Niedawno przedstawiłem tu recenzję książki Yorama Hazony’ego, sławiącej państwa narodowe i wykorzystywanie naturalnych więzów społecznych. Jonah Goldberg, którego książka również odbiła się szerokim echem, prezentuje całkowicie przeciwne stanowisko: ideałem jest państwo, które przełamuje naturę i takie jej przejawy, jak nacjonalizm, populizm, trybalizm (plemienność). Ideałami są dla niego liberalna demokracja i państwo prawa – Jan ŚLIWA pisze o książce Jonaha Goldberga Suicide of the West (Crown Forum, 2018).
Główna narracja opiera się na tym, że ludzkość wegetowała przez setki tysięcy lat w brudzie i nędzy, zżerana wojnami klanów, aż wreszcie około roku 1700 nastąpił „Cud” (Miracle). Rozwój radykalnie przyspieszył i społeczeństwa zachodnie osiągnęły, jeżeli nie powszechną szczęśliwość, to dostatnie życie, swobody i bezpieczeństwo. Swoją tezę ilustruje wykresami w formie „kija hokejowego”: długo, długo nic, wreszcie gwałtowny wzrost. Podobne wykresy przedstawia też Steven Pinker w swoim Nowym Oświeceniu. Skądinąd taką też formę mają wykresy stężenia dwutlenku węgla, którymi ekolodzy zapowiadają katastrofę klimatyczną, jako że postęp ma dobre i złe konsekwencje. Taki szczęśliwy stan, ten Cud, jest rzadki – w czasie i przestrzeni. Należy go aktywnie pielęgnować, a do tego trzeba go cenić i odczuwać wdzięczność dla tych, którzy go stworzyli. Cud ten nie jest dziełem boskim, lecz ludzkim i ludzie mogą go podtrzymać lub dopuścić do jego rozpadu. Jest to świadomy wybór, jak tytułowe samobójstwo.
Dla zobrazowania swojej idei autor przytacza scenę z „Ojca chrzestnego”, gdzie ojciec zhańbionej córki prosi don Vito o pomoc w załatwieniu sprawy. „Gdzie byłeś wcześniej”, pyta don Vito, „czemu nie chciałeś być moim przyjacielem?”. „Wierzyłem w Amerykę”. „No to niech ci teraz Ameryka pomoże”. Ojciec jednak prosi i pyta, ile musiałby zapłacić. Obrażony don Vito daje mu szansę: „Możesz się ze mną związać”, ojciec odpowiada: „Proszę, zostań moim przyjacielem”. Prośba (wątpliwa moralnie) będzie spełniona, ale pod warunkiem głębokiego związku; ojciec dziewczyny będzie człowiekiem don Vito. Dla Goldberga jest to przykład negatywny, kwintesencja społeczeństwa klanowego, plemiennego. Woli kapitalistyczne relacje między sprzedawcą i klientem, gdzie nie pyta fryzjera albo sprzedawcy gazet, kim jest, czy przestrzega zasad koszernej kuchni. Po prostu chce ostrzyc włosy. Jest w tym logika. Yoram Hazony powiedziałby tu jednak, że sprowadzanie wszystkiego do chłodnych relacji też ma swoje ograniczenia. Kto ma rację?
Goldberg mówi o rewolucji locke’ańskiej, której ojcem jest John Locke, a jej zasady brzmią:
- jednostka jest suwerenem,
- prawa pochodzą od Boga, nie od rządu,
- owoce naszej pracy należą do nas,
- nikt nie może stać niżej wobec prawa z powodu swojej wiary lub klasy społecznej.
Współżycie międzyludzkie rządzi się nie emocjami, lecz rozumem. Fryzjer nie jest Pakistańczykiem lub Żydem, lecz tylko fryzjerem. Ani ja jego nie nawracam, ani on mnie. On mnie uczciwie strzyże, ja mu uczciwie płacę. W ten sposób możliwa jest skuteczna współpraca wielu ludzi o najróżniejszych rodowodach.
Goldberg, w przeciwieństwie do Rousseau, nie wierzy w naturalną dobroć natury ludzkiej. Twierdzi, że to cywilizacja i przełamanie ludzkiej natury czyni z nas sympatycznych osobników. Jak to odrzucenie natury jest trudne, pokazuje nasz wybór lektur i filmów. Szukamy walki Dobra ze Złem, romantyzmu, emocji. Jaką katastrofą była próba zainteresowania widzów teatralnych produkcyjniakami? Dało się je oglądać, gdy było choć trochę action: walkę o wykonanie planu sabotuje imperialistyczny szkodnik, którego niecne plany krzyżuje para zakochanych komsomolców. Jakoś tak jest, że przy referacie o stopach procentowych słuchacze po chwili usną, a sprawa intryg Małej Emi na Twitterze rozpala ich do białości, choć te stopy procentowe mają o wiele większy wpływ na ich życie. Gorzej, gdy te instynkty zwierzęce dominują w polityce, którą coraz trudniej odróżnić od popkultury.
Marzeniem autora jest system oparty na umowie społecznej, gdzie wszyscy koncentrują się na poprawnym wykonywaniu swoich obowiązków.
Ekstremalnym przykładem byli chińscy urzędnicy-eunuchowie i tureccy janczarzy, możliwie pozbawieni więzów społecznych. Chińskie przysłowie mówi, że „gdy ktoś zostaje urzędnikiem, jego żona, dzieci, psy, koty, a nawet kury wzlatują do nieba”. Walka z nepotyzmem to walka z naturą. To marzenie o społeczeństwie, gdzie wszystko chodzi jak w zegarku, bez wpływu emocji. Marzenie to ma swoje źródła. Autor pisze, że nowoczesny amerykański konserwatyzm pochodzi z lat 40. i 50. W obliczu zagrożenia komunistycznego konieczne było samookreślenie. Była to też epoka całkowitej dominacji USA w świecie, z najsilniejszą gospodarką i armią. Wtedy J.K. Galbraith opublikował „Społeczeństwo obfitości” (The Affluent Society). Amerykę, a potem i świat miała zdominować zamożna klasa średnia: spokojna praca od 9 do 17, domek z ogródkiem, umiarkowane zainteresowanie polityką. Nie całkiem tak wyszło.
Niemniej amerykański mechanizm funkcjonuje nieźle od ponad 200 lat. Spór polityczny nie przekracza pewnych granic, wyniki wyborów są respektowane, władza jest przekazywana bez problemów, a system checks and balances zabezpiecza przed jej ekscesami. Jednak na horyzoncie są zagrożenia, z różnych stron.
Pierwszym jest progresywizm, bezkrytyczna wiara w postęp. Źródłem jest rozwój nauki i techniki, darwinizm oraz nadmiar niemieckich ekonomistów i socjologów wychowanych na Heglu i Marksie. Nauka prowadzi do prób sterowania społeczeństwem jak maszyną, a do tego najlepiej nadają się eksperci. W oczach darwinisty społeczeństwo przypomina stado bydła, którego jakość można ulepszać metodami hodowlanymi i eugeniką. Również nie wszystkie rasy mają równą wartość. Takie podejście zainspirowało zaplecze intelektualne Hitlera. Z takim sposobem myślenia łatwo jest podejmować decyzje co do wspierania lepszych ras i usuwania gorszych. Wreszcie Niemcy przynieśli do Ameryki pruskie idee Bismarcka i przekonanie o wyższości inżynierii społecznej nad chaotyczną demokracją. Idee te miały wielu wyznawców. Jednym z nich był prezydent Wilson, który w czasie I wojny światowej wprowadził planową gospodarkę wojenną, ministerstwo propagandy, a za niewłaściwe poglądy można było zostać pobitym i aresztowanym. Nic dziwnego, że potem dużą sympatią cieszył się Mussolini, a i eksperyment Hitlera był obserwowany z zaciekawieniem. Po I wojnie polityka i gospodarka zostały zliberalizowane, ale wielki kryzys spowodował powrót do silnego państwowego interwencjonizmu w ramach polityki New Deal Roosevelta, który władzę, co ciekawe, objął 4.3.1933 r., prawie równocześnie z Hitlerem – 30.1.1933 r. Tendencje etatystyczne pogłębiły się jeszcze podczas kolejnej wojny. Te rzadko wspominane efekty postępowej polityki Goldberg opisał wcześniej w książce „Liberalny faszyzm”, do której warto będzie wrócić.
Konsekwencją etatyzmu jest rozrost administracji państwowej. Coraz więcej aspektów życia zarządzanych jest przez agencje, których administratorzy nie są wybierani, lecz mianowani. Ich decyzje nie są poddane dyskusji parlamentarnej, a często mają większe praktyczne znaczenie niż uchwały Kongresu. Tworzy się nowa warstwa biurokratów, którzy niczego nie potrafią, nie mogą i nie chcą przejść do prywatnego biznesu, wobec czego zrobią wszystko, by zachować własne istnienie i liczebność. Ponieważ zarządzają życiem bez większej odpowiedzialności, stają się aroganccy, gardzą innymi i okazują im to. Nie trzeba dodawać, że rozrośnięta administracja jest podatna na korupcję.
Dalej Goldberg pisze o plemienności. Ameryka jest tu specyficznym krajem. To nie etniczny naród, lecz idea. Pokazują to słowa dawnego węgierskiego imigranta, który tłumaczy synowi: „Jedziemy do Ameryki, bo urodziliśmy się Amerykanami, tylko w niewłaściwym miejscu”. Idealna Ameryka to tygiel, melting pot, w którym Włosi, Polacy, Niemcy, Hindusi i Murzyni stają się Amerykanami, gdzie o sukcesie decyduje to, co się sobą reprezentuje, a nie do jakiej grupy się należy. Wiemy, że nie zawsze tak było, ale taki jest cel. Albo był. Obecnie widzimy wszechobecną identity politics, polegającą na określaniu jednostki jako członka grupy. Ja jako kobieta, ja jako gej, ja jako czarny, ja jako otyły… Łączy się to często z victimhood, przedstawianiem siebie jako ofiary. Nie dostałem się na studia, bo jestem czarny. A ja, bo jestem biały. Dawny ideał color-blindness, ślepoty na kolor, nie jest aktualny. Więcej: ślepota na kolor jest ukrytym rasizmem. Do tego każda instytucja musi dbać o różnorodność. Łączy się to z powszechnym obrażalstwem – o gest, o słowo. Występkiem jest cultural appropriation, przejmowanie cudzej kultury, zwłaszcza słabszej, przez dominującą. Według mnie docenia się w ten sposób drugą kulturę, ale inni uważają, że się ją poniża. Czy wolno jeszcze białej dziewczynie ubrać się w indiańskie szaty? Na pewno ciężkim występkiem jest blackfacing, malowanie twarzy na czarno. Jakiś czas temu ktoś zza oceanu wytropił, że w polskiej telewizji ktoś przebrał się za Murzyna. Zrobili z tego wielką historię i nie dali się przekonać, że w Polsce są inne kody kulturowe, bo nie było niewolnictwa. Używam tu swobodnie słowa „Murzyn”, ale terminologia to też problem. Oraz transgenderowe zaimki, które należy stosować wobec niebinarnych osób. Nie chciał się temu poddać psycholog Jordan Peterson i miało to konsekwencje. Kto nie chce się stosować do nowych norm, poddany jest ostracyzmowi, a jego wykłady na uniwersytecie są zagłuszane przez demonstrantów lub blokowane, czego doświadczył m.in. prof. Legutko. Powoduje to atomizację społeczeństwa, gdzie indywidualne zasługi mają coraz mniejsze znaczenie. Na przykład niemożliwa jest dyskusja bez wrzasku i tupania.
Goldberg energicznie broni praw jednostki jako podstawy systemu liberalnego. Jest jeden wyjątek – rodzina. We wszystkich innych sytuacjach prowadzi chłodne interesy, ale w jego rodzinie panuje komunizm. Wzajemnie się wspiera, wyświadcza przysługi, nie wystawiając rachunków. Rodzina złożona z mężczyzny, kobiety i ich dzieci jest podstawą społeczeństwa. I nie jest ważne, czy jest ona zgodna z naturą i wolą Bożą – taka rodzina funkcjonuje. Jakoś tak jest, że wszystkie ekonomicznie wydajne demokratyczne społeczeństwa są oparte na monogamii. I widzą małżeństwo nie jako miejsce egoistycznego zaspokajania zasady „każdy może kochać”, lecz szkołę poczucia obowiązku i wzajemnego poświęcenia. Nastawienie takie jest też korzystne dla życia zawodowego i społecznego. Utrata tej bazy może być kosztowna.
Dalej przechodzimy do populizmu. Jeżeli mamy tu na myśli żądnych władzy demagogów, mamiących lud pustymi obietnicami lub nawołujących tenże lud do nienawiści do wspólnego wroga, to zdecydowanie jest to zjawisko negatywne, niszczące podstawy demokracji. Problem jednak w tym, kogo tak nazwiemy i kto ma prawo innych tak nazywać. Konkretnie – Goldberg nie lubi Trumpa, nazywa go wręcz złym człowiekiem. Fakt, Trump ma maniery ostrego biznesowego negocjatora, delikatnie mówiąc. Jak się zapisze w historii, zobaczymy. Wśród wielkich jest mało aniołów. Churchill pił i palił, za to Hitler był wegetarianinem. Nie te cechy są najważniejsze, choć mogą być denerwujące. Ale zostawmy amerykańskie sprawy Amerykanom. W tym kontekście autor wspomina wizytę Trumpa w Warszawie w 2017 r. Z jego obroną zachodniej cywilizacji Goldberg w dużej części się zgadzał, jednak nakładał się na to nacjonalizm coraz bardziej autorytarnego polskiego rządu. Rządząca partia prowadzi kampanię delegitymizacji prasy, niezależnego sądownictwa, a nawet apolitycznej natury wojska pod hasłem „repolanizacji” (sic!). I tyle o naszym pięknym kraju.
Nacjonalizm jest bowiem dla Goldberga czymś złym, również własny. Trudno mi się z tym zgodzić. Dla Goldberga wspólnota narodowa, Volksgemeinschaft, to podejrzany niemiecki pomysł. Ale Ameryka to specyficzny przypadek. De facto jest wyspą, między dwoma oceanami i dwoma słabszymi sąsiadami. Od dawna jej terytorium nie jest zagrożone, po Manhattanie nigdy nie jeździły tramwaje z napisem Solo para Mexicanos. Wojna to dozowanie przemocy wobec innych, nigdy zagrożenie własnego terytorium. No i wielokulturowa mieszanina jest tam bezdyskusyjna. Dla Amerykanina jest oczywiste, że decyduje on o własnych sprawach i metody sprawowania władzy systematycznie doskonali. Z kolei Polska od prawie 300 lat naprawdę wolne państwo ma od czasu do czasu. Celem jest przetrwanie. Ale dzięki temu nigdy nie stworzyliśmy władzy absolutnej. Jeżeli mieliśmy charyzmatycznego przywódcę, to był nim Jan Paweł II. Bywali i są przywódcy szanowani, ale nie widzę tak zapatrzonych, by na jedno czyjeś słowo zrobili wszystko, włącznie z podbojami po Ural i dalej.
Podsumowując zagrożenia dla amerykańskiego cudu, Goldberg staje się niejednoznaczny. Nie chce plemienności, ale podkreśla znaczenie wspólnot, które dają alternatywne do pracy i pieniędzy możliwości znalezienia sensu w życiu. Może to być Kościół, klub hobbystów, ochotnicza straż pożarna. Więc zbiór indywiduów, które nie stoją sam na sam wobec państwa. Również pochwala zdrowy patriotyzm w przeciwieństwie do biologicznego nacjonalizmu. Tu też granica jest subtelna, ważne, kto ją wyznacza. To trochę jak w żarcie. „My jesteśmy pryncypialni, oni są dogmatyczni; my jesteśmy elastyczni, oni są labilni – my jesteśmy patriotami, oni nacjonalistami”. W sprawach moralności jest konserwatywny. Pisze: „Od aborcji i małżeństw gejów po prawa transgenderowców postępowi chcą nagiąć każdą instytucję i społeczność do swojego wzoru. Kto się opiera, zostaje uznany za agresora”. Podobnie ostro krytykuje tych, którzy wspierają niekontrolowaną imigrację i głoszą walory różnorodności, a sami mieszkają za wysokimi murami i wysyłają dzieci do prywatnych szkół. „Być bogatym może znaczyć móc sobie pozwolić na hojność cudzym kosztem”. Ale z ręką na sercu – to są sformułowania używane przez złych populistów! Goldberg pewnie uważa, że u innych się ujawnia dzika natura, a on sam dochodzi do tych wniosków drogą rozumową. Niech będzie. Jeśli jednak dokładniej się przyjrzeć, wszystko przestaje być takie proste. Może takie po prostu jest życie.
Demokracja liberalna jest piękna. Ale czy taki idealny system kiedykolwiek istniał? Sam Goldberg opisuje, jak od końca XIX wieku rozrastała się administracja państwowa, wypierająca demokrację. Jednak gdy krytykuje nadmiar regulacji, sam przyznaje, że niektóre były konieczne, jak zakaz pracy dzieci i ich edukacja czy ograniczenie czasu pracy i płaca minimalna. Do tego wcześniej z kolei z rachunku trzeba usunąć Murzynów, a zwłaszcza Indian. Dla nich nie było praw. A gdy w 1896 r. spotkali się Rockefeller, Carnegie i Morgan i zadecydowali, że przyszłym prezydentem będzie William McKinley – to cóż to była za demokracja? Albo kampanie prowadzone w oparciu o niskie emocje, za to za gigantyczne pieniądze.
Podsumowując: żaden ideał nie jest osiągalny w stu procentach. Oczywiście jednak równość jednostek wobec prawa, swoboda wyboru drogi życiowej czy awans dzięki pracy i zasługom, a nie pochodzeniu, to ważne cele. Podobnie swoboda działalności gospodarczej i korzystania z jej efektów. Niemniej Korea czy Chiny pokazują, że rozsądnie dozowane wsparcie państwa może być kołem zamachowym gospodarki, podobnie jak transfery socjalne wyciągające ludzi z nędzy i apatii. We wszystkim stosować umiar, jak uczył Seneka.
.A czy nasza cywilizacja upada? Od zawsze. Trzyma się tylko dzięki ludziom, którzy ją podtrzymują. To ciągła walka porządku z entropią.
„Upadek to wybór. Zasady, podobnie jak bogowie, umierają, gdy nikt już w nie nie wierzy”.
Jan Śliwa