieć przeciwstawne kierunki. Tu zajmiemy się prorokami nadchodzącego faszyzmu.
Straszenie latami 30. jest modne. Najpierw była publicystyka, teraz pojawiają się książki.
Po długich wywodach kulminacją jest określenie, kto dziś uosabia faszyzm i komu się należy takie traktowanie, by uniemożliwić mu stanie się nowym Hitlerem. Wysoka stawka uzasadnia nawet radykalne metody.
Książki te konstruowane są według podobnego schematu. Siedem dekad od wojny to w Ameryce i Europie (zachodniej oczywiście) epoka bezprecedensowego rozwoju i dobrobytu, połączonego z demokracją liberalną, której instytucje działają jak trybiki w szwajcarskim zegarku. Jeżeli są niedociągnięcia, to – jak by to przedstawiła propaganda komunistyczna – jedynie przejściowe trudności lub kłopoty wzrostu, lecz globalny bilans jest pozytywny. I nagle ostatnio coś się psuje. Ludzie są niezadowoleni, plebs psioczy na elity, zarzuca im korupcję (co jest wynikiem niedokształcenia) i szuka winnych wśród obcych (atawistyczne fobie). Pojawiają się przywódcy, którzy spijają słowa z ust ludu, i wykorzystują demagogię do zaspokojenia swojej żądzy władzy. Mówią: „Wasze problemy są autentyczne, można coś z nimi zrobić i ja się chętnie tego podejmę”. Po tym poznać autorytarnego populistę. Tak zaczynał Hitler. Doszedł on do władzy w sposób demokratyczny, co dowodzi, że wygrane wybory to żadne alibi. Niepopulistyczni przywódcy co prawda również zostali wybrani, ale ten wybór był właściwy. A wybór populistów był pomyłką, którą jak najszybciej należy skorygować, chętnie za pomocą masowych demonstracji ulicznych. To zapewni powrót do demokracji liberalnej. Tego pragnie Mounk, licząc na rychłe przerwanie prezydentury Trumpa i jego odejście w niesławie. Levitsky jednak przekonuje, że należy zasypywać rowy i nie forsować radykalnych rozwiązań. Trzeba jednak przyznać, że Mounk dostrzega niedostatki obecnej demokracji, ewoluującej w kierunku demokracji illiberalnej (demokracji bez praw) lub niedemokratycznego liberalizmu (praw bez demokracji).
Autorzy podają listę cech populistycznego autorytaryzmu i przypisują je swoim przeciwnikom. Politycy z ich obozu są wyjęci spod krytyki, choć wiele punktów mogłoby się do nich stosować.
Książki te pochodzą sprzed protestu Żółtych Kamizelek, więc nie wiem, jak by zostało ocenione wielomiesięczne, cotygodniowe strzelanie do obywateli.
Nadejście populizmu jest dla autorów zaskoczeniem, bo nie dostrzegli długotrwałego zaniedbywania regionów oraz grup zawodowych i społecznych. Niemniej francuski geograf – kiedyś nieczytany, dziś będący autorytetem – Christophe Guilluy trafnie opisał postępującą degradację francuskiej prowincji i dawnej klasy średniej. O ludziach tych zapomniano. Ani nie mieli jachtów do zaoferowania na prezydenckie wakacje, ani się nie nadawali do popisywania się tolerancją i różnorodnością. Są biali, zwykli, petits blancs. A że biali, to ich protest łatwo przedstawić jako rasizm, white supremacy. To samo dotyczy wyborców Trumpa z podupadających regionów przemysłowych. Autorzy wymienionych książek odmawiają zaakceptowania i zrozumienia procesów społecznych. A każda nowa idea (być może nieopierzona) jest niebezpieczna, zła. I ten właśnie zapomniany lud jest w tych książkach wielkim nieobecnym. Syte polskie dzieci nie są tematem. Dbanie o lud, zwłaszcza własny, kojarzy się z brunatną falą. W końcu to Hitler przedłużył płatny urlop i wprowadził dla ludu wakacje w programie Kraft durch Freude. Źle się kojarzy, nie można spać spokojnie. Niedawno Die Welt uznał, że węgierski program prorodzinny przypomina czasy narodowego socjalizmu.
Autorzy koncentrują się za to na państwie prawa – procedurach i przestrzeganiu formalnych reguł. Nie pytają o wyniki. I tak ważne jest niezależne sądownictwo, a że przez ćwierć wieku nie skazano prawie żadnego komunistycznego przestępcy, to trudno. Ani większego oszusta, mimo że w nieznanym kierunku wypływały miliardy. Przypomnijmy, że również w Niemczech się okazało, że po dyktaturze do wyboru jest praworządność ALBO sprawiedliwość. W młodej RFN zdecydowano się na pozostawienie w wymiarze sprawiedliwości ludzi z wykształceniem i doświadczeniem prawniczym. Praktycznie oznaczało to dominację członków NSDAP. Dlatego też pierwszy proces morderców z Auschwitz odbył się prawie 20 lat po wojnie, na granicy przedawnienia, a prokuratorem był Fritz Bauer, prawnik pochodzenia żydowskiego.
Wydaje się, że autorzy nie doceniają trudności transformacji. Uważają, że w 1989 r. nastała era demokracji, Havel został prezydentem, mur berliński runął. I dopiero od 2015 r. wszystko zaczęło się psuć. Tymczasem spuścizna takiego ustroju ciągnie się przez generacje, czy to przez dynastie genetyczne, czy poprzez wychowanie. Zwłaszcza w grupach poddanych uprzednio ścisłej selekcji. Oczywiście nikt nie żąda trybunałów rewolucyjnych w stylu Che Guevary, ale czekanie na samooczyszczenie było porażką. Również tu autorzy widzą cierpienia sędziów, a w ogóle się nie interesują tym, jak odczuwało ich działalność społeczeństwo i dlaczego żądanie głębokiej reformy wymiaru sprawiedliwości było wypowiadane tak często.
Polska często jest wymieniana jednym tchem z Rosją, Turcją i Filipinami. Mounk pisze o Rosji i Turcji, a chwilę potem o populistycznych przywódcach Polski i Węgier, którzy „używają tego samego scenariusza, by niszczyć wolne media, rozmontowywać niezależne instytucje i zamykać usta opozycji”. Gdyby traktować go poważnie, trzeba by podać nazwiska dziennikarzy zabitych w prezencie urodzinowym dla Kaczyńskiego.
W analogii do Filipin musiałby prezes PiS dawać siepaczom osobisty przykład, jak zastrzelić opozycjonistę. Takie przerysowania radykalnie deprecjonują wartość intelektualną tych książek.
Co do Turcji, przedstawiana jest ona zawsze jako szwarccharakter. Również i ja uwierzyłem w dyktaturę Erdoğana, ale widząc, że w ostatnich wyborach lokalnych jego partia przegrała w 5 z 6 największych miast, mam wątpliwości. Za tak miękkiej dyktatury jak za Gierka największą porażką było zaledwie 95 proc. w Krakowie. Przegranie czegokolwiek nie wchodziło w grę. Więc jak jest naprawdę? Turcja leży w atrakcyjnym dla innych miejscu strategicznym, ma mniejszość kurdyjską, co grozi wojną domową i rozpadem. Do tego przedtem tendencje prozachodnie i laickie były raczej wymuszane przez armię i z demokracją miały niewiele wspólnego. Po doświadczeniu z Irakiem oraz z Libią widzimy, jakie konsekwencje przynosi utrata stabilności, choćby takiej pod butem dyktatora.
Podkreślam te wątpliwości, bo wśród morza propagandy, czy to prymitywnej, czy to osłoniętej profesorskimi tytułami, dojście do prawdy rzeczywiście nie jest łatwe. Bo fakty, choć powinny być obiektywne, często są podrasowane. I tak u Albright Jarosław Kaczyński jest wściekły na Wałęsę, ponieważ ten „nie dość energicznie pogardza komunistami”, a antyrządowych demonstrantów (wszystkich?) określa jako „najgorszy sort Polaków”. Wspomina ona o „sugestii pewnego parlamentarzysty, że jego brat jeszcze żyje” i przytacza in extenso reakcję Kaczyńskiego na te słowa, wybuch o zdradzieckich mordach. Czy są to tylko wyważone fakty, czy raczej emocjonalne opinie?
Książki te są drugą generacją krytyki populizmu. W pierwszej (Jan W. Müller, Cas Mudde) oskarżano populistów o nierespektowanie procesu demokratycznego, kwestionowanie wyników wyborów i obiecywanie gruszek na wierzbie dla zdobycia władzy. Teraz jednak populiści zdobyli władzę (albo umocnili swoją pozycję) w ramach reguł demokracji. To ich przeciwnicy twierdzą, że wybory były pomyłką i błędny wynik dowodzi niedoskonałości tejże demokracji – w „prawdziwej demokracji” byłby niemożliwy. Więc obecnie problemem jest to, że populiści zaciskają pętlę (jak Hitler w 1934 r.) i legalnie nie oddadzą władzy. Obietnice albo okażą się kłamstwem, albo doprowadzą kraj do ruiny. Gdy zaś kraj się rozwija, zamiast masowych protestów rośnie poparcie rządu, a wybory przeprowadzono już dwukrotnie, potrzebna będzie kolejna teoria. Zwłaszcza gdy „faszyzujący populiści” jednak kiedyś przegrają wybory i oddadzą władzę, jak oddali w 2007.
Teraz parę uwag o poszczególnych książkach. Snyder to niegdyś autor Bloodlands, bezkompromisowej rozprawy z ludobójczymi systemami niezależnie od koloru, dziś autor laudacji Donalda Tuska – Człowieka Roku 2018 „Gazety Wyborczej” („charakteryzuje go ludzkie ciepło”). Jego książka jest długą jeremiadą, przepełnioną niechęcią do „sadopopulisty” Trumpa. „Ameryka pod prezydentem Trumpem (…) zbliża się do Rosji. (…) Pokusa, którą Rosja zaoferowała Trumpowi, to prezydentura. Pokusa, którą Trump zaoferował Amerykanom, to system jednopartyjny…”. Niedobrze się dzieje, jesteśmy na drodze do zniewolenia.
Albright, która z bliska widziała faszyzm (nazizm) i komunizm, epatuje słowem „faszyzm” bez umiaru. Jej opis faszyzmu jest niezbyt precyzyjny. W porównaniu z dawnymi tyraniami moc pochodzi nie tylko z góry, lecz również od mas współdziałających z charyzmatycznym przywódcą. Ale Jan Paweł II też był charyzmatycznym przywódcą, który miał dobry kontakt z masami. Może taka obawa powoduje, że tak często widzimy papierowe postacie, a przywódca odważny od razu oskarżany jest o najgorsze. Podaje na końcu dziesięć pytań pozwalających na wykrycie faszyzmu. „Czy po przegranych wyborach zaakceptują werdykt, czy bez dowodów będą utrzymywać, że wygrali?”. Pamiętamy arytmetyczne akrobacje – jeżeli PiS zdobył 38 proc. przy frekwencji 50 proc., to naprawdę zdobył 19 proc., czyli 81 proc. było przeciw, a więc PiS jest uzurpatorem. Podobnie w Ameryce argumentowano, że łącznie więcej głosów otrzymała Clinton, choć reguły gry i sposób liczenia głosów były wszystkim od początku znane. Do tego żądanie impeachmentu od pierwszego dnia. Pytania w teście Albright są sensowne, lecz trzeba obiektywnie szukać na nie odpowiedzi, mając otwarte oko lewe i prawe.
Levitsky i Ziblatt również podają podobny test autorytaryzmu. „Czy określają swoich rywali jako wywrotowych, przeciwstawiających się porządkowi konstytucyjnemu?”. Prawo i Sprawiedliwość było już oskarżane o bolszewizm i faszyzm, a prezes Kaczyński był mieszanką Hitlera, Stalina, Dzierżyńskiego i Pol Pota. „Czy bezpodstawnie sugerują, że rywale to obcy agenci?” – to pozostawiam osądowi czytelnika.
Chyba najciekawszy jest Mounk. Poważnie zastanawia się nad problemami prowadzącymi do populizmu. Wydaje się najbardziej otwarty. Na przykład akceptuje konieczność zapewnienia, by narody znowu czuły, że mają pod kontrolą swoje życie i swój los. Głosi przy tym inkluzywny nacjonalizm – tworzenie poczucia narodowego w społeczeństwie wieloetnicznym. Szczerze mówiąc, w kraju takim jak Francja bez wojny domowej nic innego nie jest możliwe. O ile jest możliwe. Do tych refleksji doprowadziła go jego historia rodzinna. Sztetl pod Lwowem, gdzie urodził się jego dziadek Leon, należał, nie zmieniając miejsca, do monarchii Habsburgów, Polski, ZSRR i Ukrainy. Sam zaś dziadek przeżył czas Holocaustu na Syberii, do 1969 r. przebywał w Polsce, a potem w Niemczech i Szwecji, gdzie spoczywa na cmentarzu. To pokazało mu względność narodowości. Mój zaś dziadek pochodził z pobliskiego Przeworska, był poddanym Kajzera, potem mieszkał w Polsce, Generalnej Guberni i PRL. Przez cały ten czas nie miał wątpliwości, że jest Polakiem, tylko rzadko ta Polska przychodziła do niego. Podobny los (choć bez formującego pobytu w ZSRR), różne wnioski. Mounk jest z tych autorów najmłodszy (rocznik 1982), mniej rozpamiętuje dawne dzieje, bardziej patrzy w przyszłość. Warto zwrócić na niego uwagę.
W ocenie tych książek postawiłem się jako advocatus diaboli. Powtarzanie w chórze tych samych argumentów jest nieciekawe, raczej chciałem zwrócić uwagę na ich jednostronność i przedstawić kontrargumenty. Można zauważyć, że ja też mam własny osąd rzeczywistości – jak każdy, w tym autorzy. Jeżeli ktoś widzi sprawy inaczej – zapraszam do polemiki.
.Podsumowując: oczywiście te ostrzeżenia przed autorytaryzmem mają sens, bo charyzmatyczny przywódca może się zmienić w dyktatora, optymistyczna polityka ekonomiczna w zmienionych warunkach może doprowadzić do załamania. Jednak niezdecydowany przywódca i parlament zajmujący się sam sobą również mogą spowodować katastrofę.
Brak polityki ekonomicznej, dogmatyczna wiara w globalizację i niewidzialną rękę rynku też mogą doprowadzić do wybuchu społecznego i tym bardziej do dyktatury.
Czyli zamiast szukać duchów Adolfa i Benita, trzeba uważnie obserwować sytuację, nie popadając w dogmatyzm. Warto też przyjrzeć się prawdziwemu faszyzmowi (i komunizmowi) – jak narody dochodziły do zbiorowego szaleństwa. Ale używać należy zdrowego rozsądku i szukać związków istotnych, a nie powierzchownych podobieństw. Adolf Hitler wspierał dzietność, podobnie robi prezes Kaczyński. Oczywiście „dobra zmiana” stawia na etatyzm i kolektywizm. Ale nie wynika z tego, że prezes będzie budował komory gazowe. Niestety tego typu „argumentację” spotyka się często. Temat ten zasługuje na solidną analizę. Jakie były próby zorganizowania kolektywistycznego społeczeństwa? Jakie były ich podobieństwa i różnice? Jakie były ich elementy składowe – które były dobre, które złe, które niezbędne, które opcjonalne? Jak ewoluowały – czy wszystkie prowadziły do katastrofy?
Drugim ciekawym tematem jest obiektywność przekazu. Mówimy o ważnych zjawiskach, a na znanych przykładach widzimy, jak zniekształcona może być narracja, zaczynając od faktów. W historii wiele jest przykładów zmanipulowania opinii publicznej całych państw, co miało konsekwencje polityczne. Przyczyny mogą być różne – od rządowej cenzury po lenistwo dziennikarzy.
Ale o tym już innym razem.
Jan Śliwa