Jan ŚLIWA: Pochwała nacjonalizmu

Pochwała nacjonalizmu

Photo of Jan ŚLIWA

Jan ŚLIWA

Pasjonat języków i kultury. Informatyk. Publikuje na tematy związane z ochroną danych, badaniami medycznymi, etyką i społecznymi aspektami technologii. Mieszka i pracuje w Szwajcarii.

Ryc.Fabien Clairefond

zobacz inne teksty Autora

Słowo „nacjonalizm” nie cieszy się najlepszą opinią. Tym dziwniejszy wydaje się tytuł książki Yorama Hazony’ego, otwarcie i prowokująco sławiący jego zalety – o The Virtue of Nationalism (Basic Books, 2018) pisze Jan ŚLIWA

O tym, że książka nie jest zbiorem podejrzanych tez, świadczy nagroda Konserwatywna Książka Roku, przyznana przez Intercollegiate Studies Institute, założony w 1953 r., którego pierwszym prezydentem był William F. Buckley Jr. Oczywiście, jak to przy takim temacie, znajdzie się wielu ekspertów, którzy odsądzą ją i jej autora od czci i wiary. A czasy są niepewne, czuje się, że tradycyjne systemy są kontestowane, więc sporo się pisze na temat optymalnego modelu państwa.

Hazony jest wierzącym Żydem (publicznie nosi jarmułkę), zwolennikiem państwa Izrael, uważa Biblię za ważną podstawę kultury ludzkości. Studiował w Princeton i na innych amerykańskich uniwersytetach, jest prezydentem Instytutu Herzla w Jerozolimie, gdzie mieszka z żoną i dziewięciorgiem dzieci. Ostatnio był współorganizatorem konferencji National Conservatism w Waszyngtonie, gdzie prezentację na temat „Nationalism, Conservatism, and the European Union” przedstawiał prof. Ryszard Legutko.

Przy takim profilu można pomyśleć, że jest zamknięty w swoim żydowskim kręgu, i tyle. Można też zapytać, czy ma coś nam do powiedzenia. Hazony traktuje Biblię jako źródło wiedzy dla wszystkich, pisał o zawartej w niej filozofii. W końcu ważne jest, że choć w wielu punktach inspiracją dla niego jest historia biblijna, odwołuje się do ogólnoludzkich, rozumowych argumentów.

Tytułowy nacjonalizm to nie przekonanie o wyższości określonego narodu, lecz teza, że państwo narodowe jest optymalnym organizmem, w którym ludzie mogą sami się rządzić. Państwa takie mogą pokojowo współistnieć, a każde ma swoją specyfikę i żyje według swoich tradycji i zamierzeń.

Częstym argumentem przeciwko narodom jest to, że podtrzymywanie świadomości i dumy narodowej prowadzi do nienawiści i wojen, czego kulminacją był nazizm i Adolf Hitler. Nie zapominajmy jednak, że III Rzeszę pokonała koalicja Narodów Zjednoczonych – od 1 stycznia 1942 r. używano nazwy United Nations. Dała ona potem początek Organizacji Narodów Zjednoczonych. Do dekolonizacji doprowadziły walki narodowo-wyzwoleńcze, inicjowane przez nacjonalistycznych przywódców. Dała ona wolność narodom Azji i Afryki. Nikt nie miał problemów ze słowem „naród”, brzmiało ono godnie. Sytuacja zaczęła się zmieniać około 1989 r., gdy globalizacja ekonomiczna, „koniec historii” i jednobiegunowy układ polityczny z wyraźnym hegemonem sugerowały globalizację polityczną z jednolitym zestawem zasad (w tym moralnych) dla wszystkich. Dziś przekonanie to jest kontestowane. Narody wracają, ale czy to dobrze, czy źle? O tym jest ta książka.

Jeżeli chodzi o możliwe konstrukcje państwa, autor rozróżnia trzy podstawowe typy: anarchię, państwo narodowe i imperium. Anarchia to rządy rodzin, klanów. Opiera się jeszcze na osobistej znajomości, więc oczywista jest wzajemna lojalność, lecz zbytnie rozczłonkowanie powoduje nadmiar konfliktów. Na drugim biegunie jest imperium, próbujące narzucić władzę i swoje prawa możliwie największej populacji na możliwie największym terenie. Jego naturalnym stanem jest ekspansja. Pośrodku znajduje się system optymalny – państwo narodowe. Naród to grupa plemion o wspólnym języku i (lub) religii oraz wspólnej historii wzajemnej obrony lub innych wielkich przedsięwzięć. Członkowie narodu poczuwają się do wzajemnej lojalności, bo złączeni są wspólnym losem. Ich władcy wywodzą się spośród nich i prowadzą naród dla jego maksymalnego dobra. Słowa te brzmią nieco staroświecko, bo oparte są na biblijnych zaleceniach dla ludu Izraela. Według autora to Stary Testament (w jego słowach: Hebrajska Biblia) najlepiej definiuje optymalną formę organizacji społeczeństwa. Naród Izraela szuka swojej drogi, nie podbijając sąsiadów, lecz usiłując zachować swoją tożsamość pośród imperiów: Egiptu, Babilonii, Asyrii czy Persji. Władca jest ograniczony boskim Prawem (jak dziś konstytucją). Oczywiście nie chodzi tu o rozważania talmudyczne, autorowi chodzi o skorzystanie z mądrości Księgi w naszych czasach – nie dlatego, że tak napisano, lecz dlatego, że rady te są mądre. Hazony twierdzi, że naród nie jest zdefiniowany przez biologię czy rasę, lecz raczej przez kulturę. W przypadku narodu izraelskiego to temat złożony, ale brak tu miejsca na jego rozwinięcie.

Z kolei w czasach późniejszych imperium to Cesarstwo Rzymskie, później rzymski Kościół. Hazony uważa, że Kościół narzuca powszechne zasady narodom, i widzi protestantyzm z pokojem Westfalskim jako wyzwolenie. Cóż, zasada cuius regio, eius religio uniezależniała władcę od Rzymu, ale łamała sumienia jego poddanym. Na pewno prowadziła do większego porządku. Dla autora religia narodowa jest plusem, ja jednak cenię powszechność katolicyzmu, dzięki której w kościele w Nagasaki, Delhi, Chicago i Szanghaju jestem u siebie. Jeżeli mamy dystans do narzucanej z góry tożsamości ponadnarodowej, europejskiej, to właśnie w średniowieczu idea Christianitas łączyła Europę. Poczucie wspólnoty rodzi się też z zewnętrznego zagrożenia. Dla Europy w tym czasie był to islamski dżihad. W XX wieku dla Żydów czynnikiem jednoczącym było doświadczenie Holokaustu. Dla autora oddzielenie się od Rzymu było czynnikiem scalającym narody, w przypadku polskim nie zauważam takiej potrzeby. Przeciwnie, w ciężkich czasach dobrze było mieć choć jedną legalnie działającą instytucję z centralą poza terytorium kraju.

Dobrze działające państwa narodowe powinny być oparte na zasadach, które autor znów wywodzi z Biblii: moralne minimum do sprawowania władzy – dziesięć przykazań i inne zasady moralne; prawo narodowego samookreślenia – wybór praw, religii i instytucji.

To wszystko ma sens przy wewnętrznej spójności, dzięki której prawa (również te, które mi się mniej podobają) będą respektowane.

Dalej Hazony przytacza idee liberalizmu i Johna Locke’a, według których państwo oparte jest na dobrowolnym kontrakcie niezależnych obywateli. Twierdzi, że tak zatomizowane społeczeństwo – w którym nie respektuje się naturalnych powiązań, takich jak rodzina czy poczucie wspólnoty narodowej – nie będzie funkcjonować. W przypadku zagrożenia – kto będzie się czuł zobowiązany do ryzykowania majątku lub życia dla obcego mu współobywatela? Oczywiście do pewnego stopnia będzie to wspólny interes, ale indywidualnie zdrada może być bardziej opłacalna. Jeżeli obywatel jest jedynie w relacji z państwem, to co w przypadku zniszczenia instytucji państwa? Świat, w którym podstawową motywacją jest indywidualne dążenie do lepszego życia i pomnażania majątku, jest zubożały, lecz gdy przyjmiemy tę zasadę, to tradycyjne więzy i organizacje staną się zbyteczne. Trend ten obecnie dominuje. Kto broni państwa narodowego, rodziny i królestwa bożego, widzi, jak obce się stały te pojęcia elitom. Hazony pisze to prawdopodobnie na podstawie własnego doświadczenia.

Stąd już tylko krok do idei państwa ponadnarodowego. Łagodną jego formą jest dobrowolna federacja. Jeżeli jednak jej funkcjonowanie być regulowane prawem, mamy dwa warianty: narody poddają spory pod osąd, po czym swobodnie decydują, czy mają zamiar poddać się wyrokowi; instytucje federacji mają prawo i możliwość egzekwowania wykonania wyroku.

W pierwszym przypadku organizacja dostarcza tylko platformy do dyskutowania i rozstrzygania sporów. W drugim przypadku federacja staje się imperium. Przykładem jest Unia Europejska po traktacie z Maastricht. Hazony nie szczędzi jej ostrych słów: bezpieczeństwo krajom europejskim zapewnia Ameryka, bez większego wysiłku z ich strony, co pozostawia je w stanie wiecznego dzieciństwa. Żyją one w złudzeniu, że to Unia zapewniła im pokój. A to efektywnie amerykański prezydent jest dowódcą sił zbrojnych Europy i pełni rolę cesarza w Europie (pisane w 2018 r., już za prezydentury Trumpa). Rolę tę mogłyby przejąć Niemcy, ale ani Amerykanie, ani Europejczycy nie pragną ich pełnej remilitaryzacji. Każdy rozumie, że politycznie Unia jest zdominowana przez Niemcy, jest niemieckim imperium jedynie bez tej nazwy, choć militarnie amerykańskim protektoratem. Gdyby jednak Amerykanie mieli się wycofać, Niemcy wyznaczą silną władzę wykonawczą dla zapewnienia bezpieczeństwa kontynentu. Średniowieczne imperium niemieckie zostanie odbudowane, a inspirowany przez Anglię eksperyment z państwami narodowymi dobiegnie końca. Tyle Hazony, lekko tylko skróciłem jego wypowiedź. Warta była zreferowania, bo rzadko ktoś tak zdecydowanie przedstawia układ sił. Czy słusznie?

Hazony krytykuje również ideę państwa neutralnego, obywatelskiego, nieopartego na pojęciu narodu. Twierdzi, że państwa, które do tego ideału aspirują, jak USA, Francja czy Wielka Brytania, posiadają jednak wspólną, dominującą kulturę. Jest ona fundamentem, choć forsowana różnorodność może doprowadzić nie tyle do neutralności państwa, ile do jego dezintegracji. Przykładem problemów wynikających z lekceważenia struktury narodowościowej mogą być nowe państwa Azji i Afryki, których granice zostały wyznaczone przez mocarstwa kolonialne według interesów gospodarczych lub od linijki, może nawet złośliwie, by zagwarantować trwałe konflikty. Krajem takim jest Irak (czy Gertrude Bell nie wiedziała, co robi?), zawierający mieszankę wybuchową narodów i wyznań. Jakoś funkcjonował pod dyktaturą Saddama, ale próby wprowadzania demokracji okazały się fiaskiem. Demokracja potrzebuje jednoznacznego określenia, kto należy do wspólnoty i kto oprócz praw ma wobec niej również obowiązki. Demokracja wymaga granic.

Autor podaje następujące główne zalety państwa narodowego:
– przemoc jest wypchnięta na peryferie; to prawda dla każdego państwa innego niż zbiór wojujących klanów;
– niechęć do imperialnych podbojów – dyskusyjne, patrz niżej;
– kolektywna wolność – jako narodu wobec innych narodów;
– konkurencyjny porządek polityczny – nauka metodą (własnych) prób i błędów;
– swobody indywidualne – oparte na naturalnych związkach i lojalności, nienarzucane odgórnie przez imperium.

To jest jednak sytuacja idealizowana. Nawet gdy państwo narodowe dba głównie o siebie, to gdzie leżą jego granice i czy sąsiad się z tym zgadza? Do kogo należą Alzacja i Lotaryngia? Z której strony linii Curzona leży Lwów? Na historii często czytałem, że nasz król „rozszerzył granice”. I nikomu to nie przeszkadzało? Państwo może widzieć swoje istotne interesy poza granicami, jak Izrael, który nie chce, by kibuce ostrzeliwano ze Wzgórz Golan. Izrael również widzi swoje interesy w eliminowaniu ludzi, którzy działają na jego szkodę, jak zamachowcy z Czarnego Września czy irańscy fizycy jądrowi. Ronen Bergman (który na konferencji MSC w Monachium polemizował z premierem Morawieckim) w książce Rise and kill first (Powstań i zabij pierwszy) z zakłopotaniem, ale i z pewną dumą opisuje akcje Mossadu, pokazujące, że wróg nie znajdzie schronienia nigdzie. Dalej – państwa nie są dziś samowystarczalne. Potrzebują swobodnego przepływu na oceanie światowym, kabli podmorskich, routerów internetowych i satelitów. Wydaje się, że one „po prostu są”, ale ktoś te usługi zabezpiecza.

Jednym z argumentów przeciw państwom narodowym i nacjonalizmowi jest to, że prowadzą one do wojen. Hazony twierdzi, że państwa narodowe dbają o siebie i nie prowadzą wojen w celu ekspansji. Pierwsza wojna światowa była wojną o imperia. Sytuacja jest jednak myląca, gdy państwo z jednej strony występuje jako przytulny europejski kraj, a z drugiej ciągnie za sobą imperium na ćwierć świata. Na pewno czteroletnia wojna, gdzie za cenę stu tysięcy poległych zdobywano dziesięć metrów, nie ma nic wspólnego z dbałością o powierzone władcom narody. Najrozsądniejsi w tym byli żołnierze, którzy na Boże Narodzenie 1914 r. wyszli z okopów i przełamali się opłatkiem – ten jeden raz. Podobnie według Hazony’ego celem Hitlera było budowanie nie państwa narodowego, ale imperium – lecz nazywało się ono przecież Grossdeutschland.

Widać, że gdy Hazony mówi o narodach, nie zapomina o narodzie izraelskim. Na przykład argumentacja, by nie tworzyć nowych państw, które mogą zagrozić funkcjonowaniu państw już istniejących, brzmi jak zakamuflowana aluzja do państwa palestyńskiego. Autor twierdzi, że kiedyś Bóg dał Żydom ziemię w ograniczonych, lecz stabilnych granicach, i najlepiej zostać przy tym. Przypomnijmy, że teren ten nie był pusty ani w starożytności, ani po II wojnie światowej.

Jedną z przyczyn uporu Żydów w obronie własnego, silnego państwa jest oczywiście Holokaust. To pokazało im, że muszą zadbać o siebie sami. Tu są podobni do nas. My, Polacy, spoglądamy za wschodnią granicę i zastanawiamy się, na ile możemy obronić się sami (lub tak się przygotować, by połknięcie nas odbiło się niestrawnością), na ile możemy liczyć na pomoc – która też nie nadejdzie, jeżeli nie damy z siebie wszystkiego. Wiemy doskonale, że niepodległość można stracić, na długo. Naszego niepokoju nie rozumieją Francuzi i Włosi, myślą, że to obsesja. Widziane z zewnątrz nasze nastawienie do symboli, haseł czy flagi, godzina W lub Marsz Niepodległości budzą niepokój, kojarzą się z faszyzmem. Ale z daleka zagrożenia nie widać, a przez dekady pod amerykańskim parasolem można było pomyśleć, że pokój i wolność są za darmo. Per analogiam: kot domowy ma mózg o 1/3 mniejszy od swojego dzikiego przodka – układy wykrywania niebezpieczeństwa ma prawie wyłączone, do przeżycia wystarczy mu mruczenie. Współcześni Europejczycy są przekonani, że zawsze jakoś to będzie – czy to z milionem imigrantów, czy to z rosyjskim gazem. Stąd mówienie o potencjalnych zagrożeniach traktowane jest jak demagogiczna histeria.

Z kolei Izrael wie, że przegrać może najwyżej jedną wojnę, od Jordanu do morza jest blisko. To powoduje nerwowość, którą np. widzę w szukaniu wszędzie antysemityzmu. Gdy ktoś znajdzie się na celowniku, nie jest to przyjemne, zwłaszcza gdy ważniejsze są emocje niż fakty, a ostre słowa są wypowiadane bez głębszej refleksji. Nie chcę tłumaczyć wszystkich izraelskich akcji wobec Palestyńczyków, choć w Europie często nie dostrzega się akcji drugiej strony. Hazony (trochę niechętnie) przyznaje, że problem jest. Twierdzi jednak, że główną przyczyną jest powszechna zmiana paradygmatu, tak że państwo, które akcentuje swój narodowy charakter, jest automatycznie pod pręgierzem. W efekcie w postępowych kręgach powszechne jest nastawienie antyizraelskie i choćby Izrael zmienił swoje konkretne krytykowane postępowanie, po chwili pojawi się nowy zarzut. Hazony wymienia całą listę państw, które były poddane moralnemu potępieniu przez liberalnych globalistów. W latach 90. była to Serbia. Obecnie jest to m.in. Wielka Brytania – po decyzji o brexicie. Na liście tej też jest Polska jako jeden z krajów chcących uregulować swoje sprawy według własnego uznania. Jest to dla liberałów odpychające, budzi pogardę. Zgadza się to z moją obserwacją. Oczywiście takie nastawienie (uwzięli się na mnie) jest również niebezpieczne, ponieważ wyłącza samokrytycyzm.

Jako jedno ze źródeł zmiany paradygmatu nastawienia do państw narodowych Hazony wymienia Projekt wieczystego pokoju (Zum ewigen Frieden) Immanuela Kanta, dzieło przedstawiające utopijną wizję świata bez wojen, wprowadzenia regulacji prawnych w stosunkach międzynarodowych, globalnych instytucji nadzorujących, a w końcu może państwa światowego. Było ono rzeczywiście inspiracją przy tworzeniu Ligi Narodów i ONZ. Hazony widzi w tych tendencjach niebezpieczeństwo. Co ciekawe, polskiego czytelnika uderza coś innego. Książka została wydana w 1795 r. – roku trzeciego rozbioru Polski. Trudno, by zniknięcie wielkiego państwa z mapy Europy nie miało wpływu na dzieło o stosunkach międzynarodowych. Wśród proponowanych artykułów dwa wydają się bezpośrednią reakcją na rozbiory:

2.: „żadne samoistne państwo (małe czy też duże, to rzecz obojętna) nie może być nabyte przez jakieś inne państwo drogą spadku, zamiany, kupna lub darowizny, gdyż jest ono społecznością ludzi, której nikt – prócz niego samego – nie może rozkazywać i dysponować nią”;

5.: „żadne państwo nie powinno mieszać się przemocą do ustroju i rządów innego państwa”.

Brzmi to całkiem rozsądnie. Jednak idea powszechnego państwa federacyjnego prowadzi do pytania, kto efektywnie rządzi, jak i przez kogo jest kontrolowany.

Podsumowując – na pewno idea, by lud (naród) się rządził sam, jest sensowna. W ten sposób może zachować swoje zwyczaje lub je zmienić, gdy uzna to za słuszne. Może coś podpatrzyć u sąsiadów i przejąć, ale gdy sam tego zechce. Nie musi na początek łamać swojego kręgosłupa, nie musi budzić w sobie poczucia wstydu i winy, nie musi na siłę dostosowywać się do cudzych wizji. Również z punktu widzenia teorii sterowania lepiej jest, gdy mniejsze jednostki mogą znajdować swoją drogę metodą (własnych) prób i błędów. Uczą się przy tym. Nie ma żadnego powodu, dla którego Islandczycy z Rumunami mieliby definiować, jaki ma być ogólnoeuropejski camembert, a Belgowie dyktować Polakom, że muszą zaakceptować eutanazję. Gdy zaś centrala orzeka, jakie jest jedynie słuszne rozwiązanie, a nawet które problemy są dopuszczone do analizy, powoduje to całkowitą stagnację. Tak jest, gdy indywidualne eksperymenty i słuchanie ludu są dyskwalifikowane jako populizm. Konstrukcja robi się przesztywniona i zmierza bez korekty kursu do katastrofy.

.W końcu można się zastanowić nad przykładami państw i narodów. Niektóre posiadają terytorium, rząd i jakichś mieszkańców, inne to bezdomne ludy tułające się po meandrach historii – jak polski i żydowski. Ale to już inna sprawa.

Jan Śliwa

Materiał chroniony prawem autorskim. Dalsze rozpowszechnianie wyłącznie za zgodą wydawcy. 9 sierpnia 2019